śmiała, że gdybym zapomniał, to się ryzykuje z pod krzesełka ku środkowi upominając o daninę. Resztki sucharków lub chleba sypię wróblom na okno. A i te zbereżniki tak się uzuchwaliły, że gdy okno zamknięte, w szybę dziobią. Otóż to tak, gdy się kogo nazwyczai, że mu się służy!
Tandem miasto się rucha na dobre — idę na mszę do księży dominikanów, dziad znajomy częstuje tabaką zieloną i dostaje grosz, więcéj nie mogę dać — ale ten go regularnie dochodzi jak cukier moję mysz. Na téj mszy przed ołtarzem Matki Boskiéj bywa nas krągło osób pięć, nie licząc księdza, serwitora i służby kościelnéj.
Stara jéjmość w czarnym kapturku z ogromną książką i workiem, w okularach, która wzdycha na kościół cały, wdowa po rzeźniku z Długiéj ulicy. Item o kiju staruszek w kapocie, suponuję woźny być musi, modlący się przykładnie z rękoma złożonemi i oczyma podniesionemi. Item stara panna, loki rude przyprawne; musiało to kiedyś być piękne, formalnie kokietuje Pana Boga, tak się mizdrzy.... Item staruszka, któréj się ręce okrutnie trzęsą i głowa takoż, a podnieść jéj już nie bardzo może — ta się modli z pamięci, bo nie dowidzi nieboga.
Item, ostatnia dziewczyna jakaś z różańcem u ręki, blada, oczy jakby wypłakane, koszyk przy niéj. Sługą być musi, pobożna jakaś bardzo. Może téż oprócz Panu Bogu nie ma się komu poskarżyć.
A szósty pan Gabryel Kalasanty Rzempiński, sługa wasz, ongi porucznik, niegdy kawałek obywatela, ale to wszystko praeteritum plus quam perfectum.
Godzina dziewiąta zimą czy latem dlatego, żeby nie zardzewieć i nie skostnieć, człek lokomocyi używa per pedes apostolorum, bo na inny rodzaj, kieszeń nie pozwala.
O wierzchowéj jeździe, choćby człek i mógł jeszcze na siodle się utrzymać, mowy być nie może, a o powozie — ani myśléć. Ale po trotuarach, gdy nie bardzo ślizgo, gdy nie bardzo błotno, gdy niéma śniegu, gdy niéma tłumu, spacer ku ogrodowi Saskiemu lub Krasińskich, lub w aleje — wcale wygodny. Czego chciéć? — ławka się gdzieniegdzie znajduje.
Tu tedy spektakl gratis. Prawie nikogo nie znam, mnie téż tak jak nikt, mogę sobie swobodnie bąki strzelać i napatrzéć się do woli na to, co mnie spokusi.
A w mieście, dalipan, jest bo na co patrzéć. Tać to są żywe komedye chodzące, jeśli nie tragiedye, ci ludzie, co się po ulicach kręcą. Czasem się i smutna farsa trafi. Już mi się zdarzało, jako wiekowemu człowiekowi, widziéć w karetach takich, co za-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/521
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.