Strona:Antoni Ossendowski - Za chińskim murem.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Malecki z kupcem i bonzą wyszli na szczyt pagórka, uwieńczonego wysokim czerwonym masztem. U stóp jego leżało ponure pole kaźni. Zgraja czarnych psów biegała na przeciwległym końcu pola, odstraszana kamieniami, rzucanemi niewidzialną ręką z otaczającego rowu. Na skrwawionej ziemi leżało dwanaście postaci ludzkich. Leżały do góry plecami niby bezkształtne worki, wypełnione czemś miękkiem.
Bonza, szczerząc swoje duże, żółte zęby, zawołał:
— Dziś zrana stracono tych ludzi! Byli to bandyci, których złapano podczas napadu na sklep w śródmieściu.
Gdy zbliżono się do trupów, Malecki nie mógł się wstrzymać od dreszczu zgrozy. Głowy były odrąbane, z przeciętych szyi płynęła jeszcze krew, wsiąkając w piasek. Tuż leżały głowy straconych o mocno zaciśniętych wargach i zsiniałych powiekach, jakgdyby znużonych śmiertelnie i ciężko opadłych na oczy.
— Niech pan zauważy, — uśmiechając się, zawołał kupiec. — Mamy przed sobą dwunastu ściętych przez kata, a głów tylko dziesięć. Wie pan co się z niemi stało? Trędowaci dowiedzieli się z pewnością, że dwóch bandytów miało zamożne rodziny. Skradli więc głowy i ukryli je. My uważamy za straszne nieszczęście dla duszy nieboszczyka i całej rodziny, jeżeli ciało zostanie bez głowy złożone w trumnie.