Z tryumfalnych dni ś. p. polskiego kabaretu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Z tryumfalnych dni ś. p. polskiego kabaretu
Pochodzenie Markiza i inne drobiazgi
Wydawca S. A. Krzyżanowski
E. Wende i Ska
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia E. i Dra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Kraków; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z TRYUMFALNYCH DNI Ś. P. „POLSKIEGO KABARETU“.

Niedawne to czasy, kiedy podniosła idea „kabaretu polskiego“ przeciągała w tryumfalnym pochodzie przez miasta, miasteczka, niemal przez ciche wioski. Nieliczne, zamknięte wieczory krakowskiej „Jamy Michalikowej“, stały się mimowoli początkowem ogniskiem istnej epidemii. Od „kabaretów“ arystokratycznych w najwykwintniejszych salonach, aż do „kabaretu artystycznego“ w stowarzyszeniu robotniczem „Spójnia“ w Podgórzu, „kabaretowało“ wszystko. Rozpleniły się po naszej ziemi jak grzyby po deszczu przeróżne, mniej lub więcej wesołe Jamy, Budy, Jaskinie, Ule, Pasieki, Obory, etc. Niektóre z tych przybytków rozrzuconych po rozmaitych naszych stolicach miałem sposobność poznać. Muszę się pochwalić, że przyjmowano mnie wszędzie bardzo życzliwie i godnie, przy dźwiękach tuszów i „potrójnych kabaretowych“, z kwiatkami i przemówieniami, w których nadawano mi godność niemal ojca ojczyzny, co (przyznaję się do tej słabości) sprawiało mi wielką przyjemność. Przez wdzięczność pilnie wchłaniałem w siebie to, co widziałem i słyszałem, i za powrotem do domu utrwalałem sobie na piśmie doznane wrażenia. Ponieważ z natury słabo jestem obdarzony pamięcią, nieraz, w notatkach moich, zdarzało mi się luki w rekonstrukcyi tekstu wypełniać moim własnym, przyczem starałem się jednak o ścisłe zachowanie charakteru utworów. Pozwolę sobie tutaj, w bardzo zwięzłych ramach, podzielić się memi spostrzeżeniami.
Jak wiadomo, głównym filarem takiego przybytku, poświęconego chronicznej wesołości jest t. zw. conférencier, lub, jak chcą inni, conferencieur. Nazwa ta nie ma swego odpowiednika w języku polskim — chybaby ją zastąpić (bardzo niedoskonale) rodzimem słowem pyskacz. Zadania conjerencier’a są bardzo wielostronne. Jemu przypada obowiązek oznajmiania w lekkich a dowcipnych słowach zjawiających się na estradzie wykonawców i utworów; przypominania co jakiś czas p. t. publiczności, że jest bydłem, zaledwie zasługującem na dopuszczenie do tego przybytku, którego mysteryów nie jest w stanie ogarnąć swoim tępym umysłem, etc., etc. Zwykle conférencier pełni równocześnie obowiązki sekretarza instytucyi. Tak np. znałem jednę z tych „wesołych jam“, w której młody i utalentowany poeta, a zarazem sprężysty administrator ze znakomitą sprawnością łączył obie te funkcye. Skoro upewnił się, że stoliki stałych i wpływowych gości umieszczone są w dobrem miejscu, bez przeciągów, skoro roztelefonował do „wzmiankarzy“ potężnych miejscowych Kurjerków, że zatrzymano dla nich najlepsze miejsca, i że czeka się z rozpoczęciem spektaklu na przybycie tych potentatów opinii, skoro rozdzielił parę energicznych napomnień służbie co do szybkiej i gorliwej usługi, wówczas przywdziewał symbol „bohêm’y“ aksamitną kurtkę, układał włosy w nieład, wsuwał przed lustrem ręce w kieszenie i pojawiał się na estradzie, otwierając widowisko w tych mniejwięcej lub tympodobnych słowach:

Przyszliście tutaj poco? czy wy wiecie?
Ha, nie, zaiste. A więc ja wam powiem.
Przyszliście poto, aby, przy kotlecie,
Urągać nam tu swem zwierzęcem zdrowiem,
Pełną kieszenią i wypchanym brzuchem,
Co lśni plugawo pod złotym łańcuchem.

Przyszliście do nas tutaj w odwiedziny,
Wy, którym betów waszych już za mało,

Tak jak się idzie do płatnej dziewczyny,
Co wam wydaje na łup swoje ciało,
I zbliża do ust, niby winne grono,
Pierś, niegdyś świeżą, dziś, ach, tak zmęczoną...

Przyszliście, wiecznie niesyci burżuje,
Chłeptać, wraz z piwem, ciepłą krew artysty,
Rzygnąć w głąb serca co cierpi i czuje,
Za grosz sprzedając wam swój miąższ soczysty,
Marzeń swych tkankę targając na strzępy,
Poto, ażeby śmiech wasz zbudzić tępy.

Witaj, motłochu! siądźmy więc pospołu:
Niech ducha ziści się krwawa gehenna;
Lecz wiedz, że każdy okruch tego stołu,
To jako perlą przeczysta, bezcenna,
Którą my, w męki ofiarnej godzinie,
Wbrew słowom Pisma, rzucamy przed świnie.

Trzeba przyznać, że wrażenie tej lub tympodobnej apostrofy bywało zwykle jak najlepsze. Conférencier nagrodzony hucznym oklaskiem, rzuciwszy jeszcze raz okiem czy obsługa „motłochu“ idzie należytem tempem, opuszczał estradę, aby za chwilę na nią powrócić i zapowiedzieć pierwszy numer programu. Owym pierwszym numerem jest z zasady śpiewana inwokacya do wesołości i szału. Zarazem jednak logika programu wymaga, aby wszystkie „atrakcye“ i „clou“ pojawiały się dopiero w dalszej części spektaklu: pierwsze numery, rzucane na stracenie w napełniającą się stopniowo salę, powierza się zazwyczaj siłom początkującym i najsłabiej ukwalifikowanym. Dlatego też, na początek, pojawia się nieodmiennie młodzieniaszek o niepewnem spojrzeniu, wybladły z tremy, wybiera starannie miejsce w pobliżu budki suflera, w które wrasta nieruchomo, i drżącym a wątłym barytonowym głosikiem rozpoczyna swoją inwokacyę, w tym wypadku z tekstem oryginalnie napisanym pod ulubioną melodyę „Ach, ta trójka...“ Przez cały czas tej hulaszczej pieśni największą jego troskę stanowi kwestya, co począć z własnemi rękami, których ilość wydaje mu się w tej chwili stanowczo za duża. Tekst pieśni brzmi mniejwięcej tak:

Niech wesoło pieśń brzmi w koło,
Niechaj dźwięczy śmiech i gwar,
Tyle życia, co użycia,
Niech rozkoszy kipi żar.


Niech rozgłośnie a radośnie
Smutki płoszy jurny żart,
Przy tym znaku stań Polaku,
Dobry humor tynfa wart.

Niech się w pieśni ucieleśni
Namiętności wrząca chuć,
Dziewko hoża, wola Boża,
Więc tu do nas, do nas pódź.

Więc wesoło rozchmurz czoło,
Ciesz się ludu, śmiej i baw,
Upojenie, zapomnienie,
Niesiem wszystkich ziemskich spraw.


Po tym numerze, publiczność, mimo iż najżyczliwiej usposobiona przez energiczną wstępną apostrofę, zachowała grobowe milczenie. Parę zdawkowych oklasków — to i wszystko; szału i upojenia ani śladu. Żałosny debiutant, złożywszy studencki ukłon, znikł za kulisami, natomiast w jego miejsce zjawia się conférencier z objawami widocznego zdenerwowania na twarzy i odzywa się grzmiącym głosem: „Widzę, że nasza skromna zabawa artystów nie przypadła jaśnie państwu do smaku! Komu się nie podoba, może się zabierać. Do tinglów! do bajzli! do zamtuzów! Tam wasze miejsce! Z Panem Bogiem!“ Zawstydzeni słuchacze zwiesili z pokorą głowy; nikt nie ruszył się z miejsca, prócz jakiegoś staruszka, który wysunął się po cichu. Tyran potoczył groźnym wzrokiem po sali i rzekł: „A teraz, dla kolegi Weselskiego, jako wykonawcy, jak również dla autora piosenki, potrójny kabaretowy*’. Sala zagrzmiała „potrójnym kabaretowym“. Conférencier złagodził nieco surowe oblicze i rzekł udobruchany: „A teraz, kolega Weselski odśpiewa wam jeszcze dwie piosenki: „Walc szału“ i „Hulaj dusza“. I tak się też stało.
Po numerze kolegi Weselskiego posypały się dalsze. Były tam i bajeczki, i „morały“ i żydowskie anegdoty i nieodzowny „dziadek“ i kilka „jedynaczek“ z obiecującemi pseudonimami jak „milucha“, „przylipeczka“ i różne różności. Pod koniec pierwszej części programu pojawiły się i „gwiazdy“. Jedną z nich był liryczny tenor o miłym, dźwięcznym głosie i dużej dozie sentymentu i smaku; był to ulubieniec publiczności. Tego wieczora, po raz setny od trzech miesięcy, zniewolony okrzykami i żądaniami publiczności, odśpiewał swą najpopularniejszą piosenkę, napisaną do znanej melodyi Paul Delmet’a Petit chagrin. Piosenka miała tytuł „Biały kuperek“, a słowa tytułu powtarzały się po każdej strofce utworu. Były tam dzieje jakiejś miłostki studenckiej, dzieje, jak autor zapewniał, nigdy niezapomniane, a streszczające się w ostatniej strofce:

Choć odtąd więcej niźli sto
Przemknęło przez mansardę mą
Hrabin i ścierek —
Cóż, gdy wśród tylu drogich głów,
W pamięci mojej żyje ów
Biały kuperek...

Po „gwieździe“ przyszło „clou“. Jak oznajmił conférencier: „nasza znakomita koleżanka, Eleonora Duse polskiego kabaretu, wykona berżerety starofrancuskie w stylowym kostyumie.“ Tekst tej „berżerety“, który przytaczam poniżej, widocznie napisany był pierwotnie do znanej melodyi „Małgorzatko, kocham cię na rzadko“; jednakże utalentowany muzyk, pełniący funkcye akompaniatora w tym przybytku, sharmonizował akompaniament à la Wekerlin tak zręcznie, że istotnie niełatwo się było połapać. Dla zupełnego stylu doczepiła „Duse polskiego kabaretu“ po każdej strofce omdlewający refren „Tandaradei“, zaczerpnięty bodaj czy nie z Waltera von der Vogelweide.
Oto tekst tej „berżerety“ p. t. „Wietrzyk“.

Nuta: Margarete, Mädchen ohne gleichen.

Kasieńka gdy usnęła, przyszedł swawolny wietrzyk,
Z koszulką igrał jej ten psotnik śmiało zbyt;
Odsłonił ponad lewem udem figlarny pieprzyk:
Kasieńko zbudź się zbudź, bo potem będzie wstyd.

Oj wietrzyku, mały ty psotniku,
Oj, hultaju, chciałbyś ty do raju,
Mam ja tam, ach, mam ja słodką rzecz,
Lecz nie dla ciebie chowam ją, więc idź wietrzyku precz.
Tandaradai, tandaradai.

Przechodził Filon łąką pasąc owieczki białe,
Wtem patrzy: oczom jego błysnął słodki cud.
Skrada się coraz bliżej, spojrzenia topiąc śmiałe,
Lecz ach, koszulka broni wstępu wyżej ud.


Ach, wietrzyku, mały ty psotniku,
Ach, hultaju, prowadź mnie do raju,
Wiem ja tam, ach wiem ja słodką rzecz,
Odsłoń drogę mi wietrzyku, a potem idź już precz.
Tandaradai, tandaradai.

Na tem stylowem clou zakończyła się część pierwsza programu. Oklaski, naddatki, „potrójne kabaretowe“, wreszcie półgodzinna pauza. Miło było rozejrzyć się po sali. Stoliki gęsto zajęte przez „premierową“ elitę, piękne panie wygorsowane, wybrylantowane, z podnieceniem w oczach, wchłaniające z rozkoszą atmosferę tego przybytku, mającego w sobie coś z zakazanego owocu; panowie we frakach lub smokingach, wytworni, lecz z owym nieuchwytnym odcieniem poufnej nonszalancyi z najlepszym smakiem dostrojonej do ramy tego wesołego lokalu, flaszki szampańskie wdzięcznie kąpiące w kubełkach swoje ponętne kształty, słowem, żyć nie umierać! Naraz, światła przygasły, w sali zapanowała niemal zupełna ciemność. Ze strony, w której znajdowała się scenka, rozległy się posępne dźwięki pogrzebowego dzwonu, do którego przyłączyła się niebawem przenikliwa sygnaturka za topielców. Wyznaję, że dreszcz mię przeszedł. „Teraz najciekawsze: część macabre“ objaśniła mnie uprzejmie sąsiadka. Nie wiedziałem jeszcze wówczas, iż w każdym szanującym się „polskim kabarecie“ musi znajdować się w programie pewna ilość numerów „odsłaniających rany społeczne“. Wreszcie dzwony ucichły, kurtyna rozsunęła się wśród ciszy przepojonej elektrycznością oczekiwania i na scenie oświetlonej promykiem zimnego seledynowego światła, ukazał się conférencier. Był poważny i skupiony; wytrzymawszy długą artystyczną pauzę, tak przemówił:

Wy, śliczne panie, których pełne biusty
Lśnią od brylantów i drogich kamieni,
Których usteczka śmiech rozchyla pusty,
A oko blaskiem lubieżnym się mieni,
Czyli wy wiecie, że pod wami, w dole,
Są ludzkie troski, cierpienia i bole?

Wiecież wy o tern, że macie tam braci,
Którym głód skręca wychudłe jelita?
Co drżą od zimna wprost nie mając — gaci?

Tu mówca zawiesił głos, pewny swego efektu. Jakoż w istocie lekki szmerek przebiegł po sali niby dreszcz po ciele. „To silne“ rzekła półgłosem moja sąsiadka. Poeta, mięcej modulując głos, ciągnął dalej:

......
Że siostra wasza, tak jak wy kobieta,
Aby wyżywić swoje drobne dziatki,
Porać się musi rzemiosłem gamratki?!

Ten świat my chcemy wam przywieść na oczy,
Ten „padół płaczu“, jako wieszcz powiedział,
A jeśli łza się wam z źrenic potoczy,
Płynąc jak rynną w piersi krągłych przedział,
Niech nie wstrzymuje jej wasza powieka:
Ta łza wam godność nadaje człowieka!

Zagrzmiała burza oklasków, ale na krótko, bowiem conférencier huknął gromkim głosem: „Milczeć!“ a równocześnie ozwał się znów dźwięk dzwonu pogrzebowego i sygnaturka za topielców. W końcu uciszyło się, kurtyna się rozsunęła i rozpoczął się pierwszy numer odsłaniający ranę społeczną. Było to jedno z licznych naśladownictw piosenki Szyllera (Leona) „Wiatr za szybami śmieje się“. Tym razem śpiewała ją zgrzybiała babcia, która za młodu była „kurtyzaną“, a obecnie, przesuwając nieco zakres pracy w kierunku odpowiedniejszym swemu wiekowi, pełni obowiązki dozorczyni publicznych miejsc ustępowych. Pomysłowa reżyserya wyposażyła ten numer we wspaniałą oprawę. Skulona bacia siedziała w rogu sceny koło swego zakładu, opodal świeciła uliczna latarnia, z góry sypał gęstemi płatkami śnieg. Za kulisami świstał przeciągle wiatr, wybuchając po każdej zwrotce złowróżbnym refrenem. Śnieg prószył coraz gęściej, babcia śpiewała coraz ciszej, i w końcu cisza grobu utuliła ją na wieki. Na scenie zjawił się fizyk miejski który obojętnie skonstatował zgon, a za nim dwóch grabarzy wyniosło martwe zwłoki.
Oto urywek tekstu:

Tak jak mnie dzisiaj tu widzicie
Babunią starą i zgrzybiałą,
I we mnie kiedyś drgało życie,
I świat ubóstwiał moje ciało.
Tłumnie klęczeli u mych stóp
Hrabiowie, księża i bankierzy —
Czy który, patrząc na mój grób
Pozna co tam pod spodem leży?

Wiatr za szybami śmieje się:
Psiakrew to życie takie złe!
Stanie się co się musi stać,
Ot, lepiej, ludzie, idźcie — spać.

Bywało nieraz, przy niedzieli,
Przychodził do mnie chłopiec żwawy,
Najpierw użyliśmy kąpieli,
A potem innej znów zabawy.
Ach, jak on brał w ramiona mnie,
— Dziś już tak kochać nie umieją!
Na to wspomnienie jeszcze drżę,
Jeszcze się stare oczy śmieją.

Wiatr za szybami etc.

Pamiętam jak go potem brali:
— Biedactwo, skradł zegarek złoty —
Jak mi nieludzko go szarpali
Wydarłszy z objęć mej pieszczoty.
Pod topór oddał głowę swą,
Ach, ludzie, ludzie czy szakale!
Czyż wiecznie będzie w świecie zło — ?
Nie widzę polepszenia wcale!

Wiatr za szybami etc.


Spojrzałem po sali: wiele osób płakało. Następną „raną społeczną“ był nieodzowny apasz. W kaszkiecie nasuniętym na oczy, w kurtce zapiętej pod szyję, z długim kuchennym nożem w ręce, wił się po scenie, czaił, przysiadał, opowiadając, na nutę udramatyzowanego gassenhauera (Tralala), dzieje swojej pierwszej zbrodni:

......
Mignął mi burżuja tłusty kark z za węgła,
Ma dłoń go sięgła;
Runął jak głaz.
Próżno trwożnym głosem o ratunek żebrze,
Ja, drżąc jak w febrze,
Zadaję raz.

Absyntu szklanka,
Śmierć ma kochanka,
etc. etc.

Wogóle konsumpcya absyntu przez polską muzę kabaretową była znaczna.
Na usilne żądanie publiczności tenże sam apasz odśpiewał ulubioną piosenkę Henryka Zbierzchowskiego p. t. Walc nocy, dziś już spopularyzowaną po całej kuli ziemskiej pod nazwą Valse brune:

Gdy noc zapada,
Nim światła latarń pogasną,
Wieszcz po melodyk się skrada,
By wydrukować jak własną.
Oto już siódme wydanie,
Zanim się zbrodnia odkryje,
Kupujcież, kupujcież, dranie,
Raz tylko jeden się żyje!....

Dalszy ciąg notatek niestety mi zaginął.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.