Za chińskim murem/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Około 7-ej zrana jeden z Chińczyków obudził Małeckiego, gdyż pociąg do Kantonu odchodził za parę godzin. Po śniadaniu wszyscy poszli na dworzec i wkrótce byli już w wagonach. Pociąg ruszył, i Malecki znowu miał przed sobą przesuwającą się przed nim panoramę miejscowości. Przez okna widział pola ryżu i prosa i tłumy pracowitych rolników, uwijających się na swoich minjaturowych zagonach, gdzie znali każde ździebełko, każdy kłos ryżu, każdą kitę „kaoljanu“ — prosa, każdy krzak herbaciany. Im dalej posuwali się na południe, tem częściej spotykali górzyste miejscowości. Góry były o płaskich wierzchołkach, pokrytych polami, pola widniały na spadkach, czepiając się ich tarasami. Na stacji Hengczonfu do wagonu weszli mali, ruchliwi, o ostrych rysach twarzy urzędnicy i żołnierze Południowej Rzeczypospolitej, obejrzeli dokumenty i rzeczy i przeszli dalej rewidować pociąg. Około godziny trwały czynności pograniczne, poczem pociąg ruszył dalej.
Nazajutrz w południe stanęli w Kantonie, w stolicy prezydenta południowo-chińskiej Rzeczypospolitej, d-ra Sun-Jat-Tsena.
To rdzennie chińskie miasto ma trzech bardzo potężnych sąsiadów — portugalskie Makao, angielski Hongkong i japońską Formozę, co zostawia tu głębokie ślady. Rząd Kantoński jest bardzo postępowy, dąży do europeizacji, a więc sąsiedzi walczą o wpływy cywilizacyjne, a każdy ma swoje na to historyczne prawa. Portugalczycy — jako najstarsi koloniści, Anglicy — jako najpotężniejsi, Japończycy — związani pochodzeniem i cywilizacją z Chinami — jako naród, hołdujący azjatyckim ideałom, a przejęty materjalną praktyczną cywilizacją Europy.
Kupcy obliczyli swój pobyt w Kantonie na cztery doby i pożegnali na ten czas Maleckiego, który stanął w angielskim Victoria-Hotel, gdzie mógł wynająć pewnego i dobrego przewodnika.
Siedząc przy oknie hotelowym, Malecki widział Kanton i myślał o jego dziwnej historji odwiecznego rewolucjonisty. Na stole leżała pośród różnych informacyjno-reklamowych broszur oprawna w czerwoną skórę książeczka „Guide trough Canton“[1].
Na wstępie odrazu były przytoczone historyczne dane. Malecki dowiedział się, że Kanton był założony daleko później od większych północno-chińskich miast, a mianowicie o jakie 500—600 lat przed N. Chr. Powstanie miasta, jak zwykle miało mistyczną historję.
Na miejsce, gdzie obecnie stoi Kanton, przybyło kilku czarowników z północy. Jechali, siedząc na grzbietach baranów i mając w ręku gałązki prosa i tablice z rozkazem bóstwa, aby mieszkańcy przyszłego miasta żyli w dobrobycie i pokoju. Kantończycy spełnili wolę bóstwa, — miasto doszło do wielkiego bogactwa, lecz pokoju nigdy nie zaznało. Czarownicy znikli, a barany pozostały, zmieniwszy się w kamienie, które bonzowie chińscy ukazują w różnych miejscach. Kanton w związku z tą legendarną historją nosi nazwę „miasta baranów“, co jednak zupełnie nie jest uzasadnione, gdyż Kantończycy słyną ze swego sprytu, energji, i przedsiębiorczości, która rzuciła ich do Ameryki, na Filipiny, Jawę, do Sjamu i na północ.
Obok tych cech charakteru Kantończyków zaznaczyć należy ich miłość do wolności i niepodległości. Dynastje najeźdźców nie mogły się obejść bez mężów stanu, pochodzenia kantońskiego, lecz zawsze się ich obawiały, czując w nich naturalnych i niebezpiecznych wrogów. Za panowania Mandżurów, Tao-Cynów, gdy najlżejsza krytyka dynastji była surowo karana, na ulicach Kantonu otwarcie śpiewano i sprzedawano piosenki, wyśmiewające barbarzyńców- bogdochanów. Tu też zostały ześrodkowane główne siły powstańcze w r. 1911 i umiejętnie kierowane w walce z Pekinem.
„Wszystko, co nowe, — pochodzi z Kantonu!“ — głosi przysłowie chińskie.
Dążenie południowców do postępu, dopomogło Arabom, Portugalczykom, Anglikom i Francuzom wedrzeć się drogą pokojową do Chin od południa i stanąć tu mocno na wieczne czasy.
Zwykle utarło się mówić, że Portugalczycy pierwsi przybyli do Kantonu. Nie jest to jednak ścisłe. Najpierw Arabi około tysiąca lat temu przybyli tu z towarami i szybko nawiązali zażyłe stosunki z Chińczykami, zbudowawszy tu świątynię Proroka z wysokim minaretem; handel arabski zniknął bez śladu, pozostał jednak minaret, z którego chiński „muedzin“ wzywa prawowiernych na modlitwy do Allacha i Mahometa, jego proroka; pozostała także krew arabska, zmięszana z krwią południowych Chińczyków, a nadająca im nie chińskie cechy: poczucie honoru i waleczności.
Wypocząwszy po uciążliwej podróży pociągiem, Malecki wynajął sobie przewodnika Anglika i samochodem pojechał obejrzeć miasto. Zdziwiły go równe, doskonałe asfaltowe lub brukowane ulice, po europejsku zbudowane i urządzone domy, gdyż czytał, że Kanton słynął ze swych nadzwyczaj wązkich ulic. Zapytał o to przewodnika, który objaśnił:
— To nowy Kanton, urządzony podług europejskiego planu, na przedmieściach zaś można jeszcze znaleść stare ulice, gdzie nie mogą się rozminąć dwa wózki, popychane przez ludzi. Ale z każdym rokiem coraz mniej już tego pozostaje. Kanton szybko się europeizuje i za jakie 20 lat nie będzie miał w sobie nic chińskiego. Ale zato nazewnątrz! Co się tyczy samego życia, ustroju pewnych warstw ludności pozostaje ono bardziej chińskiem, niż nawet Pekin, lub Nanking. Stare, bardzo stare Chiny i europejska cywilizacja płyną tu równoległemi a od siebie niezależnemi łożyskami.
Jadąc ulicami miasta, Malecki często spotykał europejskie rezydentki, a wtedy myśl jego biegła do Pekinu, gdzie pozostawił dwie tak niepodobne do siebie kobiety. Piękną i bujną, jak róża wychodowana w cieplarni, obcą mu duchem włoską arystokratkę i wdzięczną i delikatną, jak kwiat polny, taką swojską, zrozumiałą i blizką z każdego odruchu serca i myśli — Polkę. Po raz setny porównywał obie, a wtedy pozostawała tylko jedna — o złotych włosach, wesołych niebieskich oczach i delikatnie wykrojonych ustach — Orliczówna. Zaczynał tęsknić do niej, a niepokój ogarniał go coraz silniej i ściskał mu serce. Tu na asfaltowych ulicach Kantonu po raz pierwszy zastanowił się nad tem, że mógłby pokochać tę złotowłosą, taką śmiałą i prostą dziewczynę, i że jego miłość mogłaby znaleść oddźwięk w jej sercu. Przymknął oczy i zobaczył jak na jawie miłą, pogodną twarz artystki, posłyszał już dźwięczny głos, i doszła go jakaś melodja granego przez nią utworu Liszta. Odczuwał wyraźną przyjemność na te wspomnienia i uśmiechał się na myśl o spoliczkowaniu przez Orliczównę pięknego Adonisa, umiejącego tak bezwstydnie uciekać.
— O, gdyby mię pokochała! — szepnął do siebie i zdumiał.
— Czy już? — zapytał siebie i powtórzył: — O, gdyby!
Dla sprawdzenia swoich uczuć do Haliny i zbadania siebie samego postanowił nie śpieszyć się z powrotem do Pekinu.
— Im dłużej będę bez niej, tem lepiej przekonam się, czy kocham ją i jak kocham! — myślał. — Zresztą ta podróż pozwala mi poznać Chiny, a to z czasem może być z korzyścią dla Polski. Nie wiele ona posiada ludzi, którzy znaliby Chiny, a tymczasem ten kraj pociąga wszystkie europejskie państwa, bo jest bogaty i politycznie interesujący. Dlaczegóż Polska nie miałaby z czasem stanąć do szeregów białych konkurentów na terenie chińskim?
Jakiś głos wewnętrzny jednak podszeptywać zaczynał:
— A cóż się stanie z Haliną? Może jest w niebezpieczeństwie i biedzie?
Postanowił więc nie śpieszyć się i gruntownie poznać Chiny. Tegoż dnia zwiedził Kanton, zaczynając od środka, gdzie się mieściły gmachy rządowe i głównie zabytki przeszłości, a więc Pagodę kwiatów, gdzie jeszcze niedawno kobiety i dziewczęta składały romantyczne ofiary z kwiatów, zupełnie podług tego samego rytuału, jaki był ustalony na Cyprei, poświęconej Wenus-Afrodycie; pozostały po Arabach minaret, gdzie jest zazdrośnie przechowany stary, niczem nie zepsuty Islam; świątynie trzech wielkich Buddhów. Posągi te nosiły cechy etnograficzno-religijne, gdyż Malecki poznał śród nich Buddhę lamaistów, Buddhę z kultu buddyzmu indyjskiego oraz Buddhę o cechach sjamskich, zbliżonych do japońskiej sztuki rzeźbiarstwa religijnego.
Długo stał Malecki z przewodnikiem przy wielkim „dzwonie klęski“. Odlany z brozu, ozdobiony wypukłemi rysunkami i hieroglifami, dzwon ten wydawał swój smętny głos tylko w chwilach klęsk narodowych. Podług legendy wisiał niegdyś na szczycie wysokiej wieży, skąd strzeżono miasto od strony morza. Po raz pierwszy jęknął dzwon wtedy, gdy z morza wypłynął potworny smok i zagrażał mieszkańcom. Odpędzono go jednak fajerwerkiem, wynalezionym przez kantończyka. Jęczał, gdy na Kanton napadali piraci, gdy dżuma porywała tysiące ofiar, gdy groził wylew rzeki lub bałwany morskie, a później w różnych okresach wojen i powstań. Dłużej pozostawał Malecki w „świątyni zgrozy“, poświęconej złym duchom z kultu Lao-tze. Przed kilkunastu laty odbywały się tu procesje bonzów w maskach potworów lub ludzi o przerażających ekspresją strachu i cierpienia twarzach. Obecnie pozostały po demonach w znacznym stopniu zniszczone zbiory masek i ubiorów rytualnych.
Chińczyk kustosz, patrjota kantoński, z dumą opowiadał, że te „zabobony północy“ nie utrzymały się tu długo i były raczej widowiskiem teatralnem niż obrządkiem lub ceremonjałem religijnym.
Następny dzień Malecki spędził w chińskiej handlowej dzielnicy, gdzie dopiero mógł ocenić specjalny charakter Kantonu. W wąskich i ciemnych, jak tunele, uliczkach było ciasno i gwarno. Ruchliwy tłum przelewał się z jednej ulicy na drugą z hałasem, śmiechem i okrzykami. Bogate Chinki ledwie posuwały się na swoich „złotych liljach“, jak poetycznie nazywają swoje pokaleczone przez modę nogi. Mężatki miały duże fryzury z fantastycznym węzłem z tyłu, upiększonym szpilkami, dzwoneczkami i kwiatami dziewczyny nosiły grzywki, spuszczone na czoło i długie warkocze. Przekupnie uliczni, kulisi i bogaci Chińczycy stawali na ich widok i w zachwycie odprowadzali je pałającemi oczami.
Malecki zatrzymywał się przed wystawami sklepów i przed oknami drobnych fabryczek, podziwiając pracujących majstrów i czeladników. W małych ciasnych pokojach pracowali prawdziwi artyści. Jedni z nich rzeźbili dostarczane z Singapuru drzewo santalowe, robiąc z niego wspaniałe meble. Santał na powietrzu nabierał bardzo ciemnej barwy i twardniał, z wyglądu przypominając heban. Lekkie mebelki z prawdziwego hebanu i różanego drzewa, szafki oszklone, fantazyjne półki i parawany są wyrabiane w tych ciemnych pokojach i cieszą się wszechświatową sławą. W sąsiedniej fabryczce robiono przedmioty z lakieru chińskiego. Lakier ten przyrządzają z soku lakowego drzewa, rosnącego w południowych Chinach. Czeladnicy pokrywali warstwą lakieru cienki arkusz papieru, po wyschnięciu nakładali coraz to nowe warstwy, aż się tworzyła deska na cal lub dwa grubości. Z tych desek robią meble, szkatuły, wazy, okładki dla książek, wachlarze i cały szereg innych rzeczy. Deski z lakieru za pomocą ostrych noży rzeźbiono, i przy tych czynnościach cierpliwość i artyzm Chińczyków przejawiały się w całej pełni.
Idąc dalej, Malecki zaglądał do zakładów, gdzie robiono najdelikatniejsze przedmioty ze słomy ryżowej i bambusu, z perłowej masy, szyldkretu, emalji i szkła. Podziwiał cudownie piękne połączenia barwnych piórek zielonych i niebieskich zimorodków ze złotem lub srebrem, co przypominało najdroższą emalję, wyroby z piór bażantów i sójek, tabakierki, wazy i posążki bogów z chryzoprazu, agatu, selenitu i jaspisu.
Na jakimś małym placyku mieściły się zakłady, wyrabiające konfitury z imbiru, konserwy z ryb, ostryg i ślimaków roślinnych, suszarnie dla ryb, krabów, gniazd jaskółczych, trepangów, płetw rekinów, grzybów dębowych, kapusty morskiej i innych chińskich przysmaków. Kilka ulic zajmowały większe budynki, gdzie pracowali tkacze bawełny i jedwabiu, i skąd wychodziły na rynek najdroższe i najwspanialsze tkaniny jedwabne.
Na rynku położonym w pobliżu ujścia „rzeki Pereł“, Malecki widział wystawę wszystkich bogactw naturalnych południa chińskiego. Stosy drzewa hebanowego, różanego, ananasów, mangustanów, moreli, gruszek i jabłek; place, gdzie składano trzcinę cukrową i bambus; handlowe spichrze dla ryżu, herbaty, prosa i bobów; baseny cementowane, napełnione olejami roślinnemi; składy różnych artykułów, pochodzących z małych fabryczek z wąskich ciemnych zaułków chińskiej dzielnicy.
Malecki po tej wycieczce powrócił zupełnie wyczerpany. W oczach kręciły mu się setki, tysiące widzianych przedmiotów, w uszach huczały zgiełkliwe ulice i hałaśliwy bazar kantoński, przez który przechodzili przed tysiącem lat czarni Arabowie w białych burnusach, szepcąc swoje „Allach Bismillach“ i spoglądając na niezliczone bogactwa miasta. Myśleli z pewnością o tem, że gdyby zebrać wszystkie żaglowe feluki, pływające wzdłuż brzegów morza Omana, to i wtedy nie starczyłoby ich na zabranie bogactw, zgromadzonych na rynku kantońskim.
Rynek ten pociągnął o sześć wieków później przedsiębiorczych Portugalczyków — ówczesnych władców oceanu. Założyli pod bokiem Kantonu swoje Makao, miasto o niebieskich, różowych i żółtych, napół europejskich, na pół chińskich domach ze wznoszącą się nad niemi potężną fasadą katedry św. Pawła i najwspanialszą na wschodzie ulicą — Praia Grandę. Na początku byli piratami i bandytami, a „dzwon klęski“ nieraz trwożnie jęczał, ostrzegając przed zbliżającemi się żaglowcami konkwistadorów Mendeza; później stali się sprzymierzeńcami i znośnymi sąsiadami, nieraz nawet pomagając kantończykom w różnych opresjach, a szczególnie w walkach z piratami „Rzeki Pereł“.
Później przypłynęły brygantyny angielskie i rzuciły kotwice około wyspy Honkong, nad którą obecnie dumnie powiewa flaga Wielkiej Brytanji, — nowej władczyni mórz na całej kuli ziemskiej.
Cudzoziemskie kolonje zaczaiły się i mają na oku brzeg kantoński i ujście rzeki, a ich emisarjusze zbudowali sobie domy i składy w przedmieściu „Szamin“ o wspaniałych gmachach i zacienionych kasztanami i palmami ulicach, gdzie mkną, wyrzucając kłęby dymu benzynowego i hucząc dziwacznie, samochody o żółtych, wściekłych od pośpiechu oczach — latarniach.
Tę dzielnicę handlu europejskiego, europejskich wpływów i intryg politycznych przebiegał Malecki na trzeci dzień swego pobytu w Kantonie. Nic go tu nie zajęło. Widział takie kolonje — „setllementy“ setki razy w Tokio, Jokohamie, Kobe, Nagasaki, Szanchaju, Tientzinie, ostatnio — w Pekinie. Znał z pierwszej swojej podróży na wschód — Suez, Aden, Kolombo i Honkong i nic nowego, pociągającego w Szaminie kantońskim nie dojrzał. Ten sam wygórowany przepych, kupiecka arogancja i rozpanoszenie się potężnych przybyszów, pogoń za złotem i używaniem, wyzysk, hypokryzja, a obok tego jakiś odcień, nieuchwytny koloryt niepewności i nietrwałości, mniej lub więcej spokojne oczekiwanie dnia, kiedy bieg wypadków politycznych i społecznych zmusi białych kupców do podniesienia żagli dawnych brygantyn, brygów i wraz z cieniami dawnych konkwistadorów opuszczenia ziemi „Synów Han“.
Maleckiego pociągała rzeka i jej ujście do morza, zapchane tysiącami wielkich i małych dżonek, samapanów, jula, czyli łódek o jednem wiośle, umocowanem z tyłu, tratw, statków parowych, motorowych łodzi i jachtów żaglowych. Właśnie była pora obiadowa. Gdy po wyjściu z angielskiej restauracji na Bundzie w Szaminie, Malecki powiedział, iż chce zwiedzić „rzekę Pereł“, o której tyle dziwnych opowiadań słyszał od swoich towarzyszy podróży — nankińskich kupców, przewodnik oznajmił mu, że jest to wycieczka niebezpieczna i że towarzyszyć Maleckiemu nie może. Natomiast zaprowadził go do urzędu policyjnego, pomówił z jego kierownikiem, poczem Malecki wręczył chińskiemu urzędnikowi 10 dolarów. Po chwili stał już przy nim olbrzymiego wzrostu agent policyjny w ubraniu cywilnem i pytał go po angielsku, czy ma przy sobie rewolwer. Gdy Malecki dał twierdzącą odpowiedź, policjant skinął głową i stentorowym głosem rzucił angielskie „Well!“.
Malecki rozstał się z przewodnikiem i oddał się w opiekę policjantowi, który zaprowadził go do małej restauracyjki, tłumacząc to tem, że jeszcze za jasno i że z tego powodu muszą przeczekać gdziekolwiek, zanim zapadnie zmrok. Malecki wlał w swego olbrzymiego towarzysza niezliczoną ilość filiżanek herbaty i z niecierpliwością oczekiwał wieczoru.
Nareszcie zciemniało zupełnie. Policjant podniósł się.
Wkrótce byli przy brzegu, gdzie stały uwiązane do drewnianego pomostu łodzie do wynajęcia. Wzięli jedną. Policjant ujął w potężne dłonie wiosła, Malecki został przy sterze. Ruszyli śród ciemności. Łódka chyżo ślizgała się powierzchnią zatoki i sunęła bez szmeru. Wiosłujący przewodnik umiał widocznie skradać się nocami do podejrzanych dżonek, stojących długiemi szeregami przy brzegu Szamina, około piasczystych wydm Fati i wzdłuż samego prądu rzeki. W zatoce umocowane na dużych kotwicach lub przy pływających beczkach kołysały się wielkie krypy, popychane podczas żaglugi długiemi drągami przez schylonych robotników, jękliwie i żałośnie krzyczących dla dodania sobie sił. Krypy były naładowane koszami jaj kurzych i gęsich, lub klatkami z kurczętami i kaczętami. Tysiące tych drobnych istotek pokrywały niby śniegiem pokłady kryp.
Dalej kołysały się żaglowe dżonki ze stosami bambusów, trzciny cukrowej, worami z mąką, pierzem, muszlami, piętrzyły się bele bawełny i jedwabiu, przykryte żółtą nieprzemakalną tkaniną. Mniejsze łodzie, o karbowanych czerwonych żaglach, miały ładunek, składający się z koszów, napełnionych olejem, brył sadła, zawiniętego w pęcherz; suszonych ryb, stosów krabów, ostryg i wiązanek ciemno brunatnych wodorostów. W odległości kilometra od przystani skończyły się szeregi handlowych żaglowców i kryp, przybywających tu czasami z daleka — z Lappy i Kwangczou; natomiast połyskiwać zaczęły długie szeregi papierowych latarek na mniejszych sampanach i łodziach.
— Wjeżdżamy do wodnego Kantonu! — oznajmił policjant i dodał: — 300.000 ludzi mieści się w łodziach na rzece. Tu upływa nieraz całe ich życie — od urodzenia aż do śmierci...
Gdy czółno Maleckiego wpłynęło do środka mrowia mniejszych i większych łodzi ze zbudowanemi na nich domkami lub szałasami z bambusowych prętów i słomy ryżowej, wydało mu się, że jest gdzieś na ożywionej, tłumnej ulicy Kantonu. Zewsząd rozlegały się głosy, okrzyki, śmiechy, nawoływania. Pluskały wiosła małych łódeczek-dorożek, przewożących mieszkańców od jednego pływającego domku do drugiego. Kręciły się wszędzie ozdobione barwnemi szyldami łódki przekupniów, na cały głos zalecających swoje towary; małe czółenka dziwacznej formy o maszcie z kołyszącą się na nim mosiężną tacą, co miało oznaczać golarza i fryzjera; prawie zupełnie okrągłe czółna policji, mające za oznakę trzy czerwone latarnie na małym maszcie, umieszczonym na dziobie; długie i szerokie łodzie rybaków, z siedzącemi na pokładzie sennemi ptakami.
Policjant objaśnił Maleckiemu:
— Te czarne ptaki — to kormorany! Mieszkańcy rzeki tresują je od dzieciństwa, wprawiając do połowu ryb. Kormoran na sygnał właściciela rzuca się do wody i ściga ryby. Gdy schwyta zdobycz, przynosi ją rybakowi. Ptak nie może połknąć ryby, gdyż ma założone na szyję dość ciasne kółko mosiężne. Dobrze zgrane stado kormoranów daje właścicielowi znaczny dochód.
Wszystkie drobne stateczki, uwiązane do palów, wbitych w dno, lub stojące na kotwicach, były rozmieszczone w ten sposób, że stanowiły ulice i węższe od nich zaułki. Temi ulicami sunęły z głośnym pluskiem wioseł i gwarem ludzkim małe czółenka, stanowiące niby tłum przechodniów, lub szeregi powozów na bardzo ożywionych ulicach wielkich miast europejskich lub amerykańskich.
Policjant z trudem lawirował w tym potoku łódek i czółenek.
Malecki mógł swobodnie obserwować obrazki z życia tego dziwnego miasta, oświetlonego miljonami papierowych, różnokolorowych latarek. Praca dzienna nie była jeszcze ukończona i wrzała na pokładach łodzi. Szewcy, krawcy, tkacze, rzemieślnicy innych fachów, małe fabryczki konserw, wyrobów ze szkła i metalu — wszystko to mieściło się w tem pływającem mieście. Liczne rodziny roiły się na pokładach swoich domów ruchomych, zajęte sprawami dziennemi. Mężczyźni pracowali w swoich warsztatach, kobiety przyrządzały strawę i herbatę. Dzieci biegały po pokładzie, wskakiwały do wody, pływając jak ryby, czepiały się sznurów i łańcuchów łodzi i kryp, napełniały całą rzekę wrzawą i śmiechem.
Środkiem rzeki stały lub wolno posuwały się z prądem długie, wąskie, rzęsiście oświetlone łodzie, przybrane kwiatami i latarkami. Niektóre miały nawet elektryczne światło i motory. Były to tak zwane „łodzie kwiatowe“ lub „domy błogości“, posiłkując się zaś nie tak wyszukanemi wyrazami, — pływające restauracje i do tego bardzo drogie.
Malecki kazał zatrzymać się przy jednej z takich łodzi i wszedł na pokład. Służba tu była wyłącznie kobieca. Bardzo ładne, bogato ubrane dziewczyny barwnym rojem rzuciły się do gościa, ogłuszając go swem szczebiotaniem. Każda ciągnęła do swego stolika, coś z ożywieniem opowiadając. Jedna z najbardziej śmiałych posadziła Maleckiego na miękkiej, wygodnej kanapce przy swoim stoliku i, wyjąwszy z włosów sztuczny kwiatek, przypięła go do klapy jego tużurka. Było to oznaką, że gość jest obsługiwany przez właścicielkę kwiatka.
Malecki zażądał herbaty. Mała „Si-fe“ znikła i po chwili powróciła z tacą, zastawioną różnej wielkości imbryczkami, misternemi pudełkami z herbatą, jakiemiś słoikami i jedną drobną nie większą od kieliszka do likieru filiżanką z cienkiej, jak bibułka, porcelany. Zaczęła się długa i zawiła ceremonja przyrządzania najlepszej mieszaniny różnych gatunków herbaty, opłókiwanie i zaparzanie, dodawanie wyszukanych specjałów w rodzaju wanilji, skórki aromatycznych pomarańcz, ekstraktu z pestek brzoskwiń. Trwało to dość długo, ale przez ten czas Chinka bawiła gościa wesołą rozmową, śmiejąc się srebrzystym śmiechem i coś dyskretnie pośpiewując. Po długich zachodach Malecki dostał nareszcie filiżankę herbaty, istotnie doskonałej. „Si-fe“ wybiegła i przyniosła małą karafkę dziwnego kształtu z dwoma kieliszkami, przypominającemi kwiaty na długich i cienkich łodygach. Napełniła kieliszki złocistym płynem i zaczęła pić sama, trzymając dziwaczne naczyńko cienkiemi, długiemi palcami wypieszczonych rąk, ozdobionych bransoletami z chryzoprazów, nefrytu i kości słoniowej. Palce były zakończone odpolerowanemi i na szkarłatny kolor wymalowanemi paznokciami, tak długiemi, że niezawodnie odrazu złamałyby się, gdyby nie były umocowane w cieniutkich złotych futerałach. Chodząc i biegając po grubych i miękkich kobiercach, „Si-fe“ zabawnie kołysała się na cienkich nóżkach, gdyż posiadała „złote lilje“. Rzeczywiście stopy miała drobniutkie, ostro zakończone, jak kopytka, gdyż nogi były od dzieciństwa pokaleczone. W Chinach służy to za dowód wysokiego pochodzenia lub bogactwa i jest najwięcej cenione. Lecz podróżnik, zwiedzający kraj, ukryty przed światem za wielkim murem, omyliłby się niezawodnie, gdyby wszystkie posiadaczki „złotych lilij“ uważał za arystokratki. Obok kobiet z dawnej tytułowanej szlachty lub z rodzin wyjątkowo bogatych istnieje jeszcze jedna kasta, gdzie ta cecha jest niezbędna. Są to „kwiaty wesołości“ — artystki i „kielichy słodyczy“ — kapłanki miłości. Do tej właśnie kasty należała mała „Si-fe“, z pewnością sprzedana przed kilku laty przez rodzinę specjalnym przedsiębiorcom, którzy obdarzyli ją „złotą lilją“ i rzucili zatem w wir rozpustnego życia na „łodziach kwiatowych“.
Malecki znał mandaryński język chiński, więc coś niecoś rozumiał z tego, o czem opowiadała mu mała, umalowana niby laleczka porcelanowa „Si-fe“.
Był zdziwiony wyuzdaniem tego dziecka o niewinnych ustach i nie mrugających, nie rozumiejących, zdawałoby się, grzechu czarnych oczach, obramowanych pozłoconemi długiemi rzęsami.
Zapraszała go bezwstydnie do gabinetu. Odmówił, ale zaproponował wzamian, aby się napiła przyniesionego przez nią trunku. Było to słynne w Chinach, chociaż bardzo drogie i rzadkie „wino różane“. Nie jest to likier, lecz spirytus, przyrządzony z fermentujących owoców bananów, moreli i płatków bardzo wonnych, białych róż.
Rozmawiając z „Si-fe“, zauważył, że ona bacznie przygląda się czemuś, co się działo poza jego plecami. Obejrzał się i spostrzegł, że w końcu łodzi za przezroczystą żółtą kotarą coś dziwnego się odbywało.
— Co tam się mieści? — spytał.
— To gabinet... — szepnęła z namaszczeniem.
Malecki zaczął się przyglądać. W Chinach nie znają wstydu, dlatego zapewne „cnotliwym i skromnym“ stawiają pomniki po świątyniach Konfucjusza, który nie pochwalał wyuzdania swoich rodaków.
Towarzystwo chińskie, zabawiające się w „gabinecie“, nie odczuwało też wstydu, ani też unikało spojrzeń obcych ludzi.
— Już czwarty dzień tu mieszkają — objaśniła dziewczyna. — Są to bogaci kupcy i bankier z Fuczou.
Towarzystwo bawiło się hucznie, wrzaskliwie, a obiecywało być bardziej wrzaskliwem i hucznem, gdyż małe posługaczki wnosiły coraz to nowe karafki mocnego wina różanego, butelki konjaku i szampana.
Na małej estradzie trzy „si-fe“ śpiewały i tańczyły taniec erotyczny. Doskonała dykcja śpiewaczek, akcentowanie przez nie pewnych słów i zdań i cyniczne, plastyczne, niczem nie zamaskowane ruchy — objaśniały treść muzycznego opowiadania, coś na kształt historyjki z „Dekamerone“.
Uważając, że widział wszystko, co widzieć można w „łodzi kwiatowej“, Malecki uregulował dość znaczny rachunek i odpłynął.
Przedtem jednak był zmuszony długo budzić policjanta, który wyciągnął się na dnie czółna i spał na dobre. Zdziwił się, że Malecki już odjeżdżał, gdyż, jak mówił, goście tych pływających „restauracyj“ zwykle nie tak prędko opuszczają gościnne gabinety i barwne, jak motyle południowej dżungli, „si-fe“.
Długo jeszcze krążyli pośród nagromadzonych wszędzie sampanów, jula i większych łodzi. Księżyc wypłynął i zalał srebrem gładką powierzchnię rzeki.
Pływające miasto już zasypiało. Rzadziej rozlegały się odgłosy rozmów, śmiechu lub kłótni. Zgasły latarki i kopcące lampki olejne w domkach i szałasach. Zrzadka tylko spotykali samotne łódki, ślizgające się w zmroku, czającym się pod burtami większych kryp. Przy spotkaniu z niemi, policjant rzucał krótkie pytanie. Czasami odpowiadano mu, a wtedy atletyczny Chińczyk objaśniał: „Policja!“ Gdy z samotnego czółna nie było odpowiedzi, policjant zaczynał wpatrywać się w mrok i uważnie się oglądać.
— Mogą być piraci... — szeptał wtedy. — Szczególnie dziś, gdyż w zatoce stoi dużo ładowanych towarami żaglowców.
Jak gdyby odpowiadając na te obawy, około jednej z kryp, ze stosami towarów na pokładzie, wszczął się hałas, krzyki i odgłos bójki.
Policjant przestał wiosłować i nadsłuchiwał.
Na dziobie krypy błysnęło światełko, za niem drugie i trzecie, a w parę minut później świetlane punkciki latarek migotały wszędzie na pokładzie.
Rozległy się nawoływania i słowa komendy, oddawanej basowym głosem, spokojnym i stanowczym. Hałas i zgiełk wzmagały się.
Malecki widział jak kilka czarnych czółen otoczyło krypę; na pokład, gdzie się już kotłowało od ciemnych sylwetek walczących, wbiegali coraz to nowi ludzie, aż padło kilka strzałów. W oka mgnieniu nastąpiła głucha cisza. Zmącił ją głuchy plusk wpadających do wody ciał, a w chwilę potem tupot nóg, wskakujących do łódek piratów, skrzypienie wioseł, nowe strzały, przekleństwa i słowa groźby. W domkach na sampanach i dżonkach też wszczynał się ruch. Zbudzeni ze snu mieszkańcy wychylali głowę i pytali o wypadek. Prędko jednak wszystko się uspokoiło, i policjant ruszył dalej, objaśniając:
— Tamta krypa ma ładunek jedwabiu. Łakomy to kąsek dla piratów! Spora ich paczka wybrała się na tę wyprawę, lecz nieudanie. Któryś tam popłynął z prądem do morza, do rekinów.
Zaśmiał się szyderczo.
— Dlaczego nie skończą z piratami? — spytał Malecki. — Rząd ma wojsko i policję?
— No tak! — odpowiedział Chińczyk. — Lecz nie jest to rzeczą łatwą. W jaskiniach na wybrzeżu morskiem, na wyspach i w galerjach podziemnych tu, u brzegu „rzeki Pereł“ piraci mają swoje kryjówki, gdzie składają broń i zrabowane towary. Trzeba ich złapać na robocie w nocy, gdyż w dzień zjawiają się do miasta, jako kulisi, posłańcy, popychacze wózków lub tragarze; często się zdarza, że służą jako lokaje, kucharze i stróże przy sklepach i składach, nie wzbudzając żadnych podejrzeń; bywały wypadki, że dostawali się nawet do policji, lub do załogi większych statków. W nocy zaś uprawiali swój proceder. Trudna z nimi sprawa! Niedawno napadli na statek angielski, pozabijali marynarzy i zdobyli cały ładunek i kasę. Nieraz za dawniejszych czasów zdobywali nawet Kanton i przetrząsali kieszenie kupcom. Nie wiem dokładnie, ale myślę, że nie mniej, niż 50.000 piratów grasuje na rzece i na morzu w pobliżu naszego miasta.
Tymczasem łódka sunęła dalej i dalej. Już nic nowego i ciekawego Malecki nie widział, gdy nagle spostrzegł kilka światełek, przegradzających cały bieg rzeki.
— Jakie to sygnały? — spytał.
— Za temi latarkami leży pływająca dzielnica trędowatych, — odpowiedział wesołym głosem policjant. — Szkoda, że teraz ciemno! Gdybyśmy płynęli w dzień, napatrzyłby się pan ciekawych rzeczy! Potwory, powiadam panu, nie ludzie! Bez nosów, uszu, ust i powiek, z wykrzywionemi nogami i rękami — są podobni do strasznych bogów. Głosy mają ochrypłe, świszczące. Są zawsze źli, mściwi, każdego wymyślają, przeklinają, nawet biją, jeżeli ktoś wpadnie w ich ręce. Mieszkają swoją gromadą i niewolno im wychylać się poza obręb wyznaczonych dla nich granic.
Łódka powróciła i z prądem szybko popłynęła z powrotem.
— Czy można w dzień zwiedzić miasto trędowatych? — zapytał Malecki.
— Można w towarzystwie lekarza, za przepustką władz — odrzekł policjant — ale to nie będzie ciekawe, bo mieszkańcy, gdy dojrzą białe fartuchy przybywających, pochowają się. Najlepiej będzie, jeżeli pan zwiedzi osadę trędowatych na lądzie, tuż przy cmentarzu. Tam się pan napatrzy na te poczwary! A chytry to naród! Wynaleźli sobie popłatne zajęcie. Szukają i wyławiają topielców i za wysoki okup wydają krewnym. Gdy nikt topielca nie poszukuje, obdzierają go z ubrania, a samego krają na kawałki i rozrzucają na brzegu. Serce i wątrobę pozostawiają i sprzedają niektórym lekarzom. W czasie głodu, nawiedzającego kraj, trędowaci zawsze zjadają topielców. Dlatego czujemy dla nich pogardę. Potwory!
Mówiąc to, policjant zamaszyście splunął i zaczął energiczniej wiosłować.
Około drugiej po północy powrócili do przystani na Szaminie. Malecki dał suty napiwek policjantowi i udał się do swego hotelu.





  1. Przewodnik po Kantonie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.