Złoty Jasieńko/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Mecenas zamknięty był w swoim gabinecie a że miał wyjątkowo ważną pracę i potrzebował się rozmyśléć jak sobie postąpić z prezesem, aby go zmusić do wyznania prawdy bez gniewu i do przyjęcia postawić się mających warunków — rozkazał służącemu aby do niego nikogo nie wpuszczał.
Chodził upajając się swém położeniem, nieco dumny niém, prawie pewien że mu się powieść musi, że prezes mając nóż na gardle, na wszystko się zgodzi, wyda pannę Albinę i on, co niedawno!!! uśmiéchał się tryumfująco w lustrach do swéj szczęśliwéj fizjognomii nad którą błoga świeciła gwiazda.
Szło tylko o to, jak zacząć, jak zedrzéć szydersko — dobroduszną ową maskę z prezesa, który podawał się za kapitalistę i spekulanta a był nad przepaścią bankructwa. Ale od czegóż ten talent słowa? to cieniowanie umiejętne w którém celował Szkalmierski, w którém téż pokładał nadzieję że powolnie doprowadzi w rozmowie starego do wyznania grzechów i poddania się dosyć ciężkim ale zapewniającym mu spokój i wybawienie warunkom...
Gdy tak marzył za drzwiami w przedpokoju dał się słyszéć hałas, sprzeczka, łajanie, wkrótce potém skandaliczne szamotanie się, drzwi otwarły się nagle i rozogniony, czerwony jak rak wpadł Jacek służący krzycząc:
— Proszę pana! proszę pana, pan Simson mnie pchnął i wyłajał, pan Simson.
Z za Jacka ukazała się w téj chwili figura poważna starego żyda w dawnym stroju, z siwą brodą, który z najwyższą pogardą, dumą i oburzeniem popchnąwszy sługę wszedł do pokoju, nie pytając.
Lice mecenasa którego rozkazu nie poszanowano i który się czuł obrażony takiém postępowaniem pana Simsona zapłonęło gniewem.
— Ja w istocie zakazałem wpuszczać kogokolwiek bądź, i proszę mi dać spokój bo mam pracę. Jacek!
Ale Simson tak mało zważał na pana jak na sługę, odwrócił się groźno, popchnął Jacka, zamknął drzwi i na klucz je zatrzasnął; potém drżący choć usiłując się pohamować stanął w całym swym majestacie, spoglądając śmiało w oczy mecenasowi. Podniósł rękę.
— Co to ja u ciebie będę przedpokoje wycierał? będę czekał aż mnie jasny pan przypuścić raczy do swoich obliczów!! mnie! uderzył się ręką w piersi cały jeszcze trzęsąc od gniewu, oczyma szukał siedzenia i padł na piérwszy fotel ocierając pot z czoła.
— Panie Simson, takie postępowanie! ja tego nie zniosę! krzyknął mecenas.
— No! no! rzekł żyd powoli przychodząc do siebie — nie myśl żebym ja się ciebie zląkł, i nie żartuj, pamiętaj kim jesteś, czém byłeś i czém być możesz jeszcze.
— Cóż to groźby? w moim domu?
— W twoim domu!! a waj! szydersko odezwał się Simson, w twoim domu, albo ty masz dom? przypomnij sobie kto ci piérwszy podał rękę, kto cię dźwignął — kto cię stworzył!! zawołał głos podnosząc — tak! stworzył! Ja ciebie stworzyłem z gliny, z błota, ja jestem twoim panem Bogiem przeciwko któremu ty się buntujesz. Gdyby nie ja nosiłbyś jeszcze papiery za dependentem, i marłbyś głodem. Nie zapomnij że mnie winieneś wszystko.
Mecenas zaczerwieniał, zapienił się, podniósł pięści do góry.
— Panie Simson, jeślim ci co winien, tom odsłużył. Kazałeś sobie dobrze płacić za swe dobrodziejstwa, dziś oddawna miedzy nami kwita.
Simson się rozśmiał szydersko.
— Niech i tak będzie, byle była kwita, płać weksle, oddaj do grosza, a potém zobaczymy jak daleko zajdziesz bezemnie i bez nas. Ja bez twego rozumu obejdę się łatwo bo sobie inny kupię, a ty bez mojéj kieszeni??
— Może téż i ja znajdę inną — zawołał mecenas łagodniejąc powoli.
— No dobrze, rachunki zróbmy i płać.
Spojrzał na niego. Mecenas stał blady, zmieszany; żyd splunął pogardliwie.
— Myślisz że ja nie wiem, odezwał się z dumą i pewnością siebie — co ty masz? że nie policzyłbym co do grosza twoich długów i kassy próżnéj? że mi tajno na co i jak to poszło? do czego zmierzasz i w co ufasz. Dziś jak przed laty mógłbym cię zgnieść jak ten proch pod nogą.
Uderzył o posadzkę i dodał z gorzkim uśmiéchem:
— Ze mną nie graj komedyi — ze mną mów inaczéj, bo ci wprędce wybije ostatnia godzina, a gdy zaczniesz padać, prędzéj polecisz w przepaść niż z niéj wylazłeś.
Mecenas był już całkiem zmieniony, ale myślał jak wynijść z téj łaźni, a dumy reszta wstrzymywała go od przeprosin.
— Ja tu jestem pan nie ty, mówił daléj żyd rzucając na niego oczyma przeszywającemi, gdybym odebrał moje nie zostałoby ci koszuli na grzbiecie do wyjścia. Cieszyłem się tobą jak dziełem rąk moich, myślałem że z ciebie zrobię człowieka a wyhodowałem...
Wstrzymał wyraz na języku.
— Panie Simson, przerwał mecenas, tego już nadto.
— Tak, nadto i temu musi być koniec — rzekł żyd, wszystko co u was mam muszę odebrać i między nami skończono. Jestem ludzki, nie zgubię cię ale nie chcę miéć do czynienia z tobą, moje weksle trzeba popłacić, przyszlę tu Herszka, licytować was nie będę, ułożę się o terminy, ale żadnego nie przedłużę, ani na dwie sekundy. Między nami koniec. Ale nim pójdę, bo moja noga więcéj tego progu nie przestąpi, ja tobie powiem panie Jasieńku prawdę. Słuchaj, ty źle skończysz, ty źle skończysz!
— Mówiłem tobie ze sto razy, rozum siedzi w chlebie z solą i cebulą, a nie w pieczonéj gęsi, bądź oszczędny i skromny i nie łżyj przed światem. Głupców okłamiesz, rozumnych nigdy.
Mówiłem tobie bądź uczciwy, bo uczciwość to kapitał, a ty wziąłeś tylko chałat uczciwości pod spodem chowając szelmostwo. Wiatr powieje i ludzie zobaczą co pod spodem. Okpiwać długo nie można. Ty ufasz w swój rozum, otóż ja tobie powiem że nie masz go zobaczysz.
To mówiąc żyd wstał, pochwycił kapelusz z ziemi i zabierał się do wyjścia. Szkalmierski zmiarkował że z nim żartować nie można i położenie jest groźne, zbliżył się do niego powoli i pokorniéj:
— Panie Simson, karzesz mnie za głupiego sługę, zreflektuj że się co ja ci przewiniłem, w moim własnym domu uczyniłeś mnie pośmiewiskiem ludzi. Wypadek ten się rozgłosi, będą prawić po mieście androny i cóżem ci ja winien?
— No! no! teraz gadasz inaczéj! ale to co się stało we drzwiach to była ostatnia kropla którą się naczynie wylało, policz swoje grzechy. Ja dawno patrzę na ciebie i dawno sobie życzyłem skończyć z wami, godzina wybiła, bądź mi zdrów panie mecenasie, szczęścia u prezesa!!
Uśmiechał się stary ruszając ramionami.
— Panie Simson, na miłego Boga, wyłaję Jacka, odprawię go jeśli ci to może uczynić satysfakcyą.
— Dobrze — rzekł żyd — a ja jego przyjmę żeby ciebie do mnie nie puścił!!
— No, ale mówmyż po ludzku, ja nie przeczę żem waćpanu winien wiele.
— Wszystko, poprawił żyd.
— Juściż i moje zdolności.
— Aj! aj! wiele takich zdolności chodzi świecąc łokciami po ulicy? pogardliwie odparł Simson. Słuchaj, ja jestem żyd, wyście przywykli sądzić nas że nie mamy serca, ale my mamy serce na jednéj stronie a na drugiéj rozum. Gdybyśmy my mieli tylko serce, pognietlibyście nas do téj pory i wdeptali w ziemię. Czy ty wiész że ja ciebie, ciebie — kochałem jak dzieło rąk moich, że ja się cieszyłem tobą, czy ty wiész że ja dla nikogo obcego nie zrobiłem nigdy tyle co dla ciebie, a zato ty, mnie — starcowi, dobroczyńcy swemu każesz stać przededrzwiami z lokajami?
— Ale panie Simson, któż wiedział że pan przyjdziesz? lokaj miał rozkaz ogólny i spełnił go.
Simson machnął ręką.
— A jakeś mnie przyjął? tłumacząc lokaja i chcąc mnie wypchnąć.
— To się panu zdawało?
— Mnie? mnie się nigdy nie zdaje — wam się zdaje i to i owo — my widzimy, co jest. A zresztą próżne to gadanie — między nami rozbrat. Hersz przyjdzie do obrachunków.
— Ale ja przecie w godzinie zapłacić wam nie mogę, ja potrzebuję na to czasu.
— Będziesz waćpan miéć czas i nie zapłacisz, a waj! nawet gdybyś był tak szczęśliwy i ożenił się z prezesówną i nabrał szlacheckich długów na kark.
Stary głową pokiwał.
— Tobie się zawróciła głowa, ty myślisz że jak siędziesz na wielkim szmacie ziemi zostaniesz wielkim panem, a ja tobie mówię, gubisz się.
Ty nie wierzysz w nic, ani nawet w to dziesięcioro przykazania, które są i dla was i dla nas i dla całego świata dane przez Boga. Ty się śmiejesz z tego co powiedziano, szanuj ojca i matkę, a myślisz że za to kary nie będzie i wyprzesz się matki dlatego że nędzna, brata dlatego że bosy, familji dlatego że mieszczańska. Otóż ja tobie powiadam stary, siwy i stojący nad grobem ty zginiesz. A jak nikt się nie chwyta za szaty tego, co w przepaść leci, tak ja z tobą nic do czynienia miéć nie chcę.
Starzec wstrząsnął suknią jakby nic z domu tego nawet pyłu jego wynieść nie chciał.
Szkalmierski od czasu jak żyd mu wspomniał matkę pobladł jak ściana, usta nawet straciły barwę, spuścił oczy.
— Cichoż, panie Simson — na miłość Boga cicho! co waćpan pleciesz.
— Cicho?? ty myślisz niewierny, że takie rzeczy można skryć? że w cichości to przejdzie i minie, a ja ci powiadam: gdybyś je zakopał w grób i przysypał ziemią i przywalił kamieniem, to zemsta Boża każe mówić głazom i jęczéć ziemi.
I znowu potrząsnął szatami żyd idąc ku drzwiom, mecenas pochwycił go za rękę usiłując powstrzymywać, ale Simson milcząco, pogardliwie odwrócił ku niemu oczy groźne i wziął za klamkę.
— Nie będę się tłumaczył — rzekł drżącym głosem Szkalmierski — rzeczy nie tak stoją, jak panu powiedziano, to fałsz i potwarz. Zresztą to mojego sumienia sprawa. Zostawcie to mnie. Ale za cóż mnie chcecie prześladować, mścić się?... to się nie godzi.
— Mścić się! zawołał Simson, gdybym ja chciał zemścić się — to do jutraby ciebie nie stało. Nie za mnie, za nią, za wszystkich, pomści się pan Bóg, ja! ja nie potrzebuję nawet ręki podnosić. Śmiejesz się — dla ciebie niema Boga i sprawiedliwości — ale je ujrzysz nad sobą, gdy już odwrócić ich nie czas będzie.
— Panie Simson, powtórzył mecenas — to są niesłychane rzeczy, pan jesteś rozogniony, rozgniewany, pan postępujesz sobie ze mną — na to nie ma wyrazów, miarkuj się pan.
Simson obrócił klucz w zamku, nie odpowiedział nic, w progu nałożył sobolową czapkę na głowę i majestatyczny, poważny, milczący, powoli wyszedł z domu.
Gdy się za nim drzwi zamknęły, mecenas stał długo jak przybity, nie żeby przypomnienie Boga, sprawiedliwości, kary, przemówiło do jego serca — ale już rachował następstwa gniewu nieprzebłaganego Simsona, a im dłużéj nad tém myślał, tém straszniéj malowało mu się jego położenie.
Prawdę rzekłszy, groźba sama była dlań ruiną, dość było ażeby żyd upomniał się o należność — a mecenas niepowrotnie był zgubionym. W chwili téj nawet nie znajdował na przebłaganie środków, żadna idea mu się nie przedstawiała wśród tego zamętu, dreszcz zimny przebiega po plecach.
Szczęściem może, wszedł Żłobek z papierami nie wiedząc nic o zaszłéj scenie, lub udając że nic nie wié, i odciągnął Szkalmierskiego od czarnych myśli.
Spojrzawszy wszakże na twarz pryncypała znalazł ją tak dziwnie zmienioną, iż spytał go czy by chorym nie był.
— Nie, alem się zburzył, rzekł przychodząc do siebie Szkalmierski — miałem scenę z tym Simsonem za to że go Jacek puścić nie chciał. Żyd się obraził, musieliśmy się posprzeczać, kłótnia, narobił mi wrzawy w domu, scena, mógł kto usłyszéć.
— Nikt nie słyszał, ja domyśliwszy się nieco, odprawiłem Jacka i sam przez cały czas pilnowałem przedpokoju, niech pan będzie spokojnym.
Mecenas podał mu rękę drżącą, potém potarł czoło, był jeszcze pod wrażeniem groźb Simsona, potrzebował ochłonąć, oprzytomniéć.
Zaczęli oba razem ze Żłobkiem przeglądać papiery prawne i to zajęcie odciągając myśl poskutkowało zbawiennie. Żłobek uważał jednak iż po kilkakroć mecenas jakby nie rozumiał o co chodziło i dopiéro z pewnym wysiłkiem chwytał ciąg spraw które mu przedstawiano.
Tak upłynęło dobre pół godziny, gdy do drzwi pukać zaczęto. Był to zapowiedziany Hersz, z pugilaresem pod pachą, złośliwie uśmiechnięty, młody chłopak z żywemi oczkami, ubrany po niemiecku, mówiący ślicznie kilka językami ale stokroć straszniejszy nad swego pryncypała. Hersz był jego prawą ręką.
Na widok przybywającego, mecenas pośpieszył odprawić Żłobka, nie chcąc miéć świadka, szepnął mu aby naglądał na przedpokój, a sam prosiwszy go siedziéć, gdy drzwi się za odchodzącym zamknęły, ofiarował mu naprzód cygaro.
Hersz cygaro przyjął, bo dobry Londres nigdy nie jest do odrzucenia, nawet gdy się w przykrym przychodzi interesie. Potém usiadł z wielką swobodą ruchów i począł:
— Interes który mnie do waćpana dobrodzieja sprowadza, jest mu już wiadomym, przybywam z rozkazu mojego pryncypała, pana Joela Simsona, z instrukcyą ścisłą, od któréj odstąpić nie mam prawa, pozostaje mi więc wypełnić ją z pośpiechem jaki mi jest polecony.
— Z pośpiechem? spytał mecenas usiłując się przed znanym przeciwnikiem okazać spokojnym. Mimowoli jednak ręce mu drżały, a uśmiéchnięty Hersz zdawał się nielitościwie upadłemu urągać swą wyszukaną grzecznością.
— Pozwolisz pan, bym przystąpił do rzeczy — rzekł.
— Proszę.
— Rachunki nasze są w porządku, — mówił Hersz wyjmując pugilares, i z niego papiery, które ułożył na kolanach. Spodziewam się że najmniejszéj kwestyi nie będzie. Może pan zechce kazać sobie podać książki?
— Książki? po co? — przerwał mecenas — jestem pewnym rzetelności pana Simsona.
Hersz szydersko się skłonił i uśmiéchnął.
— A należności moje pamiętam — dodał Szkalmierski.
— Wszystkie one zresztą, oprócz dodatkowego rachunku procentów z ostatniego roku od stycznia do listopada, są już na prostych wekslach, wynoszących...
— Wynoszących — powtórzył rumieniąc się Szkalmierski.
— Rubli srébrnych dwanaście tysięcy, pięćset sześćdziesiąt trzy, kopiejek piętnaście.
— Dwanaście tysięcy! — mimowolnie zawołał mecenas — dwanaście tysięcy.
— Tak jest — niewątpliwie, weksel piérwszy.
— Nie potrzebujesz się pan fatygować, tak, tak — powtórzył mecenas, summa w istocie się, zgadza.
— Wszystkie weksle są wymagalne na 24 czerwca roku bieżącego, zatém ściśle biorąc dziś już, bo termin ten upłynął.
— Ale niepodobna aby pan Simson wymagał nagle, mówił mi, że będzie wyrozumiałym.
— A panie — przerwał Hersz z ironicznym uśmiéchem, to co pan Simson mówi rzecz święta, jego słowo nie ulega zmianie. To téż rozkaz jego spełniając mam honor oświadczyć panu dobrodziejowi, naprzód, że pan Simson, piérwszą wypłatę odracza mu do dnia 24 czerwca następnego roku.
— A ta wypłata ma wynosić — raźniéj oddychając rzekł mecenas.
— Część trzecią całéj należności, — to jest rubli...
— Rozumiem.
— Druga wypłata nastąpi w pół roku, trzeci termin w równym odstępie sześciu miesięcy. Jesteśmy w listopadzie, czasu więc zostaje panu dosyć.
— A tak — rzekł mecenas, i spodziewam się.
— My téż spodziewamy się przy takiéj względności pana Simsona na położenie pańskie iż... należność w terminie otrzymamy. Pan Simson zarazem oświadczyć mi kazał iż w razie nieuiszczenia się, zostawuje sobie prawo natychmiastowego poszukiwania drogami sądowemi całkowitéj swojéj należności.
— Znając pana Simsona — dodał Hersz powoli, w którego domu miałem szczęście wychować się i winien jestem wszystko ośmielam się przestrzedz pana mecenasa, iż na żadną zwłokę, zmianę i folgę dalszą rachować nie można.
Mecenas siedział milczący, szyderski wyraz twarzy posłańca mieszał go, usiłował okazać się śmiałym, pewnym siebie — ale niestety — był przekonanym, że Hersz doskonale wié jego położenie i że jego uwieść ani mu zaimponować nie potrafi.
— Śmiałbym tylko za pośrednictwem pańskiém prosić go o jedno — odezwał się naostatek mecenas, chwytając rękę Hersza, który był nadskakująco grzeczny dla człowieka znienawidzonego, widząc go upadłym nareszcie i upokorzonym.
— Zrobię, co tylko będę mógł.
— Pan Simson ma niesłuszny żal do mnie, chwila uniesienia z jego strony.
— Daruje mi pan — przerwał Hersz — ja mego pryncypała bronić muszę, on się nigdy nie unosi.
— No — to przypuśćmy winę moją, winę błahą, a podniesioną przez niego do niesłusznych rozmiarów.
— Do niesłusznych — podchwycił znowu młody człowiek — ja nie mogę przyjąć tego wyrażenia.
— Do przesadzonych.
— Pan Simson jest człowiekiem krwi zimnéj.
— Ale ja niestety, może zagorącéj — obruszył się naciśnięty do ostateczności mecenas, — bądź co bądź, stało się to czego najmocniéj żałuję. Pan Simson który mi tyle okazywał przyjaźni, jest dziś moim nieprzyjacielem.
— Mylisz się pan, odparł Hem — Pan Simson nie ma nieprzyjaciół, ale od dzisiejszego dnia on pana nie zna.
— Ale niechże cała ta rzecz zostanie między nami, miasto, pan wiész, plotki, ludzie. Prosiłbym o to...
— Możesz pan być pewnym, iż sprawa ta cała od nas nie wyjdzie nigdzie. Pan Simson jest człowiekiem interesów, a w interesach nie ma gniewu, ani przyjaźni, są zobowiązania i pieniądze, termina i sądy.
To mówiąc wziął za kapelusz, ukłonił się z pięknym uśmiechem i na palcach, bardzo grzecznie wyszedł.
Mecenas otarł zimny pot z czoła, odetchnął — spodziewał się prawdę rzekłszy, czegoś gorszego. Stary żyd nieubłagany okazał się do pewnego stopnia wyrozumiałym i szlachetnym, dawał nieprzyjacielowi czas. W téj zwłoce myśl była zawarta, rodzaj wyzwania, które Szkalmierski doskonale zrozumiał, jakby słyszał z ust Simsona: Daję ci czas, masz rozum, probuj, czy się potrafisz z moich szpon wyrwać!!
W największém niebezpieczeństwie, pod groźbą życia utraty człowiek któremu dają zwłokę, zwykł liczyć na ocalenie, czas, to Opatrzność, to coś niespodzianego, to traf, los, szczęście. Wszystko nic się zdaje, kto ma przed sobą zagadkową jeszcze przyszłość. Dodajmy młodość, talent, wiarę w siebie, i w gwiazdę swoją.
Nie dziw, że po półgodzinnych rozmysłach, mecenas uczuł się orzeźwionym, ośmielonym jakby się nic nie stało. Ale teraz należało wszystkich sił natężyć, aby z prezesem skończyć zwycięzko. Na majątek kredyt byłby łatwiejszy. Przyszłość więc jak słońce z za chmur znowu jasna i świetna wstawała przed jego oczyma, a z całéj nieprzyjemnéj sceny porannéj tylko gniew do Simsona i utajona chęć pomszczenia się nad nim została.
Ale jak na to miał czas Szkalmierski do głębokiego obmyślenia planu.
Ktokolwiek żył trochę dłużéj na świecie wié o tém dobrze, w jakie dziwne sprzeczności obfituje życie, dnie są czasem splecione szyderską losu dłonią z pstrocizn, jakichby powieściopisarz nie wymyślił. Trzeba było żeby w godzinę może po ukończeniu tych groźnych układów, gdy mecenas wybierał się wychodzić na miasto, zagrzmiały jego wschody od wrzawliwego pochodu nader wesołego towarzystwa.
Mówiliśmy już jak gościnnym był pan Szkalmierski i dbałym o towarzyskie stosunki, nie dawano mu téż spokoju, a on dobrym przyjaciołom ze wsi i miasta, złotéj młodzieży, która go kochanym Jasieńkiem zwała, którą on miał prawo poufale Guciem, Mieciem, Dolciem, nazywać nawzajem — zawsze był gotów dotrzymać placu.
Ludziom, co sami nie robią, w głowie nie postanie aby ktoś koniecznie pracować musiał. Napadano często Jasieńka i tym razem, gdy już miał kapelusz na głowie, wpadła wesoła banda złożona z powracających ze śniadania Gucia, Micia i Dolcia. Wszyscy trzéj chórem już śpiéwali wchodząc na wschody, z trzaskiem prawie wyłamali drzwi i wpadli śmiejąc się, a ściskając gospodarza.
— Jak się masz! jak się masz szczęśliwcze — zawołał podpiły Gucio — niech cię uściskam i zawczasu powinszuję. — No! przyznaj się — czy już po zaręczynach?
— Co? gdzie? po jakich?
— Ale przed nami się już nie zapiéraj, przerwał Micio, który się mocno jąkał i dlatego właśnie lubił mówić dużo, szczególniéj po kieliszku, bo mu się zdawało że tę wadę języka przezwycięży i złamie. Nie wypie-pie-pieraj się. Wiadomo że jeździłeś na wieś do pre-pr-prezesa a raczéj do pr-pr-sównéj, a nikogo z nas nie pr-pr-prosił tylko jegomości i na świadków, księcia i hrabiego.
— Aha! wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi! dorzucił Dolcio filuternie.
— Ale co wam się śni! ja jeszcze nie siedzę i nie wiem czy kiedy siedziéć będę — rzekł Jasieńko, udając dobry humor chociaż był w jak najgorszym, nie mam wcale na myśli ożenienia! dajcie mi pokój.
— Otóż ty nam daj pokój, pokój i wina — zawołał Micio — bo będziemy u ciebie grali i powiemy ci nowiny z Zakrzewka, niesłychane nowiny, które już po waszych zaręczynach ztamtąd nadeszły.
— Po jakich zaręczynach, daję słowo honoru...
— A jeśli słowo honoru — przerwał Micio — to i lepiéj — chociaż i to nie byłoby źle. Ty jesteś dobry chłopiec, dodał całując go w czoło protekcyonalnie. Nie, to tu my cię wyswatamy z jaką starą panną bogatą; młodości masz za dwoje, a bogata być musi, bo trzeba żebyś mógł zawsze taki porządny i miły dom trzymać jak teraz. Bądź spokojny, my cię wyswatamy.
Mecenas się jakoś smutnie uśmiéchnął.
— Cóż za nowiny? spytał.
— A! to długo gadanie — odparł Gucio — ale ja ci opowiem wszystko — tylko siądziemy i zapijemy sprawę, bom, widzisz sam, spragniony, sucho mi w gardle.
Szkalmierski zadzwonił. — Zaraz, zawołał — będzie wino. W duszy rad był się upić z desperacyi i złości żeby o Simsonie zapomniéć.
— On dobry chłopiec! dobry chłopiec! zawołali chórem przybyli, poczynając go na wszystkie strony całować. Każ przynieść karty i wino.
— Obiad zjecie u mnie! — dorzucił Jasieńko.
— I ko-ko-kolacyą — dodał Micio rzucając kapelusz na podłogę.
— Dawaj karty i stoliki! — krzyknął gospodarz na wchodzącego Jacka, który spoglądał ponuro na pana, nie mogąc jeszcze strawić ranniejszego popchnięcia Simsona. Obiad będziemy jedli w domu. Wina!!
Janek kiwnął głową ale nieznacznie ramionami ruszył.
Młodzi panowie tymczasem popadali na kanapach i chórem nucić poczęli, nie dosyć estetycznie piękną piosnkę, abyśmy ją powtarzać mieli ochotę.
— Ależ nowiny? podchwycił gospodarz.
— Czekaj, nowina, no wina! wina, a potém nowina, nowina wielka, zdumiewająca, burząca! — rzekł śmiejąc się Gucio, ja mam głos, z powodu że Micio ma nabrzękły język, a Dolcio by w trzech słowach skończył i całą woń i smak plotce odebrał.
Wniesiono wino. Gucio się rzucił na szklankę, wychylił i powoli począł.
— Wiadomo ci czém była ciocia Żabicka, baronowa Flora, jeśli się nie mylę, tak, Flora, ale przekwitła, biédna istota na respekcie, któréj prezes niedotrzymał wiary, bo się z nią miał żenić i potém pedogrą się obronił. Miał się z nią żenić i ten i ów, a ostatecznie nie chciał nikt, wszyscy znajdowali że było zapóźno. Tymczasem — o losu zrządzenia, o dziwne fortuny przemiany!! Nikt nie pamiętał że ciocia Żabicka miała ojca osiemdziesiątletniego skąpca, wprawdzie bardzo brudnego staruszka ale któryby Harpaganowi mógł dawać lekcye. Papa Źabicki — nie Żabicki ale Wander — Munder czy jakoś podobnie w towarzystwie drugiéj swéj córki garbatéj, ułomnéj i jak on skąpéj żył zapomniany na prowincyi, robiąc fortunę po groszu.
— No, i umarł! przerwał Jasieńko.
— Umarł, zostawując garbatéj i przekwitłéj, dwom jedynym swym sukcesorkom dwa z górą miliony złotych w szkarpetkach, w garnuszkach, w starych butach, we flaszkach od wina i t. p. ale we złocie. Wiadomość o tém sztafetą przyszła do Zakrzewka, a że siostra zamąż iść nie myśli, Żabicka więc jest dziś najpiérwszą partyą na całą okolicę.
Mecenas drgnął widocznie, zaczerwienił się.
— Ale czyż podobna?
— Tak jest, i nie przesadzam nic — zawołał Gucio. Prezesowi się już podobno marzy, że pedogra odejdzie i niejednemu jeszcze śni się podobnie ale ciocia, ciocia, dobry wybór zrobi, za to ręczę. A że wedle wszelkiego podobieństwa fortuna jéj po najdłuższém życiu dostanie się pannie Albinie, i panna prezesówna więc jest en hausse, a tą jeśli się mecenas nie dopilnujesz, Mylski pochwyci.
W istocie nowiny były nader wielkiéj wagi, chociaż pochodziły z takiego źródła że je sprawdzić należało. Mecenas bądź co bądź wygrywał na nich, należało tylko zmienić nieco plan, leciéć do Zakrzewka, i postąpić tam wedle nastręczających się okoliczności.
W najgorszym razie baronowa okazywała mu tyle współczucia!! wydawała mu się nawet teraz wcale jeszcze ładną, miłą — a taką rozumną i dowcipną.
Roztargniony ale pełen nadziei i planów, mecenas siadł do gry z towarzyszami. Zabawa ciągnęła się do bardzo późna; opisywać jéj nie widziemy potrzeby. Niéma niewdzięczniejszego obrazu nad opis długo trwającéj walki z losem i kartami, bo ostateczny wypadek stanowi cały jéj interes.
Podchmieleni goście grali żywo i niebacznie; Szkalmierski rozgorączkowany, niecierpliwy, stawił grubo, ale szło mu nadzwyczaj — nadzwyczaj szczęśliwie, jak nigdy. Tak szczęśliwie, że w końcu goście poczęli wytrzeźwieni spoglądać po sobie milcząco i chmurne przybiérać oblicza.
Podano wina dla rozjaśnienia ich — i po chwili gra znowu kwaśne sprowadziła humory. Szkalmierski w istocie miał dnia tego szalone, niepraktykowane, zdumiewające szczęście, co postawił, wygrywał. Podwajano naturalnie stawki, przegrywano sumy coraz większe.
Gospodarz był widocznie pomieszany, po kilka kroć radził przestać, ale zmuszano go aby dał rewanż, wygrawszy musiał być posłusznym, i niechcący ograł wszystkich ostatecznie. Gotowe piéniądze, ile ich było, dawno się już do jego kieszeni przeniosły, grano daléj na krédę.
— Wiész co — zawołał w końcu Micio, ciskając kartami — gdybym się nie znał na grze lepiéj od ciebie i nie wiedział żeś z kościami poczciwy, mógłbym cię posądzić, Jasień ku złoty! Ale gra ci sprzyja do stu tysięcy, pobłażasz nam, nic nie pomaga, zgrani jesteśmy, niech cię wszyscy diabli porwą.
Szkalmierski gdy naostatek dwaj trzeźwiejsi odeszli a trzeci około północy zasnął — obliczył zysk tego wieczora na blizko trzy tysiące rubli, ale go to mniéj obchodziło nad nowiny z Zakrzewka. Tu trzeba było niby o niczém nie wiedząc się zwijać i bić żelazo póki gorące. Głowa mu się paliła.
— Ożenię się z baronową! mniejsza o to, rzekł, kładąc się — ma słabość do mnie, dwa miliony, jeśli nie przesadzają!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.