4 października. Chodziłem do prawnika, którego mi polecono, bardzo słusznego człowieka, na radę, bo okazuje się, że istotnie ci biedni zbankrutowali. Okoliczności, złe czasy, dopust boży, może rachuba fałszywa. Czeremszyński wziął mój skrypt i obiecał się poinformować. Pewny jestem, że źli ludzie przesadzają... tak znowu fatalnie mnie Pan Bóg za moje w ludziach zaufanie pokarać nie zechce. Pojutrze obiecał mi rezolucyę...
6 października. Byłem u Czeremszyńskiego. Stań się wola Twoja. Powiada, że istotnie mój gospodarz zbankrutował, w niezbyt uczciwy sposób. Moja należność, stojąca na samym końcu w rejestrze, podobno nie da się odzyskać. Spytałem, czy choć w części? Wątpi o tém bardzo.
Nie wierzę temu, lecz jeśliby się Panu Bogu podobało dotknąć mnie, jużciż się to bez woli jego stać nie mogło. Mamże rozpaczać? A co rozpacz pomoże?
Posiłowski mógłby mnie wziąć za gumiennego, boć ja wiele nie potrzebuję, a na coś się przydać mogę. Nogi mam jeszcze i oczy, do dozoru posłużę. Trzeba tu jednak wyczerpać wszelkie środki. Gdyby mi się choć, bodaj, część trzecia okroiła, choć byle co — ale nic! nic! Nie może to być.
3 listopada. Wracam do tych moich notatek, choć z ciężkiém sercem. Wola Twoja, Panie, powtarzam, aby nie popaść w zwątpienie. Z domu zasekwestrowanego ruszono mnie na bruk; bo sumiennie nie mogłem przyrzec, że płacić będę za mieszkanie, gdy nie mam czém. Poczciwa stara przekupka dała mi przytułek u siebie w alkierzu za małą bonifikacyą. Zawadzać jéj nie będę. Rzeczy i garderobę posprzedawałem, aby nie miéć ciężaru z tych rupieci. Po co mi była garderoba? Jedna odzież na lato, druga na zimę, starczy. Człowiek jest swobodniejszy. Nie czuję się téż słabszym przez to, że jem tylko chleb i czasem coś trochę ciepłego. Te regularne obiady, to niedobre nawyknienie — człowiek i żołądek się rozpieszcza.
Trzeba brać przykład ze stworzeń bożych, które ani stołu, ani kucharzów nie mają, ani regularnych godzin pożywienia, i silne są i zdrowe. Więc ta metoda, urwij, podaj, musi być najlepiéj zdrowiu sprzyjająca. Bieda uczy rozumu, słowo daję.
Jutro, zostawiwszy manatki moje u poczciwéj kobiety, chociaż dni są zimne, pójdę do Sroczyna. Chłopca ze szkół odebrali, więc się ja ich tu nie doczekam. Posiłowski mnie przygarnie po koleżeńsku, nie wątpię — nie potrzeba mi wiele, a odsłużę, dalipan.
15 listopada. Wracam ze Sroczyna, okazuje się, żem się w rachubach omylił, nie winię poczciwego Posiłowskiego, ani żony jego, ale miejsca nie mają, obchodzą się bez gumiennego, byłbym
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Nowele, Obrazki i Fantazye.djvu/541
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.