pałki roznosili, i w dziurawych butach tych, co paradowali poszóstno....
Spacer trwa z rozmaitemi waryacyami do obiadu. Jadam zwykle w traktyerzyku na Długiéj u Hołkiewiczów, ludzie nieźli, chociaż zupę dają przebrzydłą, ale za ten grosz, który się tam płaci, trudno pulpetów i bażanta wymagać, a ludziska téż zarobić muszą. Ja się dziwuję zawsze, jak oni i to mi dać mogą za te niespełna dwa złote, co się im płaci. Jadło się niegdyś lepiéj; a na starość, na starość i apetyt nie wielki i byle co starczy. Siłami się nie szafuje. Byle iskierkę tlejącą czémkolwiek podsycić, by nie zgasła.
Hołkiewicz czasem do obiadu zamiast przystawki, plotkę jeszcze jaką miejską da.
Zły to pono zwyczaj, że się po obiedzie przedrzemać muszę, ja to wiem, ale się nałogiem stało. Muszę się więc wdrapać na trzecie piętro i siedząc na sofce trochę chrapnąć. Budzę się regularnie, gdy gdzieś na nieszpór dzwonią, i otrząsnąwszy się, do Kasi. Kawiareńka nie osobliwa, ale się do niéj nawykło, ma się tu swój stołek, swojego Kuryerka, Gazetę Warszawską i filiżankę kawy, nie takiéj, jak ranna co ją sam robię, z cykoryą — ale to tam mniejsza. Kilku znajomych zawsze się znajdzie; czas, jak z bicza trzasł, zejdzie do wieczora.... Co tu robić? Staremu po teatrach i ogródkach się nie włóczyć, bo i niéma za co — więc spacer znowu, ale po mieście i z gawronadą. Od Starego Miasta do świętego Aleksandra — nim się dojdzie, napatrzy się człek do syta, wesel i pogrzebów, pijaków, kłótni, ekwipażów, łobuzów i — czasem ekstraordynaryjnych ewenementów.
Otóż i wieczór; zwrot ku domowi powoli i na górę, porządkuje się nieco gospodarstwo, ściele łóżko, pacierze mówi, pomyśli o przeszłości i kładzie na spoczynek. Gdy sen sklei powieki, Panu Bogu dziękuję.
17 maja. Myszy mojéj dziś nie było ani słychać, ani widać, kawałek cukru leży pod stołkiem nie tknięty. Czy nie zdrowa, interesa jakie familijne, czy uchowaj Boże, ten kot bury gdzie ją schruptał.
Nie mogę cierpiéć tego szelmy, bo to zbójca prawdziwy, poluje na wróble, dobiera się do gniazd jaskółczych, stacza boje ze szczurami, a myszy łyka jak kluski. I że to tego kto nie zabije — bo to jest zwierzę szkodliwe i paskudne, już spojrzawszy nań obrzydliwość bierze. Koty bywają zwykle czyste, myją się, czeszą; ta bestya najeżona, poopalana, brudna, ucho jedno gdzieś ucięte, a z oczów mu patrzy łotrostwo. Ale nie może być, żeby moja
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/522
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.