Za chińskim murem/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Za chińskim murem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1924
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz do hotelu zjawił się jeden z kupców i zaproponował mu przechadzkę po mieście. Natomiast Malecki namówił go do zwiedzenia cmentarza. Pojechali wózkami, popychanemi przez dwóch kulisów każdy. Na południowo wschodniej stronie, już za miastem wznosił się malowniczy „grzbiet białych obłoków“. Pomiędzy murami i górami ciągną się szeregi nagich pagórków, z leżącym śród nich cmentarzem. Bogate i biedne grobowce lub sklecone z grubych kloców drzewa i przytłoczone z góry ciężkiemi kamieniami trumny długiemi szeregami wspinają się na spadkach pagórków i zapełniają wszystkie jary pomiędzy niemi. Tu znalazły miejsce wiecznego spoczynku setki, tysiące Chińczyków, lecz, nim matka-ziemia utuliła ich, nawet po śmierci musieli przejść pewną etykietę, stanowiącą treść chińskiej psychologji.
Chińczyk, towarzyszący Maleckiemu, opowiadał o ostatniej włóczędze nieboszczyków, mających szczęście lub nieszczęście być urodzonymi na chińskiej ziemi:
— Teraz po rewolucji, szczególnie tu na południu, stare obrządki uległy wielkiej zmianie, chociaż na północy zachowują je ściśle. Z nieboszczykami rodzina ma zawsze kłopot i niemały! Oddać ziemi ciało zmarłego można tylko w „szczęśliwy dzień“. Prawie nigdy nie wypada on jednak wtedy, gdy rodzina ma zamiar grzebać swego nieboszczyka. Zmuszona więc jest złożyć trumnę z jego zwłokami w „mieście zmarłych“. Zbliżamy się teraz do niego.
Malecki ujrzał w dolinie pomiędzy pagórkami spory gaj, otoczony murem z bramą, przy której wznosił się wykrzywiony, pomarszczony w fałdy dach świątyni ku czci duchów ziemi. Na gałęziach jakichś ciemnych, niby żałobą okrytych drzew, przypominając potworne owoce, siedziały czarne kruki.
W świątyni stały złocone posągi boga Czeng-Hwanga i duchów ziemi, a dozorca buddyjski bonza-kapłan za dolara chętnie podjął się wszystko pokazać i objaśnić.
Malecki ujrzał długie ulice, otoczone setkami większych i mniejszych domów murowanych, były tu wspaniałe wille, zwyczajne domki i jakieś rudery, ledwie się trzymające na rozsypujących się fundamentach z zapadającemi dachami.
— Jeśli rodzina życzy sobie, aby wszystkie trzy dusze zmarłego były ucieszone, to musi drożej zapłacić, żeby trumnę umieszczono w najładniejszym domu, gdzie stoi ołtarzyk dla duchów ziemi, gdzie się palą lampki i wonne świece i gdzie kapłani stawiają potrzebne nieboszczykom przedmioty — wachlarz, naczynie dla strawy, fajkę, parasol. Ci zaś, którzy mniej płacą, muszą kontentować się gorszemi lokalami.
— W tych zaś ruderach stoją i oczekują pogrzebu trumny, za które krewni nic nie płacą! — szepnął kupiec.
— Gdy po wróżbach kapłani oznaczą szczęśliwy dzień dla pogrzebu, krewni przenoszą trumnę do rodzinnych grobów — zakończył opowiadanie bonza.
Zbliżając się do ostatnich szeregów grobowców, Malecki zauważył jakieś postacie, czołgające się śród suchej trawy i porozrzucanych kamieni. Gdy był o jakie 40 kroków od nich, zrozumiał, że byli to trędowaci, o których opowiadał mu policjant.
Tuż za cmentarzem, jak się dowiedział Malecki od bonzy, mieściła się osada trędowatych. Około 600 chorych na straszliwą formę „elephantiasis tubercularis“ mężczyzn, kobiet i dzieci wykopało sobie w zboczach nagich pagórków nory, gdzie się gnieździli jak wstrętne, trujące robactwo. Tu w tych brudnych ohydnych norach jedni umierali, drudzy wstępowali w związki małżeńskie pomiędzy sobą, inni przychodzili na świat, przynosząc ze sobą swoje przekleństwo parjasów na całe życie — trąd.
Rząd nic nie może z nimi poradzić, gdyż trędowaci nie chcą iść do szpitali lub sanatorjów, wybierają dla siebie życie wyklętych wyrzutków społeczeństwa, lecz życie na wolności z prawem zmiany miejsca chociażby w obrębie rzeki Pereł lub w okolicach „miasta zmarłych“. Od czasu do czasu wysyłają do miasta najmniej zniszczonych przez chorobę mieszkańców straszliwej osady, i ci nabywają bele włókna kokosowego. Z niego chorzy wiją liny i sznury, które sprzedają na targu kantońskim, lub w porcie na dżonki, krypy i statki.
Jednak nie ten przemysł stanowi podwalinę ich dochodów. Zdeformowane, gnijące za życia, do ludzkich istot niepodobne potwory robią zasadzki na kondukty pogrzebowe. Gonią je, wyjąc, skomląc, łkając, żądając zapłaty za to, aby nie dotknąć swemi choremi, pełnemi ran rękami trumny nieboszczyka i odejść, nie przerażając swym widokiem odprowadzającego kondukt orszaku krewnych i znajomych, o ile otrzymają zapłatę. Chińczycy wierzą, że trzecia dusza zmarłego, a mianowicie ta, która po pogrzebie powróci do domu i usiądzie przy swojej pamiątkowej tablicy na ołtarzyku, może się zarazić trądem i straszną chorobę wnieść do rodziny.
Trędowaci więc otrzymują wykup, czasami dość znaczny, i z tego wyżywia się cała osada. Poza tem okradają nieraz bogate groby, za co nie są karani, gdyż Chińczycy są przekonani, że za krzywdę uczynioną trędowatemu zły duch zarazy rzuci ją na krzywdziciela.
Trzecie jeszcze przedsiębiorstwo przynosi dobre zyski kolonji trędowatych potworów. Wiedząc o pogardzie dla siebie społeczeństwa i czując ją na każdym kroku, trędowaci odrzucili wszelkie przepisy moralności społecznej, uważając siebie za nawiedzonych przez złych duchów, za ludzi, jakgdyby innej wrogiej dla reszty ludności rasy, i nie liczą się z nikim i z niczem, walcząc o swoją wolność i byt. Pogardą odpowiadają na pogardę, zemstą i nienawiścią odpłacają za swoje życie wyrzutków społeczeństwa. Malecki przypomniał sobie opowiadanie kapitana angielskiego statku, gdy płynął z Europy do Japonji. Anglik nie pozwalał zbliżać się do swego okrętu w żadnym azjatyckim porcie żebrakom, którzy zwykle podpływali do parowców małemi łódkami i wyciągali do pasażerów długie bambusowe tyki z uwiązanemi doń workami.
— To — trędowaci! — mówił do Maleckiego. — A te poczwary przez zemstę dla zdrowych, pokrywają zwykle swoją zaraźliwą śliną worki, aby szerzyć zarazę!
Mściwość i niemoralność wyklętej osady powołały do życia pewien proceder, uprawiany przez trędowatych w Kantonie. W okolicach „miasta zmarłych“ leży „dolina sprawiedliwości“ czyli miejsce kaźni. Tu kat ścina głowy chunchuzom, piratom i zbrodniarzom, skazanym przez sąd na śmierć. W okresach częstych walk politycznych w „dolinach sprawiedliwości“ umierały od ręki katów setki i tysiące przeciwników tego lub innego rządu, a wtedy w ponurej dolinie lała się krew.
W Azji śród trędowatych istnieje zabobon, że choroba znika bez śladu po przyjęciu kąpieli ze świeżej krwi ludzkiej. Jak wiadomo, ten przesąd od czasu pierwszej wyprawy krzyżowej rozpowszechnił się także w Anglji i Francji, gdzie krwi używano dla leczenia trędowatych. W Chinach, nawiedzeni tą chorobą poszukują krwi, a w tym celu nieraz porywają małe dzieci i mordują je w najokropniejszy sposób. Naturalnie, że „dolina sprawiedliwości“ dostarcza dużo materjału dla tak straszliwej kuracji.
Chińczyk opowiedział Maleckiemu, że trędowaci czają się przy miejscu kaźni i czyhają na trupy straconych. Podług prawa ciała zabitych pozostawiane są na trzy doby na miejscu stracenia, więc mieszkańcy podziemnych legowisk natychmiast po wykonaniu wyroku i odejściu urzędników rzucają się do trupów, napełniają naczynia ich krwią i biegną do swych nor, gdzie o północy odbywa się kąpiel.
Malecki z kupcem i bonzą wyszli na szczyt pagórka, uwieńczonego wysokim czerwonym masztem. U stóp jego leżało ponure pole kaźni. Zgraja czarnych psów biegała na przeciwległym końcu pola, odstraszana kamieniami, rzucanemi niewidzialną ręką z otaczającego rowu. Na skrwawionej ziemi leżało dwanaście postaci ludzkich. Leżały do góry plecami niby bezkształtne worki, wypełnione czemś miękkiem.
Bonza, szczerząc swoje duże, żółte zęby, zawołał:
— Dziś zrana stracono tych ludzi! Byli to bandyci, których złapano podczas napadu na sklep w śródmieściu.
Gdy zbliżono się do trupów, Malecki nie mógł się wstrzymać od dreszczu zgrozy. Głowy były odrąbane, z przeciętych szyi płynęła jeszcze krew, wsiąkając w piasek. Tuż leżały głowy straconych o mocno zaciśniętych wargach i zsiniałych powiekach, jakgdyby znużonych śmiertelnie i ciężko opadłych na oczy.
— Niech pan zauważy, — uśmiechając się, zawołał kupiec. — Mamy przed sobą dwunastu ściętych przez kata, a głów tylko dziesięć. Wie pan co się z niemi stało? Trędowaci dowiedzieli się z pewnością, że dwóch bandytów miało zamożne rodziny. Skradli więc głowy i ukryli je. My uważamy za straszne nieszczęście dla duszy nieboszczyka i całej rodziny, jeżeli ciało zostanie bez głowy złożone w trumnie. Trędowaci wezmą za te dwie głowy sowity okup! Może już nawet wzięli i teraz bronią ciał przed psami. A tych dziesięciu biedaków, co nie mają nikogo, ktoby mógł o nich upomnieć się, będą również wyeksploatowani przez trędowatych. Wypatroszą ich jak wieprze, wnętrzności ich sprzedadzą lekarzom, lub nawet zjedzą.
— To straszne! — szepnął przerażony Malecki, Chińczycy jednak obojętnie przyglądali się trupom. Kupiec, który posłyszał szept Maleckiego, rzekł:
— Teraz już lepiej, bo rewolucja przyniosła ze sobą postęp! Ścinają głowy zbrodniarzom, lecz nie torturują ich przed śmiercią, przynajmniej tu, w południowej rzeczypospolitej. Przed kilku laty przy wielkiem zgromadzeniu ciekawych odbywały się tortury. Ze skazanego zdzierano skrawek po skrawku skórę, wycinano wnętrzności i zmieniano go w kawał krwawego mięsa, które długo jeszcze drgało. Te czynności katów najczęściej spełniali trędowaci, otrzymując za to ubranie i serce skazańca.
Malecki już nie mógł słuchać więcej i prawie biegł w stronę „miasta umarłych“ z ponuremi krukami na żałobnych grobach cmentarza i przeklinał policjanta za jego radę zwiedzenia okolic „gór białych obłoków“, tego tak poetycznego miejsca, do którego droga prowadziła przez cmentarz z wyzyskiwanymi nieboszczykami, osadę trędowatych i „dolinę sprawiedliwości!“
Malecki miał za dużo wrażeń tego dnia. Czuł zawrót głowy, kurcz ściskał mu szczęki, dreszcz przebiegał po grzbiecie i nagle zapalał ognie w oczach i płomień w mózgu.
— Znowu atak! — myślał z przerażeniem i pędził, ile mu sił starczyło, do wózka, gdzie, usadowiwszy się wygodnie, spokojnie spał kulis popychacz, być może, jutrzejszy kandydat do krwawego dramatu w „dolinie sprawiedliwości“.
Zaledwie Malecki zdążył wpaść do hotelu, dostał ataku febry, wstrząsającej nim aż do wieczora. Na szczęście atak był słabszy niż zwykle i już nad ranem opuścił go zupełnie. Blady i wyczerpany Malecki mógł jednak w południe pojechać na dworzec i w kwadrans później już siedział w wagonie w towarzystwie swoich nankińskich znajomych.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.