Przejdź do zawartości

Z dziennika starego dziada (1908)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Z dziennika starego dziada
Pochodzenie Nowele, Obrazki i Fantazye
Wydawca S. Lewenthal
Data wyd. 1908
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Z dziennika starego dziada.


...Samiuteńki jeden jak palec, na świecie całym! siedem krzyżyków, zgarbione plecy, włosów omal, sił niewiele, snu mało, wspomnień do zbytku, pieniędzy odrobina — a w sercu pustki? — Nie. Gdy się nie może żywych, kocha się umarłych, a ci żywi, jak mi Bóg miły, nie tak są znowu źli i czarni, jak ich tam malują!
U Kasi, dokąd chodzę na kawę, gdy się czasem rozgadam ze wspomnieniami mojemi, a rozgrzeję, ten i ów mi powiada: — ale bo, panie, mości — poruczniku — lub t. p. powinienbyś asindziéj spisać te różne historye przeszłości, zawszeby się to na co zdało! Zapewne! choćby na zawijanie pieprzu lub sera, albo pod placki!
Albo się to nie wiedziało tego, co za los czeka papier zapisany! Jeszcze dziś pół biedy, papier, gdy stary, nauczono się szanować, a no dawniéj, jak tylko nie dokument, nie oblig, w piecu tém palono! albo i gorzéj — tymczasem, miły Boże! — co z życia zostaje? kawałek papieru — albo nic...
W dziesięć lat po śmierci człowieka gadają o nim jak o żelaznym wilku; wnuki nie wiedzą o dziadku więcéj niż o królu Gwoździku i bracie jego Ćwieczku. Ja com żył, napatrzyłem ci się tego, nasłuchałem gadania o tych, z któremi poufale przestawałem. Jeszcze grzeszne ciało nie zbutwiało, a pamięć się ulotniła jak woń, albo za pozwoleniem, smród w powietrzu.
A choć papier — habet sua fata, poczciwy to przyjaciel, z którym pogawędzić miło.
Siedem krzyżów, stare dzieje, a dorachowawszy do tego, że się znało i żyło z temi, co téż mieli po siedem, mając sam jakie lat dwadzieścia, to się prawie półtora wieku ma z żywych ust, de auditu et visu, no — może i więcéj.
Znałem ci ja takich, co czasy Augusta III pamiętali, a opowiadali o ojcach, co żyli za Sobieskiego.
Kaduk wié, jest w tém jakaś tajemnica, że kto o tych czasach z papieru tylko wie i uczył się ich z książek, całkiem inaczéj je rozumie i czuje.... Ale co o tém pisać, nie moja sprawa. Ja-m wcale nie filozof, ale simplex servus Dei.
16 maja. Przystąpiło tedy do mnie pisanie; wczoraj się kawałek nasmarowało, chce się zaraz i dzisiaj tego samego. Można się przyzwyczaić, nie przymierzając, jak do wódki, i nałóg sobie zrobić z tego: quod Deus avertat.
Osobliwe bo teraz moje życie. Wszystko mnie odumarło — a mnie wola Jego przenajświętsza przytrzymała na tym świecie, abym sobie liber baro pobaraszkował....
U Potockich mam kapitału półtora tysiąca czerwonych złotych całego mienia, prowizyi biorę pięć od sta, co czyni siedemdziesiąt i pięć czerwonych złotych, czyli złotych naszych półtora tysiąca. W sepeciku gotówką, na wypadek choroby lub czegoś ekstraordynaryjnego, złotych tysiąc w dukatach obrączkowych. Garderoba siaka taka...
Z precyozów: dwie obrączki ślubne, sygnet pradziadowski z krwawnikiem, zegarek bregietowski, który idzie jak słońce! Bielizny ni nadto ni za mało. Czego chciéć?!
Czym dobrze zrobił, że się przeniosłem do miasta, po dziś dzień nie wiem jeszcze, ot, już rok jak mieszkam w kamienicy na Starém Mieście, drugi się poczyna w czerwcu na Święty Jan, a sam Bóg widzi, nie wiem, czym dobrze zrobił czy nie, że się przeniosłem. Na wsi w komorném niéma się gdzie staremu dziadowi pomieścić, a drugim człek zawadza i sam nic nie robi. Miasto dla próżniaka ma więcéj dystrakcyi.
Dystrybucya dnia doskonała. Zregiestrujmy ją. Godzina siódma zimą i latem budzi się człek; jeżeli nie spał, nie potrzebuje się budzić i wstaje. Tandem wszystko nagotowane i stoi z wieczora do rannéj kawy na machince, nawet garnuszek śmietanki już sprażonéj, tylko odegrzać i para sucharków. Westchnąwszy do Boga i umywszy się dla siebie a ludzi, jeżeli zima, sam pan, sam sługa w piecu sobie zapalam. Na stole już się kawa gotuje.... Jeżeli lato lub wiosna, okno się otwiera. Z okna widok nie osobliwy. Dachy, dachy, dachy, a za dachami nad piaskiem czuprynki lasu. Ale górą jaskółki, pod oknem wróble, czasem sroka się przesunie, a na dachach kot spacerujący, psia jucha za wróblami — robi paskudną dystrakcyę.
Powietrze na tych wysokościach — jeżeli z kominów sąsiednich dymem nie zawiewa — niczego. Nie to co na wsi, bo czego to z niém w mieście człek się nie nałyka!! jednak niém ludzie żyją.
Kawa — kawałeczek cukru rzuca się na ziemię w kąt dla znajoméj myszy, która po niego regularnie przychodzi. A taka śmiała, że gdybym zapomniał, to się ryzykuje z pod krzesełka ku środkowi upominając o daninę. Resztki sucharków lub chleba sypię wróblom na okno. A i te zbereżniki tak się uzuchwaliły, że gdy okno zamknięte, w szybę dziobią. Otóż to tak, gdy się kogo nazwyczai, że mu się służy!
Tandem miasto się rucha na dobre — idę na mszę do księży dominikanów, dziad znajomy częstuje tabaką zieloną i dostaje grosz, więcéj nie mogę dać — ale ten go regularnie dochodzi jak cukier moję mysz. Na téj mszy przed ołtarzem Matki Boskiéj bywa nas krągło osób pięć, nie licząc księdza, serwitora i służby kościelnéj.
Stara jéjmość w czarnym kapturku z ogromną książką i workiem, w okularach, która wzdycha na kościół cały, wdowa po rzeźniku z Długiéj ulicy. Item o kiju staruszek w kapocie, suponuję woźny być musi, modlący się przykładnie z rękoma złożonemi i oczyma podniesionemi. Item stara panna, loki rude przyprawne; musiało to kiedyś być piękne, formalnie kokietuje Pana Boga, tak się mizdrzy.... Item staruszka, któréj się ręce okrutnie trzęsą i głowa takoż, a podnieść jéj już nie bardzo może — ta się modli z pamięci, bo nie dowidzi nieboga.
Item, ostatnia dziewczyna jakaś z różańcem u ręki, blada, oczy jakby wypłakane, koszyk przy niéj. Sługą być musi, pobożna jakaś bardzo. Może téż oprócz Panu Bogu nie ma się komu poskarżyć.
A szósty pan Gabryel Kalasanty Rzempiński, sługa wasz, ongi porucznik, niegdy kawałek obywatela, ale to wszystko praeteritum plus quam perfectum.
Godzina dziewiąta zimą czy latem dlatego, żeby nie zardzewieć i nie skostnieć, człek lokomocyi używa per pedes apostolorum, bo na inny rodzaj, kieszeń nie pozwala.
O wierzchowéj jeździe, choćby człek i mógł jeszcze na siodle się utrzymać, mowy być nie może, a o powozie — ani myśléć. Ale po trotuarach, gdy nie bardzo ślizgo, gdy nie bardzo błotno, gdy niéma śniegu, gdy niéma tłumu, spacer ku ogrodowi Saskiemu lub Krasińskich, lub w aleje — wcale wygodny. Czego chciéć? — ławka się gdzieniegdzie znajduje.
Tu tedy spektakl gratis. Prawie nikogo nie znam, mnie téż tak jak nikt, mogę sobie swobodnie bąki strzelać i napatrzéć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzéć. Tać to są żywe komedye chodzące, jeśli nie tragiedye, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzało, jako wiekowemu człowiekowi, widziéć w karetach takich, co zapałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno....
Spacer trwa z rozmaitemi waryacyami do obiadu. Jadam zwykle w traktyerzyku na Długiéj u Hołkiewiczów, ludzie nieźli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska téż zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiéj; a na starość, na starość i apetyt nie wielki i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czémkolwiek podsycić, by nie zgasła.
Hołkiewicz czasem do obiadu zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i siedząc na sofce trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nie osobliwa, ale się do niéj nawykło, ma się tu swój stołek, swojego Kuryerka, Gazetę Warszawską i filiżankę kawy, nie takiéj, jak ranna co ją sam robię, z cykoryą — ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się znajdzie; czas, jak z bicza trzasł, zejdzie do wieczora.... Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i niéma za co — więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą. Od Starego Miasta do świętego Aleksandra — nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijaków, kłótni, ekwipażów, łobuzów i — czasem ekstraordynaryjnych ewenementów.
Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen sklei powieki, Panu Bogu dziękuję.
17 maja. Myszy mojéj dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stołkiem nie tknięty. Czy nie zdrowa, interesa jakie familijne, czy uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.
Nie mogę cierpiéć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka jak kluski. I że to tego kto nie zabije — bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestya najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja mysz miała się eksponować na dachy, po których on poluje. Po co? daje się jéj cukier, bułka... czasem i co w dodatku.
Raz już tak było, że jéj nie widziałem trzy dni, i myślałem, że się co stało biednemu zwierzęciu — aż czwartego dnia — jest! A ja ją znam! i z twarzy i ze śmiałości poznałbym ją zawsze, a kiedy z sobą raz przyprowadziła jakąś kompankę, zaraz wiedziałem, która obca. Niéma nic w świecie pocieszniejszego, jak gdy wlazłszy w sam kątek, siądzie, na tyłku, w przednie łapki cukier chwyci i temi białemi ząbkami, chrup, chrup. Czysta wiewiórka i tak elegancko wygląda.
Coby się jéj stać mogło! Zdechnąć! nie miała przyczyny, wyglądała żwawo i zdrowo.... Okaże się jutro.
Wróble się stawiły do apelu wszystkie. To miejskie wisusy, czyste łobuzy uliczne. Na wsi pamiętam, cale to inaczéj wyglądało, czyściéj, trochę dziko, ale nie miało to tego urwiszowstwa w sobie, co tutejsze. Miasto działa na wróble. Gdzieś się to brucze, pióra nie w porządku, jedno się nastawiło, drugie nadłamało, trafiają się kulawe, a widziałem jednego, co mu tylko jedno oko zostało, ale proszę tylko patrzéć, jak się to tłucze, czubi a wrzeszczy, a wierci. Satysfakcya na to patrzéć. Mówią, że Trembecki szambelan wszystkie wróble, co do niego chodziły, znał i ich gienealogią. Bałamuctwo! Gienealogią! ale ba! — gdzie u nich gienealogie, albo to pyta ojca i brata.... Jedna tylko ekscepcya, sam to eksperymentowałem. Gdy matka ze smarkaczem przyleci, co dopiéro niedawno się nauczył siako-tako ruszać skrzydłami, sama nie jé, a jego karmi. Czasem, z pozwoleniem, durniowi pakuje w gardło i tak go oćka, oćka, że się ledwie potém ruszy. A bury na to tylko czeka... Nie! ten bury, ten bury! Słowo daję, dałbym złotówkę, żeby go kto jakim sposobem sprzątnął, bo tu się nic daléj żywego przed nim nie utrzyma.
18 maja. Myszy jak niéma tak niéma. Coś zaszło — coś w tém jest. Szkoda mi jéj. Ale kto wie? Może nie wychodzi z dziury dla słabości, i gotowa w niéj zdechnąć z głodu.
19 maja. Dziś miałem ekstraordynaryjną przygodę. Stróż Demko zachorował, który mi nosi wodę na górę, no i czasem przymiecie i śmiecie zabiera. Nic osobliwego pójść ze dzbankiem do studni, bo ja się tam tego nie powstydzę, ale na trzecie piętro na moje nogi, jest subjekcyi trocha. Czuję potém w kolanach, bo się i tak spuścić trzeba i wdrapać razy kilka. Wszyscy na tego gospodarza krzyczą, że zdzierca i kłótnik, a ja tego z nim nie doświadczam, bo oto wiedząc, iż niéma komu mi wody przynieść, sam się o chłopca postarał i przysłał mi go. Skąd on go wziął, — Bóg go wie, gdzieś z rynsztoka, bo to dopiéro łobuz nad łobuzami, co się zowie!! Jak-em go zobaczył, a! Jezu miłosierny! choć go za biletami pokazywać. Buty, poczynając od nich, gdzieś ze śmietnika chyba wziął i dwa razy większe niż jego niemożliwe łapy... Spodnie na jednéj szelce, obszarpane a zatłuszczone. Spencerek, dam dukata, kto mi powie jakiego koloru, twarz zamorusana, włosy jak szopa. A we łbie tym, dwoje oczu jak węgle czarnych.
Gdy mi się zjawił na progu, myślałem, że przyszedł po jałmużnę i jużem się gotował z trzygroszniakiem i z kazaniem — aż tu niepytany, obejrzał się i do dzbanka.
— A tobie co do niego?
— A kiedy gospodarz mnie przysłał, przez to że Demko chory.
Więc rozmowa.
— Cóż Demce?
— Kto to może wiedziéć? leży a zębami dzwoni.
Ani chybi febra, pomyślałem.
— A ty się jak zowiesz?
— Na chrzcie to ja wiem, że Jóźkiem mnie nazwali, a tak mnie prześladują Czupurnym.
Zacząłem się śmiać.
— Czekaj, a skądżeś ty?
— A znikąd, proszę pana.
— Co u licha, a skądżeś się wziął?
— Byłem u majstra u szewca, co prawda, ale jak się spije, to tak wali, że kości łamie, tom uciekł, i służę do latania przy sklepach i ot tak, jak się zdarzy.
— Nie masz rodziców?
— Gdzie? kiedy ich już nie stało! — rzekł Czupurny.
— Gdzie legasz, ha?
— Śpi się to tu, to tam. — I począł się dobierać do dzbanka.
— Patrz-że — rzekłem — żebyś nie stłukł, a popłócz, i palców w niego nie maczaj.
Rozśmiał mi się pokazując zęby białe i furknął. Mój miły Boże, co to z tego wyrośnie! Na gałęź! Aż żal. Bo nawet zdaje się sprytne.
Gdy ze dzbankiem powrócił, dałem mu trzy grosze. Setnie mi się go żal zrobiło, i byłbym go po głowie pogłaskał, ale go ani dotknąć, taki brudny.
Pocałował mnie w rękę.
Pytam go:
— A co to z ciebie będzie?
Rozśmiał się i podrapał za ucho.
— Abo to ja wiem.
— Uczyć-by cię czytać — odezwałem się.
— A mnie się to do czego zdało! — rozśmiał się. Ale drapnął mi zaraz.
Jeżeli przyjdzie drugi raz, lepiéj się z nim rozgadam, bo to żal, zwala się.
20 maja. Mysz tedy jest, wróciła wczoraj. Co jéj było, trudno dociec. Przyszła szparko bardzo po swoję daninę i jadła jak zgłodzona. Kruszynki nie zostało. Zdaje mi się, że kawałeczek z sobą poniosła. Kto to może wiedziéć? może matka dzieciom? Jak tam to biedactwo podrośnie, ona je pewnie przyprowadzi.
Wróble na gwałt jeszcze gniazda ścielą, bo widzę, że gdzie było jakie piórko, słominka, puszek, wszystko chwytają i po dziurach zawłóczą. Jaskółki téż bardzo czynne. Wszystko to pracuje i po swojemu Pana Boga chwali. Nie wiem, dlaczego nietoperzów nie lubię. Jak tylko zmierzch, to te włóczęgi biorą się skądciś nie wiem, i głupio latają. Muszę okna zamykać, bo jeszcze-by mi który wpadł do izby, a mówią, że jak się to we włosy wkręci... Prawda, że u mnie ich mało, ale jeszcze gorzéj gdyby takiemu jegomości ubrdało się siąść na łysinie. Z tego może być choroba nawet. Do czego się to zdało na świecie te nietoperze! jednemu Panu Bogu wiadomo.
Miałem tedy znowu wizytę Czupurnego. Dziś już był u mnie jak w domu, a ze mną, jakbyśmy się znali od wieków. Jucha sprytna, łobuz prawdziwy, zabawiał mnie anegdotami brukowemi; że staruszkę powóz na Dziekanii przejechał, że się u Panny Maryi jakoby u dzwonu serce urwało, co ludzie różnie tłómaczą. Spytałem się go o Demka, bo mi go żal, choć napija się, mówi, że leży i stęka. Gospodarz-by téż powinien posłać i po doktora, bo się to tak biednemu człeku dać zdychać nie godzi.
Gdyby Czupurny chciał się uczyć czytać? Nie mam tak dalece co robić, chętnie-bym mu się o elementarz postarał i pokazał, ale gdy mu wspomnę o tém, drapie ze strachu.
21 maja. No i Demkowi się zmarło. Zdawał się człek pilny, tylko że się zakrapiał. Chwycił gdzieś febry wiosennéj, nic łatwiejszego, wódka go rozgrzała i nie czuł. Powiadał mi gospodarz, że gdy przyszło do rewizyi łachmanów i siennika, jak zaczęli chodzić po węzełkach, złotych ze trzysta się znalazło samemi dziesiątkami i berlinkami. Nie do wiary. Jakaś baba teraz się przyznaje, że była jego żoną, i rości prawo do sukcesyi, a gdy żył, nigdy jéj tu widać nie było. Dopiéro mi rozpaczać zaczęła, gdy już leżał martwy i trzysta złotych się znalazło.
Mysz znowu regularnie przychodzi. Co jéj było? Podobno nie odgadnę.
Z Czupurnym jesteśmy za pan brat. Ryzykuje się od progu do pół pokoju i wszystko ogląda, oczyma sznurkuje. Takie to ciekawe a rozgarnięte — a takie brudne. Straszniem się śmiał, gdy mi dziś z pychą oznajmił, że gospodarz go przyjął w miejsce stróża. Słyszę, nie chciał na żaden żywy sposób, a ten mu po nogach pełzał, żeby na próbę go tylko, na tydzień choćby przyjął, i zaklina się, że domu nie odstąpi, i że wszystkiemu radę da. Ciekawym. Gospodarz przez kalkulacyą gotów go zatrzymać, a to się na nic nie zdało. Dziecko się zamęczy, no, i niczego się nie nauczy i na wiek wieków zostanie przy miotle i cebrze.
23 maja. Znowu myszy mojéj niéma. Prowadzi życie nieregularne, tegom się po niéj nie spodziewał, bo minę ma uczciwą, a bałamuci się. Nie spodziewam się żeby ją jakie nieszczęście spotkało.
Że dziś deszcz padał, nie rychłom wyszedł. O niezwykłéj godzinie patrzę, z dziury którędy ona przychodzić zwykła, wyłazi pyszczek, ale nie jéj. Dowodnie wiem, że nie jéj. Ta wchodzi śmiało, a ten intruz oglądał się i oglądał, więc jak nie tupnę nogą — a nie pójdziesz ty mi precz! Dosyć że się już i inne o tym przesmyku dowiedziały. Ale za się! miejsca jeszcze wakującego niéma, a ja kilku myszy żywić nie mogę, zwłaszcza, że ten Czupurny, no — nie można się nie ulitować, a bywa, jak powiada, głodny. Jużci nie kłamie.
24 maja. Teraz gdy przychodzi po dzbanek a niéma co robić, czasem się zagadamy. Spytałem go, ile ma lat.
— Tego to ja nie wiem, proszę pana. Jak matusi się zmarło, to mnie Izydorowa przekupka wzięła z miłosierdzia, com siedział, ja tam nie wiem, coś lat dwa przy straganie. Razem jéj bułkę zwędził, czegoś zła, zła — i precz — a że mnie szewc Sawikowski widywał, poszedłem do niego. Wzion mnie. Myślałem, co mnie swego rzemiosła uczyć będzie, a on za uszy wytargawszy, powiedział, żem smarkacz, że mi jeszcze zawczasu. Tom po to u niego był, żeby się znęcali nade mną, kto żyw. Majstrowa sobie, Sawikowski sobie, a szelmy chłopcy, to łaska boża, żem wyszedł z duszą. Bywało od serów na głowie guz na guzie, a sińców to ani zliczyć. Napije się majster, to bylem pisnął, to wali pociągaczem, bo to u niego był zwyczaj i po trzeźwemu, żeby rozumu nabijać, dostawało się i drugim. Tak-em go i porzucił.
— Cóż z ciebie będzie? — spytałem.
— Jak Pan Bóg da, stróżem będę; a na co mnie więcéj. Demko, słyszę, strach co pieniędzy nazbierał.
Rozśmiałem się.
Powiedział mi nazwisko straganiarki, u któréj był, ciekawość wzięła u niéj o chłopca popytać.
Baba herod czysty, spasła okrutnie a mała, trochę wąsów, a wyszczekana i no! Jużem ją przywitał jak nie można grzeczniéj. Zrazu zrozumiéć nie chciała, po co przychodzę, a gdym o Jóźku zagadał, poczęła jak pytel.
— A bo to jucha! skurczypałka! nic dobrego! Łasował a łasował i w miejscu go nie było utrzymać, gdzie się dwóch łobuzów tłukło, on pewnie już tam trzecim musiał być. Toby jeszcze było nic; bo to młodość — trudno, ale ja go bywało po macierzyńsku w mordę chlasnę, to mi zaraz nogi za pas i ucieka. Słyszę, że i u szewca nie wytrwał.
Poczęła wróżyć gałęź i szubienicę; a jednak jawnie go jéj żal było. Spytałem, czy nie wiedziała co o rodzicach.
— Jakżeż nie, tomci ich znała, ojciec się zapił, ale to, bodaj nie był ojciec, bo się z nią ożenił, gdy ten już był na świecie. Matka była zbytnica, ot téż i skończyła marnie. Jabłko się nie odtoczy od jabłoni.
Gdym odchodzić chciał, poczęła pytać o chłopca — tak go jéj było żal.
25 maja. Myszy niéma, prawdopodobnie już nie wróci. Wróble téż pono jadła nie potrzebują jak w zimie i w ciężkie czasy, zdezertowały; jeden Czupurny mnie się trzyma. Przynoszę mój chleb, co go nie dojem przy obiedzie, a czasem i jaką polizówkę. Chłopiec się do mnie przywiązał i spoufalił się, że już do stolika przychodzi, oprze się łokciami na nim i tak ze mną gawędzi.
Muszę mu choć na tandecie buty kupić, bo na te poczwarne, ogromne chodaki patrzéć nie mogę; ale mu nie dam, chyba się zacznie uczyć czytać ze mną. Ma taki wstręt do elementarza, że jak go zobaczy, bom już kupił umyślnie — drapnie jak dyabeł od święconéj wody! Ale figlem go podejdę.
26 maja. Nigdym się nie spodziewał, mysz z wojażu powróciła. Jest! jest! ta sama. Nie znam obyczajów tych stworzeń; lecz po co ona, mając to, co do życia potrzeba, włóczy się gdzieś po dziurach? Może na półapkę trafić.
Czyby téż i myszy miały fantazyę miéć? wszystko to być może.
Doktor Sulzer, człek stateczny i uczony, chociaż mu się znać nie wiedzie — spotykam go u Kasi, — powiada, że bodajby się na wojnę nie zebrało. Prorokuje drożyznę wiktuałów. Byle Hołkiewiczowie nie podnieśli ceny obiadów, bo-bym musiał zredukować się. Ale zresztą! co mi tam!
27 maja. Czupurny się uczy, ale dla butów; pokazałem mu je i nie daję, aż alfabet pozna. Pojętny nadzwyczaj, a leniuch! Ja mu pokazuję litery, ten zagaduje, co się na ulicy działo, co w kamienicy. Kucharka z dołu opuchła, suponuje, że pani ją tak utraktowała. Na drugiém piętrze jéjmość z jegomością tak się kłócili, że wszyscy powybiegali słuchać, bodaj czy do kułaków nie przyszło, bo w końcu jéjmość się rozbeczała. Ale ten Czupurny powiada, że ile razy męża wytłucze, potém sama płacze. Oboje pono nieszczególni ludzie. Ja mu A, B, C, a ten licho wie co...
1 czerwca. Nareszcie alfabet umie — i buty wziął. Do sylabizowania trzeba stare spodnie odłożyć; za darmo się uczyć nie będzie.
Doktor Sulzer, czarno patrzący na świat, przewiduje w tym roku tyfus, a uchowaj Boże wojny, zarazę morową. Przydałoby mu się oboje, bo klientów nie ma, a człek widocznie bardzo uczony. Studnia najrozmaitszych wiadomości, cóż z tego, gdy mu się nie wiedzie. Jada on także u Hołkiewiczów, praktykę ma bardzo skromną. Czarno patrzy na świat. Inaczéj nie może być. Powiada, że wszyscy doktorowie, oprócz niego, osły. Uczeń Franka. Rozmaitych u niego historyj pełno. Lubię go słuchać; ale, gdybym chory był? — hm! — nie wiem, posłałbym po innego. Gdy się komu nie powodzi, trudno w niego wierzyć, — taka ludzka natura.
2 czerwca. Ja z tym chłopcem rady sobie nie dam, — coraz mi bardziéj rozwydrza, a jużem go złapał na łasowaniu. No cóż? wyszczerzył zęby, począł się śmiać, pocałował w rękę, zaręczył, że tego więcéj nie będzie. Prawdę rzekłszy, nie było go tam tak bardzo o co pozywać. Kawałek szynki, com sobie przyniósł na podwieczorek, bo kolacyi nie jadam.
Sylabizować poczyna. — Ale mam wątpliwości, bodaj czy nie umiał on już wprzódy i alfabetu i sylabizowania, a udawał tylko dla butów i spodni, że się uczy! Minę ma taką figlarną i tak mu to idzie chwilami łatwo.. Ale, przypuściwszy nawet, żeby tak było! Jestże to znowu grzech tak wielki? Chłopię straszliwie biedne, w nogi mu było zimno. Sądził, że darmo nie dostanie okrycia. Przytém, to są domysły, dowodu nie mam. Katechizmu go pono nikt nie uczył, a natura i instynkt każą się ratować — choćby sprytem. Innemu by to było nie do przebaczenia, jemu — odpuszczam chętnie.
Zdaje mi się, że stary surdut tabaczkowy, gdyby go przerobić, jeszczeby mu mógł służyć wyśmienicie.
3 czerwca. Chłopiec mnie codzień więcéj zajmuje, prawdę rzekłszy przez egoizm — paskudna ludzka natura. Nie mam się do kogo przywiązać. Mysz mi zginęła, wróble się absentują — chłopak daleko mi więcéj robi satysfakcyi, zwłaszcza że roztropny.
Chodziłem na zwiady do przekupki, u któréj teraz bułki sobie kupuję; dopytałem nazwiska domniemanego ojca matki; po téj nici do kłębka dojdę i gienealogią Czupurnemu wysztyftuję i metrykę mu wynajdę, bo jużci gdzieś chrzczony był.
Zgadało się o tém z Sulzerem, który biedę klepiąc, zwykle ubogich leczy i łachmany zna doskonale. Sulzer mi mówi, że matkę jego pamięta, że istotnie chłopak już był na świecie, gdy się ten łajdaczyna z nią ożenił. Ona szła za niego, aby miéć podporę w mężu, a on — by miał z niéj sługę. Kobieta była delikatna, słabowita, zamęczył. Sulzera zawołali do niéj, gdy już nie było żadnego ratunku, opowiadała mu o swojém życiu. Była wprzódy garderobianą u starościnéj N... Syn jéj, młody chłopak, całemu jéj nieszczęściu winien. Starościna, dowiedziawszy się o stosunkach, wypędziła ją z domu bez litości. Miły Boże! znam ten dom! Starościna za młodu nie była tak surową dla siebie i wiele mówiono o jéj różnych miłostkach. Ale, co wolno Jowiszowi, nie wolno... prostéj garderobiance. Pana starościca, a dziś senatora S... znam nawet. Że téż się ani spytał, ani dowiedział, co się z nieszczęśliwą stało.
Dosyć, że to cały romans ten chłopiec — a właśnie nie komu innemu się dostał w ręce jak mnie! Zrządzenie, Opatrzność boża.
4 czerwca. Spotkałem się dziś z gospodarzem na schodach; ja, choć go tu wszyscy nie lubią lokatorowie, jestem z nim w dobrych stosunkach. Niezły człowiek, tylko trochę gorący. Zajmuje się handlem i ma na dole sklep łokciowy. Nieustanny kłopot, kontrola, doglądanie muszą wpływać na charakter. Ma na głowie i administracyą kamienic dwóch i handelek.
Zobaczywszy mnie, przywitał bardzo uprzejmie, była godzina poobiednia, szedłem właśnie do Kasi na kawę, zaprosił mnie do siebie, niéma co mówić bardzo grzecznie. Dwoje ich jest, podżyli ludzie, mają podobno tylko jednego synowca i to urwisza, z którym sobie rady dać nie mogą. Nudzą się, szczególniéj ona, bo sama jedna siedzi, a jak się wymodli w kościele, kwiatki poleje, kabałę parę razy pociągnie, chyba w okno siąść i na ulicę popatrzéć. Mieszkanie mają wcale porządne, choć przez oszczędność od tyłu i w sąsiedztwie tego niesfornego małżeństwa, które takie hałasy wyprawia.
Gdyśmy siedli do kawy, a nie można powiedziéć tylko że kawa była wyśmienita, bez porównania lepsza niż u Kasi — powiada mi mój juryzdator:
— Pewnie to uszu i pana doszło, że nie mam łaski u moich lokatorów; ale jakże tu im dogodzić? Jedni nie płacą, drudzy mi dom niszczą, inni spokoju sąsiadom nie dają, wszyscy dlatego, że pod moim dachem mieszkają, przez to samo nienawiść mają do mnie.
— Proszę mnie do tego pocztu nie zaliczać — rzekłem — bo skarżyć się nie mam powodu.
— Waćpan, panie poruczniku, człowiek jesteś stateczny, do porządku nawykły, nie mamy powodu do kolizyi żadnéj z sobą.
Gdyśmy się rozgadali, wspomniałem o Czupurnym, że mnie ten chłopak interesuje.
— Mnie téż — odparł gospodarz — biedna to sierota z bruku, trzeba nad nim miłosierdzie miéć. Ale szczególna rzecz, że takie biedactwo byle mu lepiéj było, zaraz się psuje, trzymać należy ostro, wziąłem go za stróża, co śmiechu warto, bo to smarkacz, a wistocie i ja sam i moja służba na kamienicę nagląda, a jego trzymam w sporandzie, że go na człowieka wyprowadzę.
Małom go nie uściskał, tak mi tém trafił do serca i opowiedziałem mu z méj strony, co robię z Czupurnym. Dosyć żeśmy się uśmieli. Dobry człek, słowo daję, bardzo w gruncie zacna natura.
6 czerwca. Idzie mi o to, jak się do senatora zbliżyć — zachodzę w głowę. Za małą jestem figurą, abym się ważył zachodzić mu drogę. Znałem ci go młokosem, ale mnie sobie nie przypomni. Możeby dowiedziawszy się o chłopcu, uczynił co dla niego? Chociaż znowu trudno! Choćby miał serce, wstydzić się będzie.
Mysz już drugą powoli sobie przyswajam: wcale inną ma naturę, żwawsza, śmielsza, więcéj niedowierzająca, płochliwa, ale z dniem każdym nabiera poufałości. Zuchwałe to razem i nieufne... Wpada czasem aż za krzesło, a byle szelest, piorunem do dziury. Nie jest tak ładna jak tamta pierwsza, niéma tych ruchów co poprzedniczka. Co się téż z nią stać mogło? O! ten kot! ten kot!
8 czerwca. Nigdybym się był tego nie spodziewał, nigdy w świecie! Czupurnego niéma, ani śladu! Wesół był, chwalił się, że mu doskonale, na robotę się nie skarżył, całował mnie po rękach, nazywając dobrodziejem, a wczoraj do dnia, zabrawszy swe łachmany, drapnął. Gospodarz w furyi na łobuza, próżno go mitygowałem!
Powiada — nikczemnik! Co to tam potępiać zaraz. Lato, mosanie, chłopcu się chciało na swobodę; to jest w naturze. W okolicy na powietrzu świeżém znajdzie sobie robotę biedaczysko!
A miałem już tak piękne dla niego projekta! Byłbym pana senatora zainteresował i — mógłby był pójść do szkół.
Ale to, słowo daję, tak jak z tą myszą, ledwie się zaczęła przyswajać, i poszła szukać lepszéj doli. Mam już takie dziwne szczęście, do czego się zacznę przywiązywać, Pan Bóg mi to odbiera. Wola jego. Może to i lepiéj? bo by człek potém miał z tego jaką zgryzotę.
Poskarżyłem się Sulzerowi, naśmiał się. Powiada, dziękuj asindziéj Panu Bogu, że się to zawczasu stało i że jeszcze nie okradł uchodząc.
Zgorzkniały jakiś człek. Zaraz — okradł.
11 czerwca. Nie mogę inaczéj powiedziéć, tylko że mi po tym chłopcu straszliwie tęskno. Więc i dobrze, że drapnął, bobym się był zanadto przywiązał. Ta samotność dokuczliwą jest. Na zimę pewien jestem wróbli, myszy są niestateczne. Karm je, karm, żebyś im nie wiem co dawał, skłonne są szukać lepszego losu i nikną. Po kilka dni żadna się teraz nie pokazuje. Latem widać i one na pola wychodzą, bo im natura i swoboda miła.
12 czerwca. Gdym dziś wieczorem poszedł na przechadzkę do świętego Aleksandra, jak zwykle, patrzę po placu, poznałem go po spencerze, uwija się mój Czupurny; ten sam, słowo daję, z workiem piasku na plecach, ale jak mnie zobaczył, w nogi. Próżnom kiwał i wołał, czmychnął. Przecież się mnie nastraszyć nie mógł.
Pięknie zamienił kondycyę! Ciężki piasek, może wilgotny, dźwigać na plecach. Ale na swobodzie! a przytém w towarzystwie innych łobuzów. Młodość potrzebuje ruchu, awanturowania się. Alboż to i ze mną inaczéj było, gdym zemknął od rodziców do wojska!
Nie byłbym go sekował o ucieczkę, chciałem tylko dać admonicyę — ale jak drapał! jak drapał! aż się kurzyło. Nie byłem widać dość dla niego powolnym, gdy mi nie ufa.
13 czerwca. Sulzer mi się przyznał, że ostatkami goni. Praktyki mu latem zawsze brak, a i zima licha, najwięcéj kiedy dwuzłotówkę weźmie. Musiałem mu pożyczyć dukata. Ręka rękę myje. To tylko źle, że na świat narzeka — ludzi czerni. Cóż temu kto winien, że jemu się nie powodzi? A mnie za tylu innemi. Powiada, że doktorowie go prześladują — ale i on poczciwéj nitki na nich nie zostawi. Gdybym mógł co pomódz temu człowiekowi — bo słuszny człek jest i nie głupi — tylko skwaśniał. Mówią, że po wsiach doktorów brak. Czegóż on tu siedzi? Powiedziałbym mu to, ale będzie myślał, że się go chcę pozbyć. Biedne człeczysko.
14 czerwca. Awanturę miałem formalną. Gdym ze mszy szedł, patrzę, psisko się wlecze skowycząc, nogę za sobą wlecze, czy przebitą, czy złamaną. A chudy był! Począłem go wołać i — wabić. Stanął, potém zbliżył się do mnie. Powoli powoli dał się podprowadzić do domu. Nie darmo się dawniéj myśliwym było i ze psy miało do czynienia. Obwiązałem mu nogę szmatą i nakarmiłem. Psisko się ani już chce ruszyć ode mnie. Kłopot — gospodarz w kamienicy psów nie znosi; porzucić nieboraka z tą nogą! Nie wiedziéć co począć! Zaprowadziłem go do przekupki i zapłaciłem, żeby mu przy sobie zostać dozwoliła. Psisko jakby zrozumiało, położyło się u budy. Jutro się przyjdę o niego dowiedziéć.
15 czerwca. Pies będzie zdrów, nogę miał nie złamaną, ale stłuczoną mocno, wyliże się. Gdym przyszedł się dowiedziéć, poznał mnie zaraz i ogonem zaczął merdać. Czy go pan porzucił, czy się zabłąkał?? czy go jakiś przypadek spotkał? Nakarmiłem go i baba mi przyrzekła, że mu da leżéć przy sobie. Sulzer zdał mi się dziś trochę jakby napiłym. Nie jestem pewnym — miałżeby nałóg?? I to być może.
A zaraz go potępiać! Boże miłosierny, człowiek, co żadnéj w życiu pociechy nie ma, że z desperacyi szuka w kieliszku chwilowego szczęścia błysku, siły do życia? Gdy wielcy i potężni panowie piją, to nic, a gdy biedne człeczysko sobie podchmieli, zaraz nań kamieniem ciskają.
16 czerwca. Pies, wylizawszy się — uciekł. Ani mu się dziwuję, musiał dawnego pana odszukać. To i lepiéj. Przekupka, która się do niego przywiązała, strasznie narzeka na psią niewdzięczność — a dawny jego pan takżeby miał do tego prawo, gdyby, mogąc doń powrócić, zaniedbał.
17 czerwca. Dzień szczęśliwy — dzień prawdziwie do zanotowania. Tegom się nigdy w życiu nie spodziewał. Idąc Miodową ulicą naprzeciwko Sądu apelacyjnego, patrzę, stoi ktoś, taratatka czarna, na szyi chustka po naszemu, po wojskowemu, wąs szpakowaty do góry, przysiądz że Posiłowski. Ale skądby się on tu wziął? Stanąłem, ten się téż gapi na mnie i powoli podchodzi. Ja-m nie śmiał i on téż zaczepić, mierzyliśmy się oczyma długo. Wreszcie przystąpiłem — Posiłowski. A ten jak mi się nie rzuci na szyję!
Służyliśmy w jednym pułku, leżeli w jednym lazarecie, odbyliśmy wspólną niewolę — raześmy się pojedynkowali — o głupstwo... Dopieroż się posypały pytania; zaszliśmy pod „Szczupaka“. Nieboraka sprawa tu zapędziła, ma folwarczek pod Garwolinem. Żonaty, ma dwoje dzieci, ale się już o szpakowatych włosach ożenił. Ponieważ tego dnia nie miał już nic do atentowania, zaprosiłem go na obiad do Hołkiewiczów, zapowiadając, że występować nie myślę, on téż gęby popsutéj miéć nie powinien....
Tośmy się nagadali, ażem odżył. Z obiadu poprowadziłem go do Kasi na kawę, wieczorem wreszcie do mnie, bo końca rozmowie nie było.
Zestarzał się poczciwy Krzysztof! Powiada, że mu się stare rany czuć dają. Mój miły Boże, ma familię, dom, dzieci, tyle rzeczy do kochania, a na dolę się skarży. Musiałem mu powiedzieć — nie obrażaj Pana Boga — a ja?
Ten-by się był gotów mieniać na moje sieroctwo! Jak tu człowiekowi dogodzić? Przyznał mi się, że żona sekutnica, że ją wziął dla tego folwarczku. Ale chociażby i tak było, przecie dwoje dzieci ma! Toć to skarb! toć to złoto! toć to łaska boża! At!
Zaprasza mnie do siebie. Pojechałbym, albo i poszedł, ale po co? Napatrzę się cudzego gniazda, to mi w mojéj dziurze tęskniéj potém będzie.
18 czerwca. Nie odstępuję na krok Posiłowskiego, opowiadamy sobie nasze stare historye i radziśmy z siebie — radzi! Z tego, co mi wyśpiewał, widzę, że dostatków wielkich nie ma, ale mu chleba nie brak. Czegóż chciéć?? I ten kwaśny! Po obiedzie gdyśmy do Kasi szli, znalazł się Sulzer, którego parę dni nie było. Cięliśmy gawędę we trzech, i maryasza do puli. Spędziłem czas do wieczora jak nie można weseléj. Posiłowski sprawę swą skończył i jutro do domu. Szkoda mi go, ale dobra psu i mucha! Parę dni spędziłem wesoło, za co Panu Bogu niech będą dzięki.
19 czerwca. Odprowadziwszy trochę Posiłowskiego, powracałem do domu, gdy — patrzę, wlecze się przede mną nakuliwając chłopię, jakby Czupurny. Ja go łap za ramię.
— A tuś mi!
Zląkł się i chciał uciekać, alem go schwycił mocno.
Czy myślał, że go będę bił — bo jak mi się rozbeczał!! Ledwie go uspokoiłem, żeć mu złego nie zrobię nic, a chcę wiedziéć tylko, dlaczego uciekł.
— Nie można było wytrzymać — rzekł z płaczem — codzień jedno a jedno, i jegomość kroku nie dał zrobić za drzwi. Nogi pozaklękały od siedzenia. A tu zamiataj podwórze, zamiataj sień, zamiataj schody, a noś wodę, a wywóź śmiecie... I taką strawę dawali, że i pies-by nie jadł.
Reflektowałem go, dając mu nauki moralne, ale mało to do niego przystawało; wystawiłem mu całą przyszłość, gdy łobuzować tak będzie. Wysłuchał, to prawda, ale jak potém pięty zadarł, gdym go puścił! Nauczyłem go tylko, gdzie mnie może spotkać, uchowaj Boże wielkiego jakiego wypadku! bo-bym rad pomógł.
23 czerwca. Dawnom nic w dzienniku nie zapisywał, ale bo nie było co, życie nader jednostajne, trudno wymagać, aby dla mnie Opatrzność siurpryzy wymyślała. Sulzer pozawczoraj pożyczył znowu dwa dukaty, nie mogłem odmówić, uważałem, że wczoraj był nie trzeźwy znowu. Biedaczysko — nie chcę mu nic mówić — każdy ma swą słabość.
Byłbym istotnie niewdzięcznym, skarżąc się na Opatrzność, bo dziś mi usłużyła tém, czego dawno pragnąłem. Nigdy się nikomu nabijać nie mam zwyczaju. Idąc Saskim ogrodem, spotykam senatora. Anim myślał się z nim witać, gdy podszedł sam do mnie i zagadnął mnie po imieniu. Dosyć, że poznał.
Musiałem mu się spowiadać z tego, co cię ze mną działo i dzieje, z wesołą twarzą, aby nie myślał, Boże odpuść, że potrzebuję czego. Stał mi na pamięci ów chłopak.
Przyznam się, żem filut, bo gdy mi zaproponował, zapewne nie mając co robić, abyśmy w kątku na ławie siedli i wyzwał mnie na opowiadanie o życiu mojém, tak poprowadziłem żartobliwą historyę moich dni samotnych, żem o Czupurnego zaczepił i imię jego matki napomknął. Bóg widzi, nie dlatego abym mu chciał przykrość uczynić, ale dla Jóźka. Najmniejszéj rzeczy nie dał po sobie poznać, śmiał się, nie spytał więcéj, słuchał roztargniony, a gdy się jakaś pani ukazała zdala w ulicy, pożegnał mnie prędko i odszedł ku niéj.
Niepodobieństwem jest, aby to na nim wrażenia nie uczyniło, ale człowiek wielkiego świata umie nic nie okazać po sobie. Postarzał mocno, a czy to jakie rendez-vous w ogrodzie miał?? Natura widać się nie zmieniła.
Nie prosił mnie wcale, abym go odwiedził, z czego téż-bym się wymówił, bo to dom nie dla mnie.
25 czerwca. Byłem u moich gospodarstwa na kawie znowu. Gadu, gadu, niepotrzebnie może wygadałem się im, że mam kapitalik u Potockich na pięć prowizyi umieszczony. Kupiec dowodzi, że gdybym go w mieście starał się ulokować, miałbym osiem do dziesięciu łatwo i żyć-bym mógł daleko wygodniéj. On sam, jak powiada, chcąc handel swój rozszerzyć, wziąłby kapitał na osiem.
Zapewne nie od rzeczy-by to było! nie od rzeczy! Człowiek zda się stateczny, dwie kamienice ma — handel duży. Zabiegliwy...
Tak mi to wbił w głowę, że ciągle z tém chodzę; trzy procenty więcéj nie jest bagatelą, możnaby i samemu żyć i nieraz się z kim obficiéj podzielić.
Sulzer pije — bardzo to nie dobrze; żal mi go — ale na to niéma rady!!
29 czerwca. Szczególne mam łaski u gospodarza. Prosili mnie na gospodarski obiadek. Był barszcz i flaki, jakich już nie pamiętam, kiedy jadłem. Butelkę wina postawił węgierskiego, którąśmy wysączyli do dna i poprzyjaźniliśmy się bardzo. Serdeczny człek.
Zagadnął mnie o kapitalik, naciskając trochę, abym się zdecydował. Radbym mu usłużył, zwłaszcza że to z korzyścią jest i dla mnie, a znowu nie radbym okazać jakiéjś nieufności Potockim, którzy mi zawsze w terminie regularnie prowizyą płacili.
1 lipca. Wypowiedziałem tedy mój kapitalik, bo trudno być nieużytym dla ludzi i na własną téż korzyść, tak oczywistą, obojętnym. Plenipotent, człek jakiś bardzo, bardzo poważny, nie rzekł mi nic, tylko gdym mu racyą przełożył, powiedział, że należy być ostrożnym, bo kto na wielkie prowizye poluje, ryzykuje często sam kapitał. Ale przecież mój gospodarz i stateczny i majętny — żadnego niéma niebezpieczeństwa.
Uczyniwszy mi tę uwagę, przyrzekł wypłatę bez trudności. Chwała Bogu, że się gospodarzowi wygodzi; ucieszył się bardzo gdym mu oznajmił o tém. Ja téż się raduję, bo i Sulzerowi się czasem co wetknie i Czupurnemu grosz jaki, no — i innym. Trybu życia postanowiłem nie zmieniać. Po co mi wygódki, żyło się tak czas niemały i dobrze było, nie potrzebuję ani lepiéj ani inaczéj. Ale satysfakcyę mieć będę! satysfakcyę!!
2 lipca. Przychodzę do Kasi dziś, a ta mi powiada, że chłopak jakiś trzy razy przybiegał, dowiadując się do mnie od Sulzera, który leży chory przy ulicy Wałowéj, żebym do niego szedł co prędzéj.
Przeląkłem się mocno, tak, że kawy nie tykając, pobiegłem pod numer wskazany, trzecie piętro. Znalazłem go w nędzném mieszkaniu; jakaś średniego wieku baba brudna, koło niego, lamentując, chodziła. Biedny człek, drugi już dzień grosza w domu nie miał, a gorączka go jakaś trawi. Dałem najprzód zasiłek, a sam poszedłem do znajomego mi doktora Zeilera, żeby radził. Szczęście, że go zastałem, ale podobno ratunek za późny. Zeiler powiada, że się zniszczył nadużyciem trunku i jakoś nazwał chorobę, nie obiecując nic dobrego. Jutro raniuteńko muszę iść i siedziéć przy nim. Nie mam téż nic lepszego do roboty. Z zapasu wziąłem już dukatów pięć, bo na co mnie go tyle, gdy tu człek w niedostatku!
3 lipca. Źle jest z Sulzerem, dogorywa — nie chciał, abym przy nim nocował — baba szlocha — przynajmniéj mu rosołu zgotowała dobrego, ale nie może jeść. Podejrzywam ją, że mu wódkę nosi, a Zeiler zakazał pod karą śmierci.
5 lipca. Zmarł biedaczysko Sulzer dnia wczorajszego, no i nie było go za co pochować. Musiałem pójść do zapasu znowu, na chwałę bożą! Ot, dobrze, że się to miało i mogło spełnić obowiązek. Bądź-co-bądź, braknąć mi będzie tego człowieka. Dobry był, roztropny był, drugim doskonałe radził — a no słabość ludzka, nałóg!! Niech odpoczywa w pokoju.
W kawiarni u Kasi długo się za nim oglądać będziemy, bo i miał co powiedziéć i umiał gadać. Bawił wszystkich — szkoda człeka.
10 lipca. Zjawił się Posiłowski znowu, podobno ma syna do szkół oddać i szuka mu kwatery; a na mnie zdaje nad nim opiekę. Prawdziwe szczęście, bo dzieci lubię i będę miał przyjemne zajęcie. Zapowiada, że chłopak żwawy jak żywe srebro, téem lepiéj, mazgajów nie znoszę.
Zaprosił mnie na śniadanie, aleśmy siedzieli do wieczora na niém, nie mogąc się nagadać. Poczciwości człek. Wieczorem ja-m go poprowadził do Kasi, bo lubi czasem w bilard zagrać i tak się do nocy przebawiło.
Niezmiernie mnie ucieszyło, żem mu kilku dukatami mógł wygodzić. Wybrał się z domu trochę nieopatrznie, a Warszawa kosztuje — hu! ho!
11 lipca. Odprowadziłem za rogatki poczciwego Posiłowskiego, ale mi się było z nim ciężko rozstać. Zaprasza mnie na gwałt do Sroczyna do siebie na dni parę. Dlaczegoż nie? Czas już trochę gorący, ale rankami i wieczorami idzie się z przyjemnością. Pójdę pieszo, nie mam co robić, to się rozruszam i służyć mi będzie po miejskiéj sedenteryi. Czemu nie?
1 sierpnia. (Z powrotem ze Sroczyna). Nie taję tego, iż z przyjemnością wdrapałem się na moje trzecie piętro i wróciłem do moich penatów i myszy. Nie puszczał mnie poczciwy przyjaciel ze Sroczyna, alem dłużéj siedziéć i nie mógł i nie chciał.
Posiłowska, zacna, miła i wcale jeszcze niczego kobiecina, znacznie młodsza od męża, ma tę przywarę, że zgryźliwa jest trochę i gderać lubi. Ale któż bez ale?
Dostawało się tedy i przyjacielowi, za com w rączkę, niezbyt białą i niezawsze czystą (przy gospodarstwie inaczéj być nie może) — całował. Posiłowskiemu głowę myła dobrze, ale to go utrzymuje w emocyi i nie daje mu zestarzéć, sprawia, że nad sobą czuwa i jest mu zbawienném. Przytém ma ten zły zwyczaj, że ząb za ząb się spiera i to ją rozjątrza.
Dzieci nieładne i trochę rozpieszczone przez matkę. Ten, co pod moję opiekę ma iść, wisus, nie przeczę, ale w szkołach mu rogów przytrą.
Użyłem świeżego wiejskiego powietrza do syta. Stół był gospodarski, niewykwintny, skromny, ale się z głodu nie marło. Widząc, jak jéjmość oszczędną jest, środy i piątki suszyłem, co mi na zdrowie poszło i czuję się rzeźwym, jak nigdy. Śniadania téż wolałem nie jadać.
Prawdziwie powiadam, że dla starych ludzi to niéma jak takie życie skromne. Dali mi wyśmienite pomieszczenie w lamusie, gdzie, prawda, światła i tytuniu wprowadzać się nie godziło — ale po co mi było w lecie światło i nocą tytuń. Świeże siano pachniało tak aromatycznie! Bez szczurów-bym się był obszedł, które nocą dokazywały, mało jednak mi przeszkadzały i kij stawiłem zawsze, którym bylem zastukał, zaraz się to wszystko po norach rozbiegało.
A nagadaliśmy się i przegadali — co dusza pragnęła.
Gdym się po takiéj długiéj niebytności ukazał u Kasi — jakże mnie te poczciwe ludziska witały, małom się nie rozpłakał.
Tylko Sulzera na jego miejscu zwykłém przy stoliku nie było. Kawa mi się wydała doskonała, zadymiony pokoik tak wesołym i miłym, jak rzadko; wszystkie twarze mi się śmiały, a pytań było bez końca. Nie zapomniałem o małych prezencikach ze wsi.
Ta Kasia, choć się na nią służące skarżą, że je strasznie trzepie, ale w gruncie najlepsza kobieta. Dziewczęta-by się porozpuszczały, to dla ich dobra. A i tak ta Marysia, taka śliczna dziewczyna, jak malina, padła ofiarą. Gdyby ich ostro nie trzymała, byłoby gorzéj jeszcze...
Nikt jednak nie witał mnie serdeczniéj nad moich gospodarstwa oboje. I on i ona gdy mnie zobaczyli, chwycili zaraz do siebie, utraktowali i ugościli.
W mojém mieszkaniu faworyty sobie trochę pozwalały. Pomimo, że tam dziewczyna okna otwierała, przewietrzała, naglądała codzień, myszy gospodarowały. Jedna kamizelka wniwecz pogryziona. Stara już była, ale co tam w niéj smacznego znalazły, pojąć nie mogę. Fantazya! aby zębięta nie próżnowały.
Kota burego nie widać na dachu; jeżeli dla niego godzina sprawiedliwości wybiła — cieszyć się będę. Tyran był. Ile ma młodych wróbli na sumieniu, nie zliczyć. A wszystkie chwycone zdradą. Trzeba go widziéć, gdy się skrada — rzekłbyś, że stoi w miejscu, posuwa się jak igła zegaru nieznacznie, nagle skok — i już chrupie.
Często mnie tak zirytował.
3 sierpnia. Na przechadzce pod świętym Aleksandrem nawinął mi się Czupurny. Byłbym go nie poznał, wystrojony, włosy uczesane, prawie ładny — roznosi gazety! Od piasku do gazet w jaki sposób szczęśliwy awansował, nie umiał, czy nie chciał mi powiedziéć! Dosyć, że na eleganta wyszedł, buty całe, czapka na bakier, teczka na pasku, a mina — daj go katu. Sam mi się zaprezentował, śmiejąc i skacząc. Ucieszyłem się, jest na dobréj drodze, uznaje już pożyteczność alfabetu i dobrodziejstwa sylabizowania. W kieszeni pobrzękiwał trzygroszniakami. Ciekawym, do czego to go doprowadzi — Opatrzność czuwa. Dałem i ja mu dwuzłotówkę, bo mi się jego raźność podobała. Spotkałem także tę nieszczęśliwą babę, co była przy Sulzerze, mocno napiłą — ale ekskuzuje ją w mych oczach raz, że mogła służąc temu człowiekowi nabrać nałogu, powtóre, że opuszczona jest i w wielkiéj nędzy.
W takiém położeniu ja nawet wódkę ekskuzuję. Dobrze nam, co mamy przytułek, jadło i jakie-takie jutro, na nędzarzy hałasować, a w ich stanie!.. tyle szczęścia, co sobie pałkę zaleją. Politowania godni, nie urągowiska.
4 sierpnia. Nawet w stworzeniach jest pamięć i wdzięczność. Psisko, com mu nogę przewiązał, poznał mnie na ulicy, powąchał, zaskowyczał i tak się witał, żem się prawie rozpłakał; ktoś na niego świsnął — i poleciał. Chwili téj jednak nigdy w życiu nie zapomnę. Poczciwe psisko!
5 sierpnia. Na obiedzie u moich przedziwnych gospodarstwa, utraktowali mnie znowu flakami, wiedząc, że ja je lubię, tłuste i korzenne były, a posilne!! Na wsi w Sroczynie ani razum nie jadł; ale za to bywały kluski z mlekiem wyśmienite. Zapiliśmy flaki paru kieliszkami wina. Mili ludzie i mogę powiedziéć, że w nich braterskie znalazłem serca.
6 sierpnia. Spotkałem na przechadzce pana senatora, a że on wprzód sam się mojéj przypomniał znajomości, sądziłem, że mi wypada się ukłonić, mijając go. Udał zrazu, że mnie nie postrzegł, co łatwo poznać było, potém się widać namyślił i zawróciwszy, sam przyszedł do mnie z twarzą uśmiechniętą. Po staremu mnie zagadnął:
— Jak się masz, panie Gabryelu?
— Do usług.
— Jakże tam idzie?
— Z łaski Bożéj nie źle, jak staremu... nie skarżę się.
Począł się uśmiechać.
— Waćpan, panie poruczniku, zawsze więcéj żyłeś dla ludzi, niż dla siebie, i teraz pewnie trzymasz się téj wyśmienitéj metody. Jakże tam protegowani jego?
Śmiał się.
— Za mały jestem, abym mógł kogo protegować — rzekłem.
— Przecież wspomniałeś mi pan o jakimś chłopcu, sierotce...
Nastawiłem uszu. Oho! myślę, sumienie go ruszyło. Chwyciłem się tego i począłem, śmiejąc się, o Czupurnym mu opowiadać. Słuchał niby obojętnie, lecz pewien jestem, że w nim téż serce zakołatało.
— Przyznam się — rzekł — że mnie ta historyjka zainteresowała, porucznik miał dar opowiadania. No, i matka tego chłopca była na dworze starościnéj, może pozwolisz, abym i ja w twym dobrym uczynku miał udział jaki. Czasy ciężkie — jednakże...
Sięgnął do pugilaresu, milczałem. Spojrzał mi pytająco w oczy.
— Jeżeli pan senator chce coś uczynić dla sieroty, nie godzi mi się odrzucać — rzekłem.
Drżącą ręką zaczął przewracać w pugilaresie.
— Czasy ciężkie — powtórzył, wetknął mi w rękę papierek, ukłonił się i odszedł prędko, nim mu podziękować mogłem.
Dopiéro po odejściu jego rozwinąłem asygnatę — dwudziestopięciorublową. Fraszka to była, ale zawsze lepiéj niż nic i świadczy o poruszeniu serca. Teraz na mnie spada kłopot, jak to użyć, aby poszło na korzyść chłopcu, nie na swawolę. Zakłopotałem się mocno, muszę się poradzić z moim poczciwym gospodarzem.
7 sierpnia. Bieda z temi 25 rublami, istna bieda! Jako kapitał na procencie przyniesie bzdurstwo, do utrzymania w szkołach chłopca za mało, do oporządzenia za wiele. Co z niemi zrobić? Gospodarz radzi, abym u niego wziął sukna, które on ma dać bardzo tanio i od stóp do głów chłopca obszyć kazał. A co mu po tém? Wolałbym go za te pieniądze dać gdzie do nauczyciela, ale na długoż to stanie?
Nie chciałbym miéć nic na sumieniu; pytam wszystkich, radzę się, każdy co innego mówi, i dwóch się nie zgodziło na jedno. Muszę samego łobuza odszukać i spenetrować go — czego-by téż on sobie życzył. Nie inaczéj.
Bury kot znowu po dachach łazi, że téż go licho nie wzięło! Ale co złego, to nie ginie.
8 sierpnia. Udało mi się przydybać Czupurnego, ale już w stanie odmiennym cale, bez gazet, bez teczki, mina kiepska i odzienie poszarpane. Zaparłem go do kątka i wziąłem ostro na spytki. Nie chciał mi się tłómaczyć, lecz na końcu wyznał, że w bójce z ulicznikami gazety mu poszarpano i rzucono w błoto, i z tego powodu abszyt dostał.
— Cóż robisz?
— A no nic — rzekł — z głodu mrę — odparł, płacząc...
— A ja — odezwałem się po ojcowsku — właśnie mam i dla ciebie trochę grosza od jednego pana, który... u którego matka twoja nieboszczka służyła. Dał mi je na to, abym ci pomógł.
— No, to daj mi je pan! daj! daj! — począł wołać, naciskając chłopiec.
— Poczekaj! nie dam inaczéj, jak na co poczciwego, ażebyś przejadł i zmarnował; nie pozwolę. Pójdziesz na naukę.
— A! jako żywo! — zawołał, prawie płacząc — nie pójdę.
Poczęliśmy się tedy sprzeczać, nie mogąc z nim dojść do końca. Dałem mu kilka złotych, a z 25 rublami wstrzymałem się. Kazałem przyjść do mnie. Obawia się gospodarza; zaręczyłem, że mu się nic nie stanie.
(Kilkanaście kart w rękopiśmie wydartych).
1 października. (Rok jak się zdaje następny). Trzeci raz już stukam do drzwi gospodarza mojego, rano i wieczorem, znaleźć go nie mogąc. Prawdę rzekłszy, procent, który mi tak regularnie jak zegarek, płacić przyrzekał, zalega. Kapaniną oddaje i niechętnie. Musi być biedne człeczysko w interesach, ale jużciż o kapitał nie mam się co obawiać, bo-by go był nie brał, żeby nie miał ewikcyi. Człowiek uczciwy, wiedział, że to mój ostatni fundusz.
Należy być wyrozumiałym.
Muszę się trochę ścisnąć, bo już się i zapas wyczerpał i grosza przy duszy nie mam, ledwie trochę miedzi, co dla ubogich była odłożona.
3 października. Nie może to być — nieporozumienie jakieś, nie wierzę w niepodobieństwo. Plotki są. Wczoraj u Kasi, przysłuchując się rozmowie, doszło do mych uszów, jakoby gospodarz mój zbankrutował i znikł, a na kamienicach długów tyle, że ostatnie pospadają. Wistocie, że gospodarstwa obojga w domu niéma, drzwi zamknięte na kłódkę, sklep opieczętowany, ale nie wierzę, ażeby mnie nieszczęśliwego mieli... ale to nie może być. Mój kapitalik się znajdzie. Nie byliby mnie namówili na odebranie go od Potockich i lokowanie u nich, gdyby nań pewności nie było. Mogliżby być tak niesumienni?
Mogą być chwilowo w ambarasie.
Trzeba zegarek zastawić. Głowy nie tracę, co robić, co robić!
4 października. Chodziłem do prawnika, którego mi polecono, bardzo słusznego człowieka, na radę, bo okazuje się, że istotnie ci biedni zbankrutowali. Okoliczności, złe czasy, dopust boży, może rachuba fałszywa. Czeremszyński wziął mój skrypt i obiecał się poinformować. Pewny jestem, że źli ludzie przesadzają... tak znowu fatalnie mnie Pan Bóg za moje w ludziach zaufanie pokarać nie zechce. Pojutrze obiecał mi rezolucyę...
6 października. Byłem u Czeremszyńskiego. Stań się wola Twoja. Powiada, że istotnie mój gospodarz zbankrutował, w niezbyt uczciwy sposób. Moja należność, stojąca na samym końcu w rejestrze, podobno nie da się odzyskać. Spytałem, czy choć w części? Wątpi o tém bardzo.
Nie wierzę temu, lecz jeśliby się Panu Bogu podobało dotknąć mnie, jużciż się to bez woli jego stać nie mogło. Mamże rozpaczać? A co rozpacz pomoże?
Posiłowski mógłby mnie wziąć za gumiennego, boć ja wiele nie potrzebuję, a na coś się przydać mogę. Nogi mam jeszcze i oczy, do dozoru posłużę. Trzeba tu jednak wyczerpać wszelkie środki. Gdyby mi się choć, bodaj, część trzecia okroiła, choć byle co — ale nic! nic! Nie może to być.
3 listopada. Wracam do tych moich notatek, choć z ciężkiém sercem. Wola Twoja, Panie, powtarzam, aby nie popaść w zwątpienie. Z domu zasekwestrowanego ruszono mnie na bruk; bo sumiennie nie mogłem przyrzec, że płacić będę za mieszkanie, gdy nie mam czém. Poczciwa stara przekupka dała mi przytułek u siebie w alkierzu za małą bonifikacyą. Zawadzać jéj nie będę. Rzeczy i garderobę posprzedawałem, aby nie miéć ciężaru z tych rupieci. Po co mi była garderoba? Jedna odzież na lato, druga na zimę, starczy. Człowiek jest swobodniejszy. Nie czuję się téż słabszym przez to, że jem tylko chleb i czasem coś trochę ciepłego. Te regularne obiady, to niedobre nawyknienie — człowiek i żołądek się rozpieszcza.
Trzeba brać przykład ze stworzeń bożych, które ani stołu, ani kucharzów nie mają, ani regularnych godzin pożywienia, i silne są i zdrowe. Więc ta metoda, urwij, podaj, musi być najlepiéj zdrowiu sprzyjająca. Bieda uczy rozumu, słowo daję.
Jutro, zostawiwszy manatki moje u poczciwéj kobiety, chociaż dni są zimne, pójdę do Sroczyna. Chłopca ze szkół odebrali, więc się ja ich tu nie doczekam. Posiłowski mnie przygarnie po koleżeńsku, nie wątpię — nie potrzeba mi wiele, a odsłużę, dalipan.
15 listopada. Wracam ze Sroczyna, okazuje się, żem się w rachubach omylił, nie winię poczciwego Posiłowskiego, ani żony jego, ale miejsca nie mają, obchodzą się bez gumiennego, byłbym im ciężarem. Muszą myśléć o dzieciach. Bądź-co-bądź, prima charitas ab ego. Mają słuszność.
Gdym się wyspowiadał im z mojego nieszczęścia, biedni ludziska ręce załamali, spojrzeli po sobie, stary mój kolega długo się słowa nie mógł odezwać. Powiedziałem mu zaraz, że przychodzę do niego służby szukać; na co jéjmość zakrzyknęła:
— Zmiłuj się, albo to my panowie, żebyśmy sługi trzymali! my sobie sami służyć musimy!
Przyjęli mnie jak nie można lepiéj. Sam widzę, żem źle rachował, bo przy ich szczupłych funduszach, niepodobieństwo się obarczać. Spędziliśmy wieczór na gawędce, jak za dobrych czasów.
Ja nie desperuję, że jakiekolwiek miejsce, zajęcie, gdziekolwiek w mieście uda mi się wyszukać: nie jestem wcale wymagający, byle kątek, jaka taka strawa, odzienia mi do trumny starczy. Z obuwiem może być trudność, ale Opatrzność boża! Grzech wielki, żem zwątpił o niéj. Jeżeli na ziemi potrzebny jestem, pomoże mi, jak nie... no — to cóż? albom to ja pierwszy lub ostatni w położeniu podobném?
Ta poczciwa stara moja gospodyni musi suponować, że ja już nie mam co jeść, bo mi ciągle jakąś przekąskę proponuje, a ja nie miałbym sumienia, gdybym pracującą biedną kobietę objadał. Więc się wymykam umyślnie w téj porze z domu, gdy jedzą, ażeby mnie nie nakarmili, a wróciwszy, opowiadam niestworzone rzeczy o paradnych obiadach, których nie jem. Suchy chleb, to istotna kuracya dla człowieka! Apetyt, jakiegom nie miał dawno! Wszystko mi pachnie. Każda rzecz wydaje się przedziwnego smaku.
Sygneta ojcowskiego nie radbym sprzedawać, chciałbym, żeby go ze mną włożono do trumny; z téj gałęzi Rzempińskich jestem ostatni — sterilis. Boję się, żeby mnie do tego gwałtowna potrzeba nie zmusiła. Miałem kilku dłużnych mi, ale tych teraz ani odszukać, i — są to ludzie biedni — naciskać trudno.
Roboty na żaden sposób znaléźć nie mogę. Podjąłbym się wszelakiéj, bo się pracy nie wstydzę, byle siły starczyły. Wszędzie mnie odprawują, spojrzawszy, żem stary, politykując. A od czegóż Opatrzność, tylko co jéj nie widać! Trzeba wytrwać, serca sobie nie psując. Pogodném czołem, panie Gabryelu! zuchowato! Czoło stawić przeciwności! Albo to ja jeden? Miałem i ja dni dobre, miałżem być wyjątkiem i nie zaznać biedy? Chyba-bym człowiekiem nie był. Wszystko to w porządku, a narzekać, gdy się tyle chwil jasnych przeżyło, byłoby niewdzięcznością.
Macte animo, panie Gabryelu!
17 listopada. Mój Czupurny, Pan Bóg łaskaw, na człowieka wyjdzie, słowo daję, mnie to tak cieszy, jakbym sam doznał nad sobą opieki. Od czasu, jak mi się go udało umieścić w magazynie u Zelta, do posyłek, pod dozorem, zaszła w nim zmiana szczęśliwa. Chłopak, wzięty w ryzę, otarł się, otargał, sam mówi, że mu dobrze, wygląda jak jabłko, a w sklepie mi powiadają, że okrom tego, iż nadto żwawy, nic mu do zarzucenia nie mają. Spotkałem go wczoraj w ulicy z dwoma pudełkami pod pachą, poświstującego piosenkę. Gdy mnie zobaczył, sam, poczciwe chłopczysko, przybiegł do mnie i w rękę mnie pocałował.
— No, jakże tam? — zapytałem.
— A dobrze! chwalić Pana Boga! Ale — spojrzał mi w oczy — coś jegomość mizerny!
— Ja? co ci jest?..
— Czy to prawda, że pan wszystko stracił? — zapytał.
— Jakto wszystko? — odpowiedziałem, uśmiechając się — widzisz przecie, że ani humoru, ani spokoju sumienia, ani ufności w Bogu nie straciłem, a reszta — fraszki.
Jakoś się tak do mnie uczepił Czupurny, jakby on teraz chciał mnie pomódz! Ale! zapewne! Śmiech bierze, musiałem co prędzej odejść. Takżebym nie miał sumienia, ja stary młodemu odbierać, który na świecie potrzebniejszy jest, niż ja. A po mnie co światu? Do grobu się i tak dowlokę.
18 listopada. Niéma jak bieda, żeby ludzi doświadczyć, a co pociech z jéj łaski! Najprzód o poczciwości serca tego mojego kochanego Czupurnego się przekonałem; powtóre, cóż to za zacna kobieta, ta moja stara karmicielka! Gderliwa, kwaśna, ale serce złote. I gdyby nie interes Czupurnego, nie byłbym jéj poznał i nie miałbym z niéj opiekunki, nie wiedziałbym, że pod tak niepozorną łupiną, tak piękna dusza i serce kryć się mogą!
Nieszczęście téż na coś przydać się może, ledwie że nie dziękuję ręce, co mnie niém dotknęła, tyle spotykam na tém ludzkiém śmiecisku dyamentów.
A! ta moja Izydorowa! Ktoby na nią spojrzał, albo posłuchał, gdy, wziąwszy się w boki, wymyśla, stojąc w straganie, mógłby ją za niegodziwą babę miéć; tymczasem to złota kobieta!
Jużbym téż był najniewdzięczniejszym z ludzi, gdybym za tak tani grosz, będąc u niéj w komorném i doznając tyle z jéj strony miłosierdzia, nie starał się około domu być użytecznym. Robię więc, co mogę, i to mi na zdrowie doskonale służy. Parę razy pójść do studni, skałek nałupać, ognia pomódz rozpalić, spisać rachunek, tak mi łatwo przychodzi, a Izydorowéj jest zawsze jakąś ulgą. Ma ona dosyć i tak na głowie.
19 listopada. Coraz być zimniéj zaczyna; dzięki Bogu, że bajówkę mam niezgorszą i mróz, gdy przyjdzie, nie dokuczy mi. Mało co było porozparanego koło niéj, nie mając co robić, pozaszywałem. Dawniéj się to do tego krawca brało i kilka groszy nadaremnie wydało, a teraz, na nice wywróciwszy, tak paradnie zrestaurowałem, że i krawiec z profesyi lepiéjby nie potrafił. Wszystko to są korzyści z położenia, gratiae status, anim suponował, żebym się umiał tak z igłą obchodzić. Z butami cięższa sprawa.
Butów jednak jest, starych wprawdzie, par kilka, a te, przemieniając stosownie do pory, okoliczności i ich przymiotów, długo się niemi obchodzić mogę. Oglądałem je dziś właśnie. Jedne mają podeszwy doskonałe, a skóra na nich popękała, w drugich przeciwnie, zdarte podzelowanie, a przodki paradne i mocne. Trzecie, najgorsze, ale te mogą służyć do błota, żeby tamtych oszczędzić. Nóg nie mam co pieścić, choćby zamokły, nic się im nie stanie. Mało téż teraz wychodzę z domu, chyba do kościoła na mszę świętą. Spacerować mi się odechciało, zważając na buty, przyjemność to za kosztowna.
20 listopada. Ten bestya Czupurny musiał mnie chyba szpiegować, dosyć, że dziś patrzę, a ten w progu stoi. Ażem się żachnął! Dobrał sobie chwili, żeby Izydorowéj nie zastać.
— A ty tu co robisz?
— Ot, przyszedłem zobaczyć, co się z panem dzieje — odezwał się, oglądając dokoła. — Po drodze mi było. Widzi pan, musi już być bieda, kiedy pan się wniósł do przekupki, do tego paskudnego alkierza....
— Jaka bieda? — zawołałem — cóż ci to znów świta w głowie? Ale! cóż to nie wolno mi fantazyi miéć? Znudziło mi się na jedném miejscu, tom się tu wniósł. Kobieta dobra, mnie tu wygodnie.
Czupurny począł cmokać, rozglądając się, dobył z kieszonki od kamizelki nieśmiało trzy talary i począł je w ręku obracać, patrząc na mnie.
— Ja bo panu winien jestem — szepnął.
— Coś ty mi winien? — krzyknąłem — oszalałeś, czy co?
— A jużciż — rzekł cicho. — Cóż to ja żebrak, czy co? Pan mi pożyczał, pożyczał, a teraz się powinienem wypłacać powoli. Więc niech to będzie na rachunek.
I położył trzy talary na rogu stolika. Dopiéro, gdym się okrutnie gniewać począł, wziął je i nadąsawszy się poszedł.
Patrzajcie go!... A to mi się podoba!
No, ale z niego być może człowiek, a ktoby to był powiedział, gdy od takiego łobuza poczynał. Miły Boże! jak to nigdy ludzi pośpiesznie sądzić się nie godzi!
25 listopada. Ja bo taki zawsze to powtarzam, nie tak źli są ludzie, jak ich czernią melancholicy i mizantropowie.
Wczorajszego dnia, że dzień był wcale niczego, suchy, a nawet ciepławy, jak rzadko o téj porze roku, wyszedłem się raz przejść trochę, choć mi butów żal, ale z ostrożnością i należnemi dla nich względami, omijając miejsca wilgotne i zbyt szorstkie.
Trochę w moim alkierzu bywa duszno i mokrawo... czasem stare piersi ledwie tém powietrzem oddychać mogą. Potrzebowałem świeżéj aury i ruchu. Było to pod wieczór, bo dniem pokazywać się nie lubię w resztkach odzieży, jaka mi pozostała, aby się starym znajomym z lepszych czasów, choć ich niewiele jest, nie nastręczać z moją biedą. Wróciwszy, zastałem moję gospodynię nad miską ciepłéj strawy, jak zwykle, po trudach dnia wypoczywającą. Babusia tak do gadania nawykła, że nawet gdy już sama jest i mogłaby gębie odpocząć, sama do siebie coś mruczy. Zobaczywszy mnie, otarła usta i powiada śpiesznie:
— A tu do pana, panie poruczniku, dwa razy pocztylion list jakiś przynosił, ale mnie go oddać nie chciał, bo ważny i do własnych rąk jego.
Mocno mnie to zdziwiło! List, do mnie! Nie mogłem pojąć od kogo, a jeszcze jakiś ważny. Któżby do mnie mógł miéć jaki interes? Ja na świecie z nikim nie koresponduję. Byłem niespokojny. Co to może być! Całą noc mi to po głowie chodziło, i gorzéj spałem niż zwykle, choć może i ta zaducha wilgotna w alkierzu przyczyniała się do tego. Dziś już nie ruszyłem się z domu, czekam. Co to być może? Myśli galopowały, odgadując. Około południa, patrzę, idzie pocztylion i gruby list niesie w ręku.
— Pan porucznik Gabryel... et caetera — powiada — aż w policyi musiałem się o pańską kwaterę dowiadywać.
— Ja jestem.
— Niechże mnie pan tu pokwituje.
Patrzę na kopertę, pismo nieznajome, stępel zagraniczny i kazali półtora złotego dopłacić za porto. Aż mi się przykro zrobiło. List najwyraźniéj do mnie, z tytułem porucznika. Cóż to może być? Rozrywam kopertę, wypadają jakieś banknoty niemieckie. Osłupiałem. Zrazu nie mogłem pojąć, od kogo to przyszło. Za co? Po co?
A to, list od mojego zbankrutowanego gospodarza, co mi zarwał moje półtora tysiąca czerwonych złotych, niech mu Bóg nie pamięta. Pisze tedy, iż go sumienie gryzie, że mi posyła na moję należność, co może! Cud łaski boskiéj. Banknotów znalazłem w liście na sto talarów pruskich! Jezu miłosierny, czysta manna i rosa niebieska. Właśnie pod zimę mogę sprawić parę butów nowych, bo buty są dla mnie pierwszorzędną potrzebą. Izydorowej będę mógł zgóry zapłacić komorne, no, i czasem sobie trochę ciepłéj strawy pozwolić. Poszedłem na mszę świętą na podziękowanie Bogu, który serce tego człowieka poruszył. I nie jest to jeszcze tak z gruntu niepoczciwy człek, kiedy przecie coś mi przysłał... Miły Boże! a czułżebym ja taką radość z tych, z pozwoleniem, głupich pieniędzy, gdybym nie zaznał trochę biedy, niedostatku i kłopotu. Wszystko bo ma swą dobrą stronę, tylko trzeba ją umieć znaléźć, a nie zakwaszać się i nie truć lada czém. Sit nomen Domini benedictum. Sto talarów, a toż skarb!
26 listopada. Gdym historyę tę moję opowiedział Izydorowéj, poczciwe kobiecisko tak się tém ucieszyła, że się niemal spłakała. Zarazem jéj za komorne zapłacił z góry, choć brać nie chciała. Spokojną mam całą zimę, a że powietrze w alkierzu nie jest najwyśmienitsze?.. pieścić się nie trzeba. Jedna rzecz mi dokucza najbardziéj, to zbyt blizkie sąsiedztwo beczki z kwaszoną kapustą, która mi jakoś śmierdzi. Surową kapustę nawet jeść lubię, ale tak przez cały dzień nią oddychać, staje się niemiłém trochę. Mam nadzieję wszakże, iż się do tego przyzwyczaję i naturę zwyciężę, bo to są kaprysy człowieka rozpieszczonego. Dzięki Bogu za to, co jest, a wymyślać się nie godzi. Ludzie do daleko przykrzejszych wyziewów nawykają.
27 listopada. Poszedłem z butami do Odrzyńskiego, z którym się oddawna znam, i jest człek uczciwy. Cholewy jeszcze bardzo dobre, skóra doskonała, dychtowna, jakiéj teraz nie dają. Przyszyć tylko przodki nowe i buty będą choć od parady. Po naradzie z Odrzyńskim i maleńkim targu o cenę, przyrzekł mi uszyć po przyjacielsku, żeby to przecie trzymało, nie tak, jak to nowomodne obuwie, co staje na dwa dni z dzisiejszym. Nigdy nie zapomnę, co mi nieboszczyk Sulzer opowiadał o tym szewcu z Krakowskiego Przedmieścia, którego mu (za jego lepszych czasów) zachwalono. Prawda, że robił buty eleganckie, choć je było w salonie na etażerce postawić, ale tyleż tego. Sulzer kazał mu sobie uszyć buciki, włożył je i we trzy tygodnie z podeszew — strzępki, skóra spękała się w kawałki. Idzie do tego sławnego artysty ze skargą, a ten mu odpowiada, w boki się biorąc:
— Cóż to dziwnego? Waćpan chodzisz piechotą, ja tylko dla tych buty robię, co karetami jeżdżą, i po roku u nich całe.
Ale mój Odrzyński inny człek, wchodzi w położenie, rozumie, czego mi potrzeba.
Z koszul się naśmiałem, przedsięwziąwszy rewizyę ich, trzy jest wcale całych i dobrych, dwie mocno nadwerężone, ale niezdesperowane, jedna na onuczki chyba. Czytałem gdzieś, że ludzie dawniéj koszul wcale nie nosili. Jestto, prawdę powiedziawszy, zbytek, ale że się do niego nawykło, znałogowało, trzeba słabości uledz. Liczba niedobitków moich bardzo dostateczna. Bywało w wojsku miewaliśmy dwie całéj parady, jednę w mantelzaku, drugą na sobie. Jedna się przepierała, druga wkładała, a wyśmienicie się żyło z niemi. Och! och! jakoś to będzie, przy pomocy bożéj, jakoś to będzie!
1 grudnia. Tchnąć nie było czasu, a témbardziéj pisać. Dnia 28 listopada zasłabła nagle Izydorowa poczciwa, zaziębiła się siedząc w straganie, bo czas był szkaradny, chłód przejmujący, a nigdy się porządnie ciepło odziać nie chciała. Wieczorem położyła się w łóżko z gorączką, a nad rankiem wzmogła się ona tak, że utraciła przytomność. Pobiegłem po doktora zaraz i siedziéć przy niéj musiałem na przemiany ze sługą sierotką, i o wszystkiém pamiętać. Dosia, głupia dziewczyna, głowę całkiem straciła, lamentując i ręce łamiąc. Kilka dni nie wiem, czym jadł, a co o śnie, mowy być nie mogło. Biednéj, staréj, poczciwéj gospodyni, ot tak, prawie się nagle zmarło, tylko, że trochę odzyskała przytomności, gdy jéj księdza sprowadziłem.
Zdawała się być nie źle w swoich interesach, a po śmierci okazało się, że nie zostawiła nic oprócz długów i trochę rupieci. Familia nie chciała nic wiedziéć o pogrzebie, ani o trumnie, ani o niczém; spadł na mnie obowiązek, od którego się nie myślałem uchylać i zapłaciłem za wszystko. Trochę sprzętów zabrano za długi, a co gorzéj, że mnie z alkierza wyrugowano, choć zgóry za niego zapłaciłem. Nieboraczka, świeć panie nad jéj poczciwą duszą, wcale temu nie winna, niech jéj Bóg da spoczynek po pracy ciężkiéj! Biedna, zacna, prostoduszna istota!
Odprowadziłem ją do grobu i rzuciłem garść ziemi na ubogą trumnę. Nazajutrz potrzeba sobie było kąta szukać, a co na zawołanie i w téj porze nie łatwo. Trafił mi się w ulicy ten mój poczciwy Czupurny i jak zaczął biegać, znalazł izdebkę na tyłach, u jakiéjś ubogiéj wdowy po stolarzu. Ubogim z ubogiemi zawsze najlepiéj i najbezpieczniéj, swój swego rozumie... Prawda, że izdebina paradna nie jest, że muszę przechodzić przez pierwszą, pełną dzieci i wrzawy, bo te robaki jéj krzykliwe są, żwawe okrutnie i po nocach nawet biednéj matce spoczynku nie dają. Piecyk swędzi i dymi, wilgoci dużo, zawsze to jednak lepiéj, niż żadnego nie miéć przytułku. Człowiek się zwolna do tego, co złe i niedogodne, przyzwyczai, a co się da poprawić, poprawi. Ta biedna majstrowa przy swych kłopotach, których ma dużo, rozirytowana biedna do zbytku, dzieci zbytecznie karci i musztruje, po całych dniach ją słychać, ale, jak sama powiada, została sierotą z liczną familią na głowie, nie może sobie rady dać i to ją czyni niecierpliwą, a czasem nawet wydaje się złą, ale nią nie jest. Serce najlepsze, ale, bieda! bieda! rzadko kto ją nosić umie, jak należy, tak samo jak i szczęście. Biedna kobieta i z dziećmi temi ma kłopot, i z czeladzią, która buszuje, bo warsztat prowadzi, co nieraz i mężczyznie trudno.
Ja mam dla niéj wielki szacunek, bo zabiegliwa, pracowita, śmiała i nieznużona; a że hałasuje i klnie, bez tego się nie obejdzie, mając przez wierzch głowy roboty i troski.
Obliczyłem się dziś z nadwerężoną kasą moją. Pomimo strat poniesionych, nieuchronnych, zimę jakoś przekołatam, chociaż ścisnąć się, oszczędzać potrzeba. Gdybym mógł sobie co zarobić, z serca pychę szlachecką i porucznikowską zrzuciwszy?... Ale gdzie? jak? kogo o to prosić? Niewiele umiem, lub tak jak nic, siły w rękach trochę jest, więc chybaby się ta prosta zwierzęca siła dała zużytkować, a cóż w tém złego? Do pisania oczy mi nie służą; nie jestem pewny czy correcte, jak to teraz wymagają, mógłbym przepisywać. Rzemiosła żadnego nie umiem, a uczyć się bodaj zapóźno.
6 grudnia. Dzisiaj, prawdziwy cud! Spotkałem się z kolegą Rożniakiem. Ni mniéj, ni więcéj nie widzieliśmy się lat trzydzieści. Byłbym go téż nigdy nie poznał, bo postarzał i zmienił się nadzwyczajnie, ale miał brodawkę poziomkową około nosa, jakiéj drugiéj nigdy w życiu nie widziałem, po niéj go zaraz przypomniałem sobie.
Wołam nań:
— Panie Pawle! — na próbę.
Odezwał się odwracając:
— Hę?
Ale mnie nie poznał wcale, może z powodu ubogiéj mojéj odzieży, albo i wieku. Niegdyś człowiek dosyć elegancką miewał minę, wąs do góry, ho! ho!
Musiałem mu się po formie zaprezentować i przypomniéć, dopiéro zakrzyknął:
— Na rany boskie, a czyż to być może?
Widywał mnie w innéj sytuacyi. Między nami jest tam nawet przez nasze matki jakieś dalekie pokrewieństwo. Ze stroju, miny i fantazyi zauważyłem, że mu się dziać musi dobrze i pomiarkowałem zaraz, żem się nie powinien przed nim skarżyć na tę moją biedę, aby tego nie wziął za przymówkę do kieszeni.
Złoty człowiek, dobry z kościami, ale zawsze był skąpy. Wszyscy wady mamy, nie jesteśmy aniołami, to trudno, a z drugiej strony człek z familią, ma obowiązki; skąpstwo jego nazwać należy cnotą.
Musiałem przed nim udawać wesołego i dziwaka, boby się nędzy mojéj nastraszył i czmychnął mi, a niezmiernie mi się z nim chciało rozmówić o naszych wspólnych znajomych, o starych czasach, o tych rzeczach, co w duszę balsam leją, o których ja nie mam do kogo przemówić i słowa.
Pogadaliśmy tak na początek trochę, w ulicy stając, i odprowadziłem go do hotelu Smoleńskiego. Gdym mu zaraz w początku dał do zrozumienia, że choć się prezentuję tak ubogo i niepozornie, nic od nikogo nie potrzebuję, poweselał widocznie. Wiedział dawniéj, żem miał kapitalik u Potockich, umyślnie-m zmydlił, nie przyznając się do tego, że go straciłem, boby nieochybnie stchórzył i humor-by mu odebrało.
Traktuje mnie więc jako bezdzietnego starowinę, po którym, w danym razie, titulo pokrewieństwa mógłby się nawet spodziewać przyjacielskiego legatu.
A to jest, prawdę powiedziawszy, z mojéj strony szelmostwo i niegodziwość, wyrzucam to sobie. Nie będę go długo utrzymywał w tym błędzie, boby to było kłamstwo i podłość; honor nie pozwala. Bylebym się z nim wygadał o wszystkich, rozpytał, nacieszył, powiem mu prawdę całą. Jestem pewien, że gdy się dowie o niéj, strach go ogarnie. Ludzie są słabi; na widok cudzego nieszczęścia, tak jak zaraźliwéj choroby, czują niepokój i trwogę.
7 grudnia. Rożniak się rozochociwszy prosił mnie na obiad. Nie zrujnuje się na to, bo w Smoleńskim hotelu stół nie drogi, a butelka porteru krajowego także nie przejdzie dwu złotych. Mój Boże! mój Boże! Jakże mi się tu wydało wszystko smakowitém, przedziwném! Tak dawno nie jadłem porządnego obiadu, a nawet i obiadu wogólności, ograniczając się chlebem, serdelkiem, albo nawet chlebem z jaką-taką poléwką. Co to za dobrodziejstwo ten głód, jak on wszystko potém czyni wyśmienitém!
Ale fraszka obiad! cośmy się nagadali, naprzypominali i naśmieli!
Najbardziéj mnie to poruszyło, gdy Rożniak wspomniał boską ową Paulinkę, w któréj-em się ja na zabój kochał, którą jeszcze dziś pod siwym włosem ubóstwiam. Rodzice ją gwałtem za starego wydali i uczynili nieszczęśliwą, a Rożniak mi powiada, że jeszcze teraz, gdy kto o mnie wspomni przy niéj, rumieni się biedna, jakby młodą była i przysięga, że ona mnie w sercu nosi. Notabene, że bezdzietną jest, stary safanduła cały jéj majątek zapisał i zmarł zostawując wdową. Starało się o nią wielu, za nikogo wyjść nie chciała! Boska Paulino, stary nędzarz nie mogę nawet pójść ci się dziś rzucić do nóg i podziękować, aby ci lepszego obrazu z pamięci nie wygluzować. Spotkamy się odmłodzeni na innym świecie.
Dawno takiego nie doznawałem uczucia, czułem się odmłodzonym. Łzy mi się zbierały pod powiekami. Oni mnie tam, powiada Rożniak, dawno mają za umarłego, to i lepiéj.
Dosiedzieliśmy tak za stołem, gadu-gadu, do późnego wieczora. W końcu Rożniak powiada mi:
— Co bo wy, panie Gabryelu, w tém mieścisku siedzicie, niewiedziéć na co i po co? Wiesz co, przyjeżdżaj do mnie na wieś, w oficynie są dwa pokoiki śliczne, jakby zrobione dla ciebie. Ja was za tanie pieniądze dobrze żywić, opalać, opierać będę, dam wam i ciepły kąt, chłopaka do usługi.
Milczałem, słuchając, a serce mi biło. E! radaby dusza do raju, ale grzechy nie puszczają! Dłużéj kłamać milczeniem nie godziło się. Powiedziałem mu tedy:
— Mój drogi, ja bo i najtaniéj wkrótce płacić nie będę miał czém.
Ten aż osłupiał, a potém żachnął się.
— A kapitał-że ten u Potockich?
— Hę! hę! — rzekłem śmiejąc się — dawno mu requiem aeternam zaśpiewano.
— Jak to? zmarnowałeś go? na co?
Opowiedziałem mu całą historyę tego kapitału, po prawdzie, obwiniając moje własne głupstwo, a oczyszczając biednych ludzi, którzy pewnie sądzili, że to ich uratuje. No, nie udało się, a ja padłem ofiarą.
Mój Rożniak, jakby na niego kto wiadro zimnéj wody wylał, ostygł natychmiast, zakłopotał się, zmieszał mocno.
Po chwilce niewiodącéj się rozmowy, powiada na ostatku:
— Prawdą a Bogiem, tobie bo już bez miasteczka, do któregoś nawykł, bardzoby było przykro! Tybyś na wsi nie wyżył, bo nałóg ma swe prawa. Trudno na starość obyczaj zmieniać.
Potém począł na ludzi wyrzekać i na swoje interesa, że mu idą nieszczególnie, że córkę starszą wydał za trutnia, że go syn niezmiernie kosztuje. I tak rozstaliśmy się.
8 grudnia. Awantura! Słowo daję. Gdym dzisiaj rano przyszedł do Rożniaka, choć mi nic nie wspominał o wyjeździe wczoraj, już go w hotelu nie zastałem. Wyniósł się, czy wyjechał, portyer mi coś przez zęby niewyraźnie cedził, jakby zakłopotany, a w końcu gdym się dopominał o to, co się z nim stało, zawołał niegrzecznie:
— Dosyć, że niéma! Co darmo gębę studzić, kiedy powiadam, że niéma, to niéma.
I tyłem się do mnie obrócił. Ci ludzie w ciągłych kłopotach nawykają do takiego kwaśnego humoru, nigdym wesołego w hotelu portyera nie widział.
Musiał odebrać wiadomość z domu Rożniak, i to go do nagłego odjazdu napędziło. Byle się co złego mu nie stało.
10 grudnia. Zabawna znowu historya. Gdym szedł przejść się po Dynasach, spotykam człowieka z piłą pod pachą, a ten popatrzywszy na mnie, wręcz proponuje mi, że kompan od piły mu zasłabł, czybym ja się nie zgodził z nim razem drzewo trzéć!
Z początku mnie to wzruszyło jakoś dziwnie, aż krew mi do głowy palnęła, alem się jednéj chwili opamiętał. A cóż w tém złego? co w tém złego? Naprzód, że biednemu człowiekowi dopomogę w ten sposób do zarobku, powtóre, nie od tego jestem, ażebym i sam coś uczciwie zarobił. Więc od słowa do słowa, w gawędę. Człek jakiś snać i stateczny i roztropny, bardzo mi się podobał. Z powodu, że piła jest jego własnością, połowy zarobku mi dać nie mógł, co sprawiedliwa, trochę więcéj nad część trzecią. Ale ba, pomyślałem, trzeba i tego popróbować. Zgoda, chodźmy. W taki czas chłodny satysfakcya jest drzewo trzéć, tak to wyśmienicie krew rozgrzewa. Niéma jak ruch, zwłaszcza dla nas podstarzałych. Zrazu szło mi nieosobliwie, potém, jak-em się ułożył, piłowałem, słowo daję, jakbym w życiu nic innego nie robił. Zabawiło mnie to. Siedliśmy coś przekąsić, wdałem się z moim nowym kolegą, panem Filipem Chromym w gawędę i z przyjemnością go słuchałem opowiadającego dzieje swe. Szkoda, że człeczysko z tego swojego stanowiska zbyt czarno patrzy na świat i z piłą się pogodzić nie może. Ale co za harda dusza! mosanie! Jakoś i on mnie i ja mu snać do serca przypadłem, bo mi w końcu powiedział:
— Bierz go licho tego Pankiewicza, który raz wraz choruje, bo się zalewa, jak jegomość chcesz, ja robotę mam zawsze, będziemy z sobą drzewo piłowali.
Czemuż nie? Jestem przekonany, że mi z tém będzie zdrowo! Co mam robić? próżnować? bąki zbijać, a siłę, która jest, marnować? Prawda, że mi wieczorem ręce bolały i kto wié, czy pod pachami nie nabrzękło, ale to przejdzie... Gagatkiem żadnym nie byłem, siłę mam jeszcze! A do piły, panie poruczniku! Słowo daję, śmiać mi się chce... Żeby tylko moja szlachta się o tém nie dowiedziała, boby mnie ukamienowali.
Zarobiłem parę złotych, które mnie więcéj uszczęśliwiły, niż dawniéj tysiąc. Niéma to jak ubóstwo, aby dodać smaku do wszystkiego...
24 grudnia. Co tam ten biedny stary Filip Chromy zrobi beze mnie? Pankiewiczowi dał abszyt, a ja tymczasem dłużéj z nim drzewa na żaden sposób trzéć nie mogę. Siły mnie zupełnie opuściły. Musiałem się wczoraj położyć i ot, jeszcze na samę wigilię Bożego Narodzenia majstrowéj mojéj chorobą uczynić przykrość. Boć to rzecz nieprzyjemna chorego miéć pod bokiem, ale ani stęknę, ani drgnę, ani pisnę, ani się ruszę! Sza! choć okrutnych bólów doznaję.
Niewielka sztuka... (tu zmazano)...
Zimno w izbie, palce kostnieją, pisać niepodobna, a obok dzieci huczą! daj im Boże na zdrowie. Jakie to wesołe!... Coś mi jest bardzo, bardzo niedobrze; żebym mógł choć zasnąć!
25 grudnia. Na mszy świętéj, na pasterce być nie mogłem, przykro mi to bardzo, ale nogi mam obrzękłe, obuwia ani wciągnąć, w głowie się jakoś kręci, w ustach zasycha, no, i oczy się kleją, może choć zasnę.
Miałożby to być już oswobodzenie?
Niech Bóg czyni ze mną, co Jego wola i łaska; żyło się téż dosyć! Stań się wola Twoja i niech za wszystko Imię Twe będzie błogosławioném.



Na ostatniéj stronicy zeszytu, po ogromnym żydzie, który wygląda, jakby na nim z rąk pióro wypadło, obcą ręką dopisane:
Dn. 25 Decembris 18.. Wezwany przez majstrową Łukaszową Niedźwiedzką do chorego człeka, mieszkającego u niéj w komorném, wyspowiadałem go jeszcze przytomnego i dałem mu wijatyk i oleje święte.
„Umarł wielce przykładnie, jak się z tych raptularzy okazuje, stary żołnierz i szlachcic dobréj familii, człek niegdyś zamożny. Ponieważ fanty, pozostałe po nim, na zapłacenie pogrzebu nie starczyły, z miłosierdzia go pochowano. Pokój duszy jego.

Ks. T. M. S. T. Doktor“.


„Raptularz mi ten majstrowa oddała, bo się nikomu na nic nie zdał. Osobliwe zrządzenie boże, iż musiałem późniéj na rekwizycyę mecenasa M. wydać metrykę zgonu, bo się okazało, że mu niejaka pani Paulina M. wdowa, cały majątek testamentem przekazała, ale nim odszukano porucznika, poszedł już do chwały bożéj, i nic dziś nie potrzebuje.

Ks. T. M“.


1878.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.