Z „Elegij“ Pawła Verlaine’a

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Verlaine
Tytuł Z „Elegij“ Pawła Verlaine’a
Pochodzenie Markiza i inne drobiazgi
Wydawca S. A. Krzyżanowski
E. Wende i Ska
Data wyd. 1914
Druk Drukarnia E. i Dra K. Koziańskich
Miejsce wyd. Kraków; Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z „ELEGIJ“ PAWŁA VERLAINE’A.
I.

W moim wieku, wiem, trzeba rzucić myśli płoche,
Statkować, sztuką bawić się, przygłupią trochę,
Raczej godnym poetą, czystym stróżem domu
Zostać, małżonkiem, niźli tarzać się bez sromu
W bagnie miłości nizkich, któremi świat gardzi.

Wiem o tem, a pomimo to kuszą mnie bardziej
Kobiety, i ich oczy, i wszystko, od owych
Nóżek maciupych aż do włosów hebanowych,
Bo kobiety to jesteś ty, ty, coś się stała
Wszystkiem dla mnie, dla duszy, dla głodnego ciała,
Ciała, co się ku tobie wydziera z ochoty
Świętej, drżące jak płomień, jak kwiat mej istoty,
A dusza z twoją stapia się, w jedno związana,
A myśl żąda twej myśli.

Posłuchaj, kochana:
Stary jestem, lub blizko tego, a zaś ciebie
Bóg młodszą o lat dziesięć stworzył, byś w potrzebie
Mogła być towarzyszką stosowną dla mojej
Nędzy, co czasem w baśnie zaklęte się stroi.

— Czemu wytrzeszczasz na mnie twe oczęta bure,
Co tylu (ze mną włącznie) wpiły się za skórę!

Kasztelanko ty, której nie jestem, zaiste,
Paziem, lecz giermkiem starym, co swoje nieczyste
Pragnienia zdradzić czasem śmie w geście pokornym,
Dzięki twej wielkiej łasce; lutnistą nadwornym,
Co się przez furtkę tajną wślizguje jak złodziej;
Pasterzem twoich bujnych łąk, który uchodzi
Za znachora i w ciebie chytre swoje ślepia,
Gusła mamrocąc ciemne, uporczywie wlepia;
Lub mnichem spowiednikiem, świętym dla swej szaty
Surowej, białej z czarnem, a która, zakaty,
Hultajstwa i figielków kryje całe moce;
Strażnikiem, co u blanków wieży czuwa w noce —
Kasztelanko ty moich księżycowych włości,
Słuchaj mnie, droga: Kocham cię, ty, ma miłości!

— Powiedz twym włosom, niechaj lśnią mi się mniej czarno,
Kirem nad ust purpurą ścieląc się ofiarną...

Niech sobie ludzie krzyczą co chcą: „To pocieszne,
Idyotyczne! Dziad taki! Dokąd to nas grzeszne

Chucie wiodą!“ i dalej w podobnym sposobie,
Ba, niechaj świat tam o mnie gada co chce sobie,
Kocham cię, ja, dziad stary, ciebie, też nie dziecko,
Miłością, co, jak wiosna, wykwitła zdradziecko,
Nagle, i jednem tchnieniem objęła nas cudnie,
Z mym zmierzchem łącząc, droga, twoich lat południe.

Och, to południe! ileż więcej budzi chętki
Od młodzieńczej kibici sprężystej i giętkiej,
Od lat dwudziestu, smacznych, lecz w jurnej swywoli
Zbyt rączych, by me zmysły upoić dowoli!
Ty, prosta i z natury rzeczy ochłodzona,
(Co nie wadzi, iż czasem z wezbranego łona
Szczerej żądzy wykipi war po sam ostatek)
Ty umiesz wdzięków twoich dźwigać boski statek:
Jako broń wyćwiczony żołnierz nosi godnie,
Tak ty powabów swoich zażywasz swobodnie.

A twój rozsądek, humor i wesołość przytem!
Ach, jak trzeźwa i jasna i najmniejszym zgrzytem
Niezmącona! Te rady mądre, zaprawione
Niby gniewem, co w śmiechu się kończy jak one!

Jakiż prospekt twe wszystkie zalety rozpowie!
Te słówka strzelające paradnie w rozmowie,

Raczej naiwne niźli szelmoskie, a wszakże
Swoją drogą szelmoskie, a przytem ach, jakże
Łechcące, dzięki buźce dziecinnej i dzięki
Wardze górnej, co stręczy zalotnie swe wdzięki,
Co dąsa się tak śmisznie popod noskiem drwiącym,
Noskiem zadartym, lekkim, wszystkiem się gorszącym,
Marszczącym się zabawnie, czyli go podrażni
Zapach szpetny czy słówko plugawe wyraźniej.

To znów (ba, i to bywa!) jakiś kaprys dziki
Wpadnie do główki — lubię nawet te wybryki,
Choć od nich cierpię — i nuż, nie z przypadku wcale,
Lecz z rozmysłu, zaczynasz, kawał po kawale,
Rwać mi serce, jak oracz co bronuje rolę.

— O niechaj twoje ręce, ach, ileż to wolę,
Kołyszą mnie, nie szarpią mej biednej miłości!

Lecz w głębi, w samej głębi, nawet i w twej złości,
Tak cię kocham, że nowe w niej czerpię rozkosze!
Smaga mi krew, co płynie leniwo potrosze,
Z chorób, zgryzot; otrzeźwia mnie, biednego drania,
Szaleńca bez rozumu, i, mocą działania
Prostej logiki, żale, a raczej wyrzuty

Budzi we mnie i sprawia, że staję wyzuty
Z wszelkiej pychy i widzę własne moje winy,
Co były już przyczyną (ach, mimo tej miny
Mojej tak dobrodusznej) nie raz, nie dwa razy,
Krzywdy ludzkiej, niewinnej bliźniego obrazy;
Więc, mimo iż łez z oczu toczysz mi bez miary,
Wychwalam po wiek wieków twe lube przywary.

Tak: wady twoje, bowiem masz ich sporo może,
Choć raczysz cierpieć bym je uwielbiał w pokorze,
Niczem są. Miłaś mi jest. Co mówię, tyś bogiem
Moim. Tak, nie boginką: takiem ciepłem błogiem,
Dobrotliwem, napełniasz mnie; tyś moim panem,
Nie kochanką; jam woli twej kornie oddanym
Rabem wśród wszystkich szaleństw. Tyś mem całem życiem;
Twe przywary są moich jedynie odbiciem,
Ach, jak drogie, jak miłe. Duszo moja biedna!
Kapryśna ty, jak umiesz być tylko ty jedna,
Złośnica, nie zazdrosna (czy to nie przekora?)
Dokuczliwa niekiedy (i na śmiech jest pora)
To zbyt wesoła (trzebaż skosztować i męki)
A wreszcie... Co tam, wszystko ty moje... i — dzięki!


II.

Pytam się jeszcze siebie — o moja ty głowo! —
Gdzie, kiedy — bodaj w jakąś noc karnawałową —
Zaczęła się znajomość, co mnie uczyniła
Pijanym niewolnikiem twoim. Ty też, miła,
Nie pamiętasz; niech się więc w Księdze wspomnień zmaże
Ów dzień nad dniami; lub nie: toć się nie pokaże
Ta hańba, abym nie miał zrobić co w mej mocy,
By wskrzesić coś z obrazu tej czarownej nocy.
Tak, zaprawdę czarownej: ot, knajpka narożna,
Jeden z owych wieczorów parnych, gdy, rzec można,
Wszystko na zgubę człeka spika się w zawody:
Gazu płomyk syczący nad głową, moszcz młody...
Zabawa szła szeroko. Z sąsiedniej izdebki
Wnikało arystonu jęczenie i krzepki
Szurgot nóg, wpół-rytmicznie bębniących w oddali;
Gdy w tem drzwi się rozwarły od tanecznej sali,
Wyrzucając tłum cały — w nim ciebie — w mą stronę,
I głosem tym co sprawia iż milknę i płonę
Gdy rozkaz jaki rzuci twa gębusia wartka,
Krzyknęłaś: „Ależ upał! Garson, tutaj ćwiartka“!

Zwróciłem się ku tobie, i wraz cię spostrzegłem
Różową, podnieconą, i w duszy podbiegłem
Wnet ku tobie; tak twoja twarz, osoba cała,
Bujność, zdrowie, przeczuty kształt twojego ciała
Pod żerseyem nabitym dobrze, i sukienka
Pełna ciebie, rękawów też tkanina cienka
Jeszcze lepiej nabita, o rozkoszy! bowiem
Cóż nad ramię kobiece napęczniałe zdrowiem!
Wzięły mnie w jednej chwili, jak zwierzę co zgrzyta
Węsząc łup świeży. Oto już me ucho chwyta,
W kilku słowach co z ust twych wypadły jak z procy,
Akcent, jakim we Francyi mówią na północy,
(A znam go dobrze, bowiem żyłem tam dość długo)
I już wszczynam pogwarkę, prosząc cię byś drugą
Od krajana przyjęła ćwiartkę. Nuż w gawędy
Wdajemy się przy szklance, tędy i owędy,
O tem, owem, a wszystko skropione dostatnio
Winkiem miodem, naiwnie ciągnącem nas w matnią.
Reszta mi jakoś dziwnie z pamięci wypadła,
Coś, coś może majaczy się... Lecz ty, przybladła
Nazajutrz, dość znużona (ja, ach, jak znużony!),
Czy pomnisz może czemu, mów, po nocy onej,
Przy rannej czekoladzie, cośmy się poznali
Wczoraj ledwie, jużeśmy czule się tykali?

Banalny dość początek, trudno rzec inaczej,
Miłości tej, ostatniej zaiste, co znaczy
Jakby znak krzyża na mem sercu starem, w męce
Wiecznej pomiędzy dobrem a złem, wciąż w udręce
Pomiędzy nienawiścią a miłością: oto
Port wreszcie, port burzliwy, lecz w który z ochotą
Na resztę życia, na śmierć zawinąć gotowo.
Czyśmy nie dosyć, powiedz, ty można królowo,
Gwiazdo morza, ty zawsze pogodna bogini,
Czyśmy nie dość błądzili w odmętach pustyni
Wodnej, wśród raf, burz strasznych lub straszliwszej ciszy?
Niedość nam smutków, piekła, gdy serc dwoje dyszy
Nabrzmiałych nienawiścią; niedość tej obroży
Wciąż szarpanej daremnie? ach, kłótnie te, gorzej,
Te zdrady, gorzej jeszcze; aż, na sam ostatek,
Pokój, nieprawdaż? pokój: coś niby opłatek
Dzielony wspólnie, pokój na dobre, wytchnienie?
Ach, to byłby cel, prawda? to życia marzenie
Więcej niźli małżeńskie, niemal Chrystusowe...

O, licha ty szynkownio, skąd na moją głowę
Spłynęło tyle dobra...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Verlaine i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.