Złoty Jasieńko/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ZŁOTY JASIEŃKO
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. KR.

WARSZAWA.
NAKŁADEM MICHAŁA GLÜCKSBERGA KSIĘGARZA
Krakowskie-Przedmieicie Nr 411 (7).

1869.


Дозволено Цензурою,
Г. Варшава 16 Октября 1869 года.




w Drukarni S. Lewentala.



Była godzina może przed zmrokiem, dzień jesienny, niebo pochmurne, cisza w powietrzu, dymy powłóczyły się po ziemi, a wrony, zwiastunki niepogody, uprzykrzenie wrzeszczały, latając niespokojne. Po ciepłych, pięknych jeszcze dniach przedłużonéj jesieni, pora poprzedzająca zimę, przykrzejsza nad nią, zdawała się przybliżać. Ale w mieście kto tam na niebo patrzy i na piękną lub brzydką porę uważa!... Im smutniéj zewnątrz, tém po domach usilniéj bawić się starają, aby o wrażeniach tych zapomniéć.
To téż w mieście, którego nie chcemy wam powiedziéć nazwiska (w jedném ze znaczniejszych miast prowincyonalnych kraju), na przekór mroczącemu się powoli niebu, chmurom i grożącéj niepogodzie, światła zapalały się powoli w oknach, sklepy oświecały mnogiemi lampami, i choć w ulicach jeszcze było dość widno, dla zamkniętych po domach już się wieczór poczynał. Nawet w małych szynkach błyskały świéce, a szejne katarynka przeciągała zwolna, wygrywając arye z Normy i Trovatora, którym niewiele nut brakło, by przypominały je w karykaturze.
W jednéj z głównych ulic, piérwsze piętro bardzo pokaźnego domu rzęsisto było oświetlone, przechodzący spoglądali na nie, niektórzy uśmiéchali się, inni ruszali ramionami, wielu przechodziło smutnych, rzuciwszy tylko okiem, jakby na to długo patrzéć nie chcieli.
Wprost naprzeciw owéj kamienicy, był domek stary z ogródkiem, nad którego drzwiami stał napis:

Piwa i przekąski.

Część ogródka przeznaczonego dla gości, w którym mimo opadających liści i grożącéj wilgoci stały jeszcze krzesła i stoliczki dla miłośników świéżego powietrza, wychodziła ku ulicy, oddzielona od niéj sztachetami zielono pomalowanemi.
Tu pod daszkiem oszklonym, przy dwóch lampkach, w zaciemnionym już kątku siedziało dwóch ludzi przed dwoma kuflami piwa.
Jeden z nich oczy zwrócił właśnie na kamienicę oświecającą się i westchnął. Westchnienie tak przystawało do téj postaci zbiedzonéj, iż w każdym razie dawało się tłumaczyć, jeśli nie teraźniejszością to przeszłością, któréj twarz i ubiór nosiły ślady.
Był to widocznie jeden z tych rozbitków żywota, którzy wyrzuceni na brzeg pusty w nocnéj godzinie, wszelką już stracili nadzieję. Człowiek był lat może pięćdziesięciu, ale nędza wieku znamiona zatarła, mógł być młodszym lub starszym, w podobném położeniu lata się nie liczą i po zawiędłéj nędzy płyną jak potok po kamieniach.
Twarz miał wychudłą, żółtą, oczy wpadłe, włosy siwiejące, broda nieogolona od dni kilku, czyniła go prawie wstrętliwie brudnym, policzki wpadłe pokrywała skóra żółta i pomarszczona, a szyja wyglądająca z pod zwiniętéj w sznurek chustki czarnéj, przypominała preparata anatomiczne. W zgasłych oczkach jego siwych nie było iskry wesela i ochoty do życia. Usta blade, zamknięte, pofałdowały się dla braku zębów. Na głowie miał kapelusz wytarty aż do białości miejscami; na sobie frak czarny, wynoszony, zapięty pod szyję, reszta ubioru stara i buty, które można było posądzić o brak podeszwy. Ukrywał téż jak mógł nogi pod sobą. Kieszenie jego fraka, kamizelki, przednie i tylne pełne były papiérów, których plik związany sznurkiem, leżał jeszcze przy nim. Oparł się o stół łokciem, patrzył na ów dom jasny i zamyślił się gorzko.
Naprzeciw niego w szaréj dostatniéj kapocie, okrągły, rumiany, połyskujący siedział mieszczanin widać lub rzemieślnik, który musiał go na piwo zaprosić. Kufel stojący przed nim był na pół wypróżniony. Spoglądał na towarzysza z pewném uszanowaniem i ciekawością, ale się do rozmowy nie porywał. Milczeli przez chwilę, a ktoby ich tak zastał, musiałby sobie mimowoli przypomniéć owe średniowieczne sztychy, wystawujące chudych i tłustych, biesiadujących z sobą. Kontrast nie mógł być wybitniejszy.
Na twarzy mieszczanina malował się ów błogi spokój sumienia i kieszeni, owa harmonia bytu, która nie pragnie więcéj, nie walczy z rzeczywistością i buja swobodna; blada fizyognomia chudego wyrażała znękanie walką nieskończoną, długą i nieszczęśliwą, u progu już ostatniéj przegranéj.
— No, patrzcież no na kamienicę Leonarda, odezwał się chudy — widzicie? hę? co wy na to?
Mówiąc to uśmiéchnął się sarkastycznie, boleśnie, gorzko, i powtórzył: — Cóż wy na to?
— A cóż mam powiedziéć — odparł mieszczanin, biorąc za kufelek — cóż tu gadać? rzęsisto się świéci! rzęsisto...
— Ale co wy na to? rzekł jeszcze raz chudy. Wiecie przecie u kogo?...
— Wiem, wiem, u mecenasa Szkalmierskiego.
— A przecież go znaliście pewnie jak i ja od chłopca?...
— Znałem, czemuż nie, znałem! rzekł mieszczanin spokojnie, patrzyłem się jak to rosło, mości panie, dźwigało się, szło, no... i doszło!
— Do czego doszło? przerwał dosyć gwałtownie chudy, którego oczy się zaiskrzyły. Szkalmierski dopiéro w drodze, nie życzę mu zła, bo nikomu go nie życzę, ale Bóg wié jeszcze co będzie.
— A któż z nas swoję, czy mości panie, cudzą przyszłość odgadnąć może? spytał spokojnie mieszczanin.
— Zapewne, zapewne, z wyjątkiem ludzi co jak ja, panie Sebastyanie, doszedłem pół wieku, siwych włosów, zawsze bez butów, w nędzy, biédzie, trosce i bez nadziei, aby kiedy lepiéj było!! Ha! ha! rzekł, machinalnie popijając piwo i patrząc ciągle w oświecone okna, w których się cienie migały. Znacie mnie téż nie od dziś, panie Sebastyanie, wiecie żem był uczciwym człowiekiem, żem pracować pragnął, chciał, a potroszę i umiał, żem szedł drogą prostą, Bogu i ludziom nie narażając się, a jednak, spójrzcie na mnie, otóż do czego doszedłem uczciwością i pracą. Nie zaprzeczam ja Szkalmierskiemu uczciwości także, ani zdolności, ale wytłumaczcie mi, jak z ubogiego chłopaka, syna przekupki, któregośmy boso latającego po ulicach widzieli, w niedługich latach wyrósł o własnych siłach na pana mecenasa.
Pan Sebastyan ruszył ramionami.
— Mój panie Tramiński, albo to na świecie tak się nie dzieje? albo to wszystko można tłumaczyć i rozumiéć? albo to szczęście nic? mości panie.
— Otóż to jest, westchnął Tramiński, szczęście, los, dola, ślepy traf! Jednemu pieczone gołąbki, drugiemu ogryzione kości. I zważaj ino, panie Sebastyanie, że gdy komu pójdzie, to idzie, wolno mu nawet bąki strzelać, będzie bażanty zabijał, drugiemu się wszystko nieszczęści, i gdyby cuda robić umiał, to go za szarlatana ogłoszą.
— Tak! tak! dodał smutnie, patrzyliśmy się wszyscy na Szkalmierskiego, i ja więcéj nie rozumiem nic nad to, że ma szczęście i że go śmiało używa...
— Dobry gracz, mospanie, rzekł Sebastyan, wié, że kiedy idzie — stawić potrzeba, a gdy się nie wiedzie, to darmo, muru głową nie przebijesz.
— Nie! nie! zadumany powtórzył Tramiński, darmo i stękać na losy i rzucać się, spokojnie czekać końca i zdać się na wolę Bożą.
— Pij no mospanie piwo, bo ja myślę o drugim kufelku, mój już próżny.
— Ja drugiemu nie podołam, odparł chudy, nie przywykłem, nie pijam, a przy pracy mi to nie służy. Ot już szara godzina, a do domu przyszedłszy, trzeba na jutro sześć arkuszy przepisać — jeszcze przy łojowéj świéczce.
— Nie zaszkodzi, rzekł pan Sebastyan, to asińdzieja posili. Możebyś co i przekąsił?
Tramiński zmilczał. Mieszczanin domyślił się znaczenia téj odpowiedzi i kazał przynieść chleba, masła i szynki.
— Jegomość mi, rzekł, przytykając usta do drugiego kufla, zadałeś pytanie, dlaczego się Szkalmierskiemu powodzi, a ja bym téż zapytał was, coście zgrzeszyli, że wam Pan Bóg nie daje szczęścia.
— Dopiéro bym był w kłopocie chcąc was objaśnić, śmiejąc się boleśnie odpowiedział chudy Tramiński. Znacie mnie z dawnych lat, wiecie moje życie, bo ono całe jak na dłoni; pracuję od rana do mroku, od nałogu mnie pan Bóg uchronił, leniwy nie jestem, alem się nigdy wybić nie mógł. Powiécie albo pomyślicie: niezdatny, a! i jabym to sobie sam powiedział także, ale czemuż się mnie radzą ci, co za zdolnych uchodzą, na co im jestem potrzebny?
— Ot! ot! zawołał pan Sebastyan porywczo — bo się asińdziéj sprzedać nie umiesz.
— Otóż trafił-ci, rzekł poważnie Tramiński, sprzedać się nie umiem i nigdy się nie sprzedaję, a nadewszystko nie frymarczyłem sumieniem, jak drudzy.
— No — a Szkalmierski? spytał mieszczanin.
— Nie wiem, to ci i nie powiem, uczciwym być może, ale giętki, miękki, usłużny, pochlebiać umié, milczéć, kłaniać się doskonale nauczył, ma nos, ma węch, i sprzedać się potrafi.
Gdy to mówili mrok się zwiększył, okna kamienicy jaśniały coraz mocniéj, a kilka powozów zatoczyło się przed nią, i ludzi pieszych nie mało weszło przez wrota do domu.
— Cóż to on gości przyjmuje dziś, czy co? spytał pan Sebastyan.
— Dziś i bardzo często, rzekł Tramiński, bywają u niego wszyscy, począwszy od prezesa trybunału, najmajętniejsi obywatele, najwyżsi urzędnicy. Dom gościnny otworem, obiady, wieczory, kolacye...
— I jakże mu na to wszystko starczy? spytał mieszczanin.
— Otóż to zagadka — wzdychając odparł stary, musi miéć dochody. Juściż wiemy, że syn przekupki majątku nie odziedziczył; matka po dziś dzień żyje, choć się nie pokazuje przy gościach. Niedawno dependował, chodził pieszo, a teraz, i to w krótkim czasie, dom pański, powóz, koń, lokaj, kucharka najlepsza. W ulicy go zobaczywszy, myślałbyś że hrabiątko, elegancik, suknie mu robią w Warszawie, wygląda jakby się na złocie urodził. Co więcéj wam powiem, wiarę ma nieograniczoną, w sprawach się go radzą wszyscy, powierzają mu kapitały; żaden interes ważniejszy bez niego się nie obejdzie.
— I z każdego téż korzysta!!
Po chwili mieszczanin dodał, zwracając się do milczącego Tramińskiego.
— Wszak go osobiście znacie?
— Od dziecka.
— A nie próbowaliście jego szczęścia się uczepić? hę?
— Nie — rzekł stary, to się na nic nie zdało. Był czas, żem ja mu bułki kupował, gdy głodny ze szkoły powracał, ale teraz albo by się on mnie wstydził... albo... Ale dajmy temu pokój!
— Udaje że was nie zna? nie widzieliście go?
Tramiński milczał chwilę, jak gdyby mu nie łatwo szło zdobyć się na wyznanie.
— On mnie widzi i nie widzi. Zaprzéć się nie chce i przyznaćby się nie rad. Ja mu téż napiérać się nie myślę. Było tak raz, że prędko memoryał jakiś potrzebował przepisać, gwałt był wielki; nie miał komu dać. Przysłano go do mnie. Ja roboty żadnéj nie odrzucam, wziąłem i tę. Ale nazajutrz gdym ją przed naznaczoną godziną odnosił, spotkałem na wschodach już dependenta, który odebrał arkusze, zapłacił, abym przypadkiem aż do mecenasa nie doszedł. I powiem ci, panie Sebastyanie, goły a biédny, nie lubię się nabijać, mam swoją dumę, nie zegnę karku przed lada pyszałkiem.
— A widzisz! rozśmiał się Sebastyan, otóż i to racya dlaczego ci się nie wiedzie.
— Może, rzekł Tramiński, ale téż już dziś po pięćdziesiątce, ha! aby tylko dożyć końca, wszystko jedno.
Piwo znać jakoś biédaka rozochociło, podparł się na łokcia, a widząc że mieszczanin słucha z uwagą, mówił jakby na wpół sam do siebie.
— Długo, długo, śniło się w życiu to co i drugim śni się ludziom, dom, rodzina, żona, dzieci, dostatek, krescytywa... ale powoli, powoli wszystkiego tego się wyrzec los kazał. Westchnąłem, wola Twoja! Nie czas o siwych włosach życia poczynać, a jak mówi przysłowie, kto do dwudziestu głupi, do trzydziestu nie żonaty, do czterdziestu niestateczny, do pięćdziesięciu nie bogaty, temu już...
— Przysłowie mówi inaczéj.
— Być może, obojętnie ręką machając rzekł Tramiński, dosyć że ono mówi iż są w życiu kresy, po za które nadzieja jak ryba konserwować się nie może.
Pan Sebastyan się rozśmiał.
— Ale bo ty znowu, mości panie, wszystko widzisz czarno.
— Oczy mi żałobą zaszły.
— Napij się piwa!!
— Zajdą tylko łzami po niém, rzekł stary, mówmy o czém inném.
Ale już o niczém nie mówili i mieszczanin po chwili z ławy powstał.
— Kochany Tramiński, a będzie jutro moje podanie?
— Czym to ja kogo zawiódł kiedy? spytał chudy wstając także.
— I napiszesz już jak się patrzy, żeby mi mój interes zrozumieli?
— A no... jeśli we mnie wiary nie macie?
— Ale jakto? co? oburzył się pan Sebastyan, już-ci wiem, że wy to potraficie i lepiéj jak drudzy, ale czyście ino dobrze zrozumieli o co mi szło, bo umowa z panem Floryanem była.
— Nie trudźcie się już, przerwał stary, interes wasz już lepiéj znam niż wy, a jutro na godzinę dziesiątą miéć będziecie wasze podanie.
Podali sobie ręce, pan Sebastyan wziął z kąta trzcinę, Tramiński papiéry ze stołu i wysunęli się z piwiarni w ulicę.
Tu sam pozostawszy, Tramiński zwolna przeszedł na przeciwną stronę ulicy i jakby się chciał napaść widokiem domu w którym Szkalmierski mieszkał, zbliżył się ku jego wrotom rozpatrując. Ludzi dużo płynęło właśnie na proszony widać wieczór do mecenasa, a byli to wszystko honoratiores miasta, po których postawie, zaokrąglonych figurach, ubiorze, poznać było łatwo zamożnych i nie bratających się z lada kim.
Szli parami, pojedynczo, po kilku, a wszystko to tonęło w bramie oświeconéj, po któréj stronie prawéj widać było drzwi szklane i przez nie wschody piękne, wysłane dywanem, oświecone lampami, wiodące na piérwsze piętro.
Tramiński przez chwilę z zaciśniętemu usty przypatrywał się przechodniom, ale ukryty w cieniu. Na twarzy jego malowało się jakby politowanie jakie, a nie zazdrość i gniéw. Rysy zdawały się mówić: — Długo to potrwa?? Ufasz doli, czy cię ona nie zawiedzie? Jesteś że szczęśliwym, choć się być nim nie wydajesz?...
Dwóch ludzi zatrzymało się na chodniku.
— Idziesz do Szkalmierskiego? zapytał jeden.
— A ty?
— Ja także, pójdziemy razem.
— Prosił cię na wieczór?
— Naturalnie.
— Ma być mnóstwo osób.
— No, proszę cię, powiédz mi otwarcie, czy ty rozumiesz jak ten człowiek do tego doszedł? do téj konsyderacyi, wiary ślepéj, do tego znaczenia i do tych dostatków?
— Ja tak dobrze jak ty tego nie rozumiem. Ma szczęście, bo nie powiem żeby znowu talent był tak nadzwyczajny. Na oko zdaje się bogatym.
— Uważałeś co za apartament! usługa! wino! przyjęcie! cygara! Wszak ci wiemy co to kosztuje; osób tyle bywa.
— Jakże nie! ale co nam w to wchodzić, jak to wszystko przyszło i jak pójdzie. Ludzie gadają różnie. Ha! tymczasem dom wcale przyjemny, gospodarz miły i grzeczny.
— Mówisz że to syn przekupki.
— Ale czybyś poznał? ma pozór jak najlepiéj wychowanego człowieka. Nawet hrabia Z... i pani baronowa przyznają mu wielką dystynkcyą, umié się znaléźć.
Weszli w bramę, Tramiński ruszył ramionami. Oczy jego trafem padły na przeciwną stronę ulicy, którą oświécał rewerber i smuga światła padająca od okien mecenasa. Na chodniku tym, przy murze stała kobiéta, i jak on zdawała się wkuta, pociągnięta widokiem téj kamienicy, od któréj wzrok się jéj oderwać nie mógł. Tramiński teraz już w nią się tylko wpatrywał, ale ona nie widziała co się koło niéj dzieje, patrzyła na okna i zapominać się zdawała o wszystkiém. Potrącali ją przechodzący, popchnął nie jeden, nie odwróciła się nawet.
Była to kobiéta młoda, z twarzą bladą, łagodną i miłą, nie uderzającą pięknością nadzwyczajną, ale pełną uroku smutnego. Ubrana była więcéj niż skromnie, jak pracowite, skromne dziéwczę wracające z roboty, na ręku miała koszyczek, parasolik w drugiém.
Typ téj twarzy nie był pospolity — oczy miała niebieskie, nosek prosty, usta małe, rysy regularne, czoło dosyć wyniosłe. Całość była wdzięczna. Młodość i wesele zawcześnie znikły z tego oblicza, na którém uśmiéch rzadkim był gościem.
Patrzyła tak długo, w oczach zakręciło się coś jak łza, zabłyszczały mocniéj, spuściła głowę, ale w téj chwili stary Tramiński właśnie podszedłszy, cicho i grzecznie ją pozdrowił.
Dziewczę wzdrygnęło przestraszone.
— Cóż to tak panna Tekla się spóźniła? odezwał się do niéj.
— Ja? ja?.. pośpiesznie odpowiedziała, ja, miałam w magazynie robotę, a że przy mnie i dozór, nie mogłam odejść póki się wszystko nie przyprowadziło do porządku.
— No, to teraz i ja i panna Tekla możemy powracać razem, bo to droga jedna. I ja się przypóźniłem, rzekł Tramiński. Widzę że panienka się zapatrzyła na dom Leonarda, a to tam wieczór czy coś.
— Ja! ja nie zapatrzyłam się wcale, proszę pana, rzekło dziéwczę nieco zmieszane. Cóż to tak ciekawego?.. tylko tak. A cóż mnie tam obchodzi wieczór, zabawy, i...
Ale głos zdradzał pomieszanie.
— A! czasem człowiek mimowoli się, ot jak i ja, zagawroni na dom który wygląda weselej.
— Ale czyż wszystko co tak wygląda jest w istocie wesołe? odpowiedziała panna Tekla uspokojona.
— Zapewne! zapewne! rzekł Tramiński, ale bądź co bądź, miléj to wejść, wracając od pracy, do domu gdzie nas czekają, witają, garną się do nas, niż — jak ja, jak wy do pustéj stancyjki, gdzie niéma żywego ducha. Człowiek ludzi potrzebuje.
— Pan się trochę myli — spokojnie odpowiedziała panienka, myśląc że mnie już tam w domu nikt nie czeka. Prawda to żem sama na świecie, ale mieszkam obok gospodyni domu, poprzyjaźniłyśmy się, to ludzie prości, nie dumni. Dzieci kilkoro, przywiązały się do mnie, ja do nich, więc już człowiek nie sam, mój panie Tramiński.
— A toć panienka szczęśliwsza odemnie, rzekł stary wzdychając — do mnie nawet kot się nie przywiąże. Probowałem zapoznać się z gospodarstwem mojém, z sąsiadami, gdzie tam!!
Panna Tekla spojrzała na biédaka, który głowę spuścił na piersi i szedł sam postrzegłszy że przeciwko swojemu zwyczajowi nadto tego dnia, jakoś z ucisku serdecznego, przed ludźmi się naspowiadał. Zawstydził się słabości swéj. Przeszli tak Grodzką ulicę, na progu kamienicy[1] mieszkała Tekla, czekała na nią w istocie dzieweczka kilkuletnia i ze śmiéchem wesołym rzuciła się ku niéj, wołając Teklusia! Teklusia!!
Tramiński milczący ukłonił się jéj grzecznie i powoli powlókł się daléj.
Ulica stawała się coraz ciemniejszą, i puściejszą, drobny deszczyk kropić zaczynał, stary przyśpieszył kroku i wszedł nareszcie do dosyć wielkiéj, ale niedbale utrzymanéj kamienicy. We wrotach ani na wschodach nie widać było jeszcze światła, a w oknach domu przez szyby zakopcone rzadko gdzie błyskało blade.
Stary widać znał dobrze wschody, bo się, znalazłszy poręcz, począł bez namysłu drapać na górę. Dopiéro na piérwszém piętrze kaganek jakiś mdło oświécał kilkoro drzwi niepozornych. Wschody coraz się stawały gorsze i znowu ciemność na nich zupełna. Okna które oświetlały je we dnie, wychodziły w dziedziniec i chmurnego wieczora niewiele dopomagały. Na drugiém piętrze Tramiński zapalił małą świéczkę którą miał przy zapałkach i szedł jeszcze na trzecie. Było to raczéj już tylko poddasze, nizkie, brudne. Wiatr przewiewał pootwieranemi, czy wytłuczonemi oknami. Kilkoro drzwiczek stało zapartych i milczących, nigdzie głosu i życia znaku.
Tramiński znalazł swoje, dobył klucz i, strzegąc świéczkę od zagaszenia, wszedł nareszcie do tego, co się zwało jego mieszkaniem. Można jednak było, po człowieku sądząc, gorszego się jeszcze spodziéwać. Piérwsza izdebka stanowiła niby przedpokój i skład rzeczy w pewnym utrzymanych porządku. Druga dosyć obszerna, uboga była ale czysta. Malował się tu człowiek spokojny i nawykły do ładu w nędznym tym sprzęcie troskliwie ustawionym i nie rażącym, chyba ubóstwem i starością.
Sprzęt ma téż swe przeznaczenie i losy. Często bardzo z pałaców przechodzi on stopniami, powoli aż na ten strych na którym się łamie i kona. Nie jeden stół królewski służył potém wyrobnikowi, nie jedno krzesło pięknéj pani mieściło wyrobnicę zmęczoną. Cała zastawa mieszkania biédnego Tramińskiego z podobnych wygnańców była złożona. Każdy stołek, komódka, szafka, stół były innego pochodzenia, wieku, wartości i fizyognomii. Nie raziło tu nic nowego, ale starość to była nieodrażająca kalectwem i litościwie utrzymana. Wprawdzie pozłota zlazła z fotelu biało niegdyś lakierowanego, który miał jednę nogę misternie dorobioną i ani pomalowaną, w drugim nie wszędzie utrzymała się politura, na kanapce żółty ryps przybrał ton płowy i nieokréślony, ale razem wzięte mieszkanie stosowném było dla człowieka a nędza jego miała pozór przyzwoity i uczciwy.
Zaledwie Tramiński wszedł, świecę sobie zapalił, i papiéry złożywszy na stoliku, zabiérał się do przemiany ubioru, gdy w piérwszym pokoiku zapukano, drzwi skrzypnęły i powolny krok się dał słyszéć zmierzający do głównéj izby.
— Kto tam??
Odpowiedzią był — dobry wieczór! z uśmiechem wesołym rzucony. Jakby na przekór narzekaniom na osamotnienie zjawił się gość, choć wcale na ten raz nieproszony i bodaj nie w porę.
Tramiński podniósł głowę i spojrzał z widoczném nieukontentowaniem.
We drzwiach na pół przechylony, jak gdyby się wnijść bez pozwolenia obawiał, stał wysmukły, przerosły, bladéj ale przystojnéj twarzy młody chłopak. Filuterna jego mina zdradzała spryt wrodzony i ochotę do swawoli. Mimo młodości zmęczenie i zużycie wczesne malowało się na twarzy wysmukłéj, w któréj tylko dwoje oczu czarnych świeciło jak węgle. Czupryna rozczochrana, surducina spięty na jeden pozostały guzik, niemogący pokryć braku kamizelki i zbrukanéj koszuli, spodnie oszarpane, buty zabłocone, kijek pod pachą, dopełniały całości doskonale uosabiającéj włóczęgę i prawdziwego łobuza.
— To ja, to ja, jegomościuniu, niech się jegomość nie gniewa.
— Znowu tutaj! zawołał Tramiński.
— A no, cóż robić, słowo honoru jegomościuniu, nie winienem, niech tylko pan mnie posłucha, wytłumaczę się żem niewinny jak nowonarodzona dziecina, ale mnie los ściga, ah! westchnął.
— Tak! ktoby ciebie słuchał, zawołał Tramiński, ktoby ci wierzył, potrafiłbyś mu zawsze dowieść że do kozy się dostajesz niewinnie, żeś niewinnie obdarty, pobity, pijany i rozłajdaczony.
Młody chłopak podniósł z komicznym giestem ręce do góry z czapką, razem która podobniejszą była do starego gałgana znalezionego na śmiecisku niż do pokrycia głowy porządnego człowieka.
— O! o! jegomościuniu, już się gniewasz na swojego nieszczęśliwego Wilmusia, a Wilmuś niewinien! przysięgam, chciałem pracować znowu i wyjść na porządnego człowieka, ale, fatum, jak mówili w szkołach — fatum.
Tramiński pogroził mu na nosie.
— Tak! w to bijesz boś słyszał że ja na los narzekałem, chcesz mnie wziąć ze słabéj strony. Nic z tego nie będzie. Ja stary, ze mną co innego, tyś młody, silny, zdrów ale szaławiła i rozpustnik. Idź że mi z oczów, idź, nie mam czasu słuchać twojego błaznowania, mam robotę. Mówiłem ci ostatnim razem dając na drogę do Warszawy, żebyś mi więcéj nie pokazywał się na oczy, jeśli się nie poprawisz.
— Śliczna poprawa, dodał, przypatrując mu się, odarty, oszarpany, pobity i już z powrotem. Nie ma na to ratunku: zginiesz w rynsztoku.
Wilmuś mimo groźb starego Tramińskiego ciągle czapkę trzymając w ręku wsunął się do izby, twarz jego uśmiechała się ciągle. Porwał gwałtem rękę opiérającego mu się starca, pocałował ją i zawołał.
— Dobrodzieju najmiłościwszy, nie gniewaj się, nie sekuj, nie gdérz, stój, czekaj, wiele ci czasu nie zajmę. Słowo honoru, parole d’honneur, jak cię kocham. Ale dajże mi się wytłumaczyć i sprawę moją przedstawić. Żaden sąd nie potępia niewysłuchanego.
— Daj mi pokój.
— A! jegomościuniu! jesteś zły na mnie, a ja cię kocham. Wilmuś cię kocha jak ojca. Chyba sobie uszy pozatykasz bawełną, inaczéj nie pójdę aż się oczyszczę, toć i mnie o mój honor idzie.
— Honor! powtórzył ruszając ramionami Tramiński, honor, starczyłoby ci uczciwości.
— Co to jegomość myśli — przerwał Wilmuś, goły, bez butów ale jestem honorowym człowiekiem. Wszystko ten los przeklęty robi; nie winienem.
Tramiński rękami uszy zatulił.
— Musisz mnie jegomość słuchać, to nic nie pomoże, ja o nic nie proszę. Pozwolisz się wyspać w przedpokoju to dobrze, nie, to pójdę gdzie do żyda na ławę, ale muszę się uniewinnić przed moim dobroczyńcą.
Tramiński tymczasem układał papiery na stole i szedł po lichtarz z umbrelką stojący na zapieczętowanym od wieków kominie.
Qui tacet conscentire videtur, rzekł Wilmuś śmiejąc się — jak czkawka odbija mi się szkolna łacina. Hej! hej! ktoby to na mnie spojrzawszy powiedział że tak pięknie trzecią klasę skończyłem, nim mnie ze szkół wypędzili. A dalibóg niesprawiedliwie, ślusarz zgrzeszył a kowala powiesili. No, ale to stare dzieje.
— Z łaski jegomości miałem o czém piechotą odbyć podróż do Warszawy, mówił Wilmuś.
— Jegomość — przerwał nagle, pozwoli mi usiąść bo nogi mam przebrzękłe.
To rzekłszy i nie pytając już o pozwolenie, Wilmuś rzucił się na stojące krzesło, szybko pozdejmował buty i został z nogami poobwijanemi w szmatki wcale nieeleganckie. Tramiński się obejrzał, ale nie powiedział nic, ramionami tylko ruszył.
— Jegomość sobie myśli — bezwstydny! ale żebyś wiedział jak nogi mnie bolą! Na lewéj pęcherze takie.
— Ale ja mam robotę, trutniu jakiś! oburzył się Tramiński.
— No dobrze, przecież jeszcze pióra niepotemperowane, papier nie ułożony, a ja z moją historyą w pół kwadransa skończę.
Otóż jegomościuniu, pożegnałem nasze miasteczko bez żalu, tylem tu guzów nabrał i głodu namarł! Podróż mogła być filozoficzna i sentymentalna, miałem na filozofią chléb a za sentyment kiełbaski. Nawet niebo zdawało się sprzyjać moim cnotliwym przedsięwzięciom, bo ranek był pogodny. Wyszedłem i stanąwszy na wzgórzu odwrócony ku miastu, pokazałem mu figę. Nie chciałem się zdobywać na mowę któréjby nikt nie słyszał oprócz wrony siedzącéj na wierzbie, a także po swojemu rzucającéj na ludzkość anathema!
— Długo ty tak pleść będziesz? spytał Tramiński.
— Nie — nie, ale przecież, jegomościuniu, nie mogę w prostych słowach jak ostatni gbur opowiedziéć historyi, winienem coś dostojności méj, najlepszego ucznia trzeciéj klassy o mało nie zaszczyconego medalem.
— To szczęście że go nie dali — przerwał bramiński — byłbyś go przepił w szynku.
— To niezawodna, rzekł Wilmuś, bo na cóż mi się zdał medal, kiedy nie ma chleba?
— Piérwszy dzień podróży był jeszcze bardziéj filozoficzny niż sentymentalny, obrachowywałem się aby nie pozywając Opatrzności, któréj późniéj miałem potrzebować, przybyć proprio sumptu do Warszawy. Nocowałem na sianie w stodole i ta spartańska determinacya stała się przyczyną nieszczęść moich. Noc była zimna, nazajutrz obudziłem się skostniały, a wiedząc iż febra jesienna jest śmiertelna i że choroba ta lubi takich ściskać chudopachołków co się jéj obronić nie mogą, — uciekłem się do lekarstwa, wypiłem kieliszek szpagatu. Piérwszy tylko krok jest trudny, po drodze było kilka karczem, chciałem sprobować czy wódka wszędzie jednaka, do obiadu, to jest raczéj do południa stoknęłem pięć lub sześć, liczby dobrze nie pamiętam. Ale zato szedłem olbrzymiemi krokami.
— No i wieczorem spało się w rowie?
— A nie, do tego nie doszło, mówił Wilmuś spokojnie. Nad wieczór ukazała mi się austerya, bardzo porządna, z komina się kurzyło, w oknach łyskało, muzyczka brzmiała w izbie szynkowéj. Ludzi było pełno. Wszedłem. Nie mogę inaczéj powiedziéć tylko żeśmy się bawili bardzo dobrze, towarzystwo nie było wytworne, po większéj części bez rękawiczek i boso nawet, ale humor doskonały. Była kiełbasa z jajecznicą, piwo, wódka, tańce, ale licho przyniosło kilku gburów. Od słowa do słowa przyszło aż do pięści, wyrzuciłem dwóch za drzwi, jednemu nabiłem sińca, i z tém poszedłem spać, bo się sprawa zagodziła. Ale mnie to kosztowało, tak że zbliżając się do Warszawy miałem tylko sześć groszy. Filozofia zastępowała resztę funduszów ulotnionych, wprost poszedłem do majstra, do którego miałem rekomendacyą.
— Ale jegomość mojéj podróży nie słucha, przerwał Wilmuś obaczywszy że stary pisał.
— Nie mam po co czasu tracić, odparł Tramiński — wiem już z góry widząc cię tu, żeś breweryę jakąś zrobił, że cię majster wypędził i przywlokłeś się tu nazad, gdzie znowu, to samo co przed tém życie będziesz prowadził.
— Niezupełnie tak było, ale coś w tym rodzaju — odezwał się z głębokiém westchnieniem Wilmiś — łatwo to odgadnąć los nieszczęśliwego człowieka. A przecie jegomościuniu, tylko że gadać nie chcę, ale należę do bardzo porządnéj familii, na co jéj wstyd sobą robić. Odepchnęli oni mnie, to ja na nich pluję. Tylko mi poczciwéj matki żal.
Wilmuś się zasępił, Tramiński pisał.
— Jegomościuniu, rzekł, podnosząc bolącą nogę, ja dziś doprawdy od rana nic nie jadłem.
— Ale piłeś?
— Jeden maleńki kieliszeczek i to mnie przy życiu trzyma, ale czuję jak mi się w kiszkach zwija, a grosza przy duszy nie mam. Gdyby choć kawałeczek chleba, a broń Boże z masłem, byłbym szczęśliwy, poszedłbym do piérwszéj izby spać i nieprzeszkadzałbym dobrodziejowi pisać.
Tramiński począł mruczéć, zżymać się, poszedł do szafki, dobył z niéj chleba kawałek i séra, oddał je chłopcu który go w rękę pocałował i powrócił milcząc do roboty.
Wilmuś podskakując na jednéj nodze, przeniósł się milczący także do piérwszéj izby, drzwi zaryglował, słychać było jak sobie mościł posłanie, a w pół godziny rozległo się głośne chrapanie.
Tramiński pisał.


W domu Leonarda wieczór, który tak smutno upływał w pustce Tramińskiego — obiecywał być bardzo wesołym.
Złożyło się tak iż kilku obywateli przybyło za interesami do miasta, ten i ów przebąknął że niewié co z sobą zrobić wieczorem, wiedziano że mecenas był bardzo gościnnym — jakoż nie wiele myśląc młody prawnik skorzystał z usposobienia znajomych i wszystkich do siebie na herbatę i wieczerzę zaprosił.
Trzeba wiedziéć iż wieczorki mecenasa słynęły z tego, że się na nich bardzo dobrze i swobodnie zabawiano.
Mieszkanie było obszerne, wygodne, gospodarz nadzwyczaj uprzejmy, wesół, do tego kawaler, lubiący i umiejący żyć, wiedzący co jest porządna wieczerza i jak przyzwoitych ludzi przyjmować potrzeba. Każdy wcześnie sobie ręce zaciérał będąc zaproszonym do mecenasa, a rzadko przed drugą wracano od niego do domu.
Umiał gości zabawić, rozochocić, zatrzymać, miał ten starodawny instynkt gościnny, choć był człowiek nowy i z domu go nie wyniósł.
To téż było jedno do zarzucenia mecenasowi Szkalmierskiemu że wyrósł jak grzyb i nikt z pewna nie wiedział zkąd i jak.
Rodziny jego nie znano, chodziły różne o niéj pogłoski, przebąkiwali niechętni że był dzieckiem bruku, drudzy że synem chłopa, inni że go tajemnie jakiś wielki pan protegował, który się doń przyznać nie mógł. Sam Szkalmierski jak u nas wszyscy co się na nogi dźwigną, będąc ze szlachtą, grał rolę szlachcica, mówił często — my szlachta, o rodzinie swéj nie wspominał a przyciśnięty powiadał że ma krewnych w Krakowskiem. Znać było wszakże iż z niewiadomych powodów nie rad się był szczerzéj tłumaczyć.
W miasteczku wiedziano tylko że ze szkół wyszedł dobijając się w ostatnich klasach utrzymania lekcyami, że potém gdzieś prawa się uczył, dependował u mecenasa i powoli odznaczywszy się, niezmiernemi zdolnościami, wyrobił sobie niezawisłe stanowisko. Słynął Szkalmierski z tego że sprawy najzawilsze umiał rozgmatwać, że ludzi najtrudniejszych w obejściu uchodził, że dlań nie było nic niemożliwego. Oprócz tego miano go za bardzo uczciwego człowieka. Powoli przyszedł do prawie nieograniczonego u ludzi zaufania. Zazdrościli mu starsi, ale nic zarzucić nie mogli, oprócz może, iż młody, trochę zanadto lubił hulankę — ale któż w młodości tego grzechu do wyrzucenia sobie nie miał. Nie ciskano więc kamieniami za to.
Drugim zarzutem, jaki mu czasem pocichu czyniono, że pieniądze lubił, ale téż dodać należy, że ich nie szczędził i używał.
Życie które prowadził w istocie zadziwiającém było nawet w tak pracowitym i zamożnym człowieku, przy największych dochodach. Szkalmierski od kilku lat żył po pańsku, coraz rozszerzając skalę swojego zbytku.
Gości już było pełno na górze i wesoła wrzawa dawała się słyszéć aż w sieniach, ilekroć drzwi od bawialnych pokojów się otworzyły, gdy powóz, widocznie wiejski, stary wygodny kocz, ciągniony parą koni rosłych w uprzęży skromnéj zatrzymał się przed kamienicą Leonarda. Z powozu głos się dał słyszéć.
— Stój — to tu!
Głowa wyjrzała ku oknom oświeconym.
— Ale tak — to tu.
Z kocza wysiadł powoli otyły mężczyzna, któremu służący w liberyi podał rękę, i o lasce powoli poszedł na wschody. Człek był niemłody, widać stare grzechy noszący w nogach, po polsku, bo mu jakoś ciężko iść było, spiérał się na lasce i stękał nieco. Twarz okrągła, rumiana, bez wielkiego wyrazu, niby dobroduszna a w fałdach uśmiechu kryjąca nieco chytrostki, — nic nie mówiła zrazu. Trzeba się w nią było dobrze wpatrzéć aby w niéj więcéj niż na codzień ludziom dawała wyczytać.
Wąs zakrywał usta, pod nim co się działo, zgadywał kto mógł, oczy brwi rozrosłe zasłaniały, i złapać ich wejrzenia nie było łatwo.
Jeszcze nie doszedł do końca wschodów poważny gość, gdy się drzwi otworzyły i gospodarz, który zapewne słyszał powóz zachodzący, wyszedł na jego spotkanie.
Szkalmierski wyglądał więcéj na ładnego chłopca, którego powołaniem jest zabawa wesoła, niż na pracowitego prawnika. Ubrany wytwornie, pięknéj postawy, ślicznych rysów twarzy, regularnych a chłodnych, brunet uśmiéchnięty, zdawał się należéć raczéj do złotéj młodzieży, niż do grona juriskonsultów. Ale to właśnie stanowiło jego pociągającą oryginalność, że chociaż prawnik, był człowiekiem salonowym, że nie nudził nikogo, że się niezmiernie podobać umiał kobiétom i z każdym żyć, mówić, obejść się, tak iż go w godzin kilka oczarował.
— Panie prezesie dobrodzieju, co za łaska, prawdziwie, pragnąc miéć to szczęście widzenia go u siebie, spodziéwać się nie śmiałem. Serdeczne dzięki.
— Mój mości dobrodzieju! odparł nieco zasapany gość — nie ma za co!
— Ja to mu zawdzięczam że wieczór mogę spędzić w tak miłém towarzystwie.
Prezes zrzucił palto, ukazał się w surducie czarnym, za który przeprosił jeszcze w progu i wszedł do salonu, już bardzo ożywionego.
Dwa stoliki do kart stały w nim przygotowane, męzkie towarzystwo paliło cygara wyborne, służący w liberyi obnosił herbatę i ciasta.
Salon choć w kawalerskim domu był pięknie i z wielkim urządzony smakiem. Kwiaty ubiérały go dobrze, a choć sam gospodarz nie był muzykiem, (acz lubił muzykę) — nie brakło nawet palisandrowego fortepianu. Meble naturalnie okryte były ciemno-czerwonym aksamitem, dywany świetne rozścielały się na posadzce.
W lichtarzach i świecznikach u ścian gorzało światło rzęsiste. W prawo widać było gabinet, pracownią gospodarza wytwornie urządzoną, z pięknemi szafami, wzpaniałém biurem, i wygódkami wszelkemi. W lewo przyćmiony pokój sypialny obszerny, służył za dodatek do salonu. Za nim jeszcze domyśléć się było można kilku pokojów.
Zaledwie wszedł prezes i zajął honorowe miejsce na kanapie, gospodarz sam przyprowadził mu służącego z herbatą, z ciastami, przysunął pudełko cygar, i otoczył go jak największą troskliwością. Sam nawet na chwilę, mimo obowiązków gospodarskich przysiadł przy nim, bawiąc rozmową.
— Patrzaj no mój Filipie — odezwał się maleńki jegomość stojący we drzwiach gabinetu, do wysokiego, bladego, ospowatego pana, który stał zamyślony trzymając obie ręce założone pod poły fraka — patrzaj no — jak mecenas emabluje przy prezesie — hę? co ty mówisz na to?
Ospowaty uśmiéchnął się prawie pogardliwie. — Juściż łatwo się domyśléć słowa téj zagadki, rzekł, za kogóż mnie masz, kochany radco?
— Za nader dowcipnego i domyślnego człowieka, jakim pan jesteś, kochany doktorze, odparł pan radca. Ja i ty widziémy bardzo dobrze do czego to zmierza, ale drudzy, ręczę ci, są w rogu.
Rozmawiający powoli cofając się z salonu, weszli do pracowni gospodarza. Doktór rozglądał się po niéj uśmiéchając szydersko.
— Ma gust ten człowiek, nie można powiedziéć inaczéj, rzekł do radcy — ale zkąd on na to wszystko bierze? Jak mu stać na dom taki, na przyjęcia, konie, sługi.
Ruszył ramionami. — Enigma! dodał.
— Kochany doktorze, odparł radca, dla ciebie, co tak znasz ludzi, zbytek ten nie powinien być zagadką. Wiesz na jaki lep się bierze łatwowiernych, to są kosztowne świecidła, na które łowią się ryby jak na wędę. Zbytek, coby powinien zaufanie odejmować, u nas je daje. Patrzą się na bogactwo zewnętrzne i domyślają zamożności któréj może nie ma. Więc to po prostu kapitał nakładowy.
— Tak to i ja rozumiem, ale mimo to, mówił doktór, jak starczy na wszystko trudno pojąć.
— Szczęści mu się.
— Zręczny, bardzo zręczny, zdatny bardzo, a przecież, ja co go pamiętam bez butów.
Ruszył znowu ramionami ospowaty — radca się uśmiechnął.
— Albo się bardzo mylę, albo ten taniec około prezesa nie jest bez kozery.
— Tak, ale i pan prezes, choć wygląda na brzuchatego symplicyusza, nie da się łatwo w pole wyciągnąć. To nie może być.
— Wszystko być może.
Oba wyszli znowu powoli do salonu. Tu scena się była nieco zmieniła. Prezes zasiadał do wista, gospodarz go sadowił, dobierał mu partnerów i zabiegał aby nic ku wygodzie nie brakło.
Tymczasem towarzystwo wesoło rozprawiało, a gdyby uprzejmy gospodarz większą część rozmów podsłuchał, zdziwiłby się nie mało, bo ci co mu się jak najprzyjaźniéj uśmiéchali, ściskali go... na stronie potroszę szydzili lub nie mogli się powstrzymać od złośliwych spostrzeżeń. Każdy z przyjaciół znajdował jakąś śmiészność w przyjęciu, w przepychu i zbytku, i jedni pod pozorem ubolewania, drudzy nie kryjąc zazdrości ironicznie ostrzeliwali człowieka co ich z nieporównaną grzecznością w domu swoim przyjmował.
W chwili gdy gospodarz sadzał do zielonego stolika najdroższego swego gościa, prezes pochylił mu się do ucha, biorąc go czule za rękę.
— Mój mości dobrodzieju, gdy skończym trzy roberki będę miał z nim coś do pomówienia na osobności, maleńki interesik.
— Ale jeśli pan prezes każe, odparł pochylając się ku niemu Szkalmierski, to ja mogę mu służyć w domu, w któréj godzinie naznaczysz.
— Na co się masz fatygować, przy tylu zajęciach, mądréj głowie dość na słowie — śmiejąc się odparł prezes, miał bowiem zwyczaj mowę poczynać, przerywać i kończyć bujnym, zachodzącym się śmiéchem, który mu dobrze służył, dozwalając myśli niedopowiedziéć lub uczynić ją dwuznaczną.
— Jak prezes każe, jestem na usługi, dodał kłaniając się gospodarz.
Prezes rozbiérał karty, za całą odpowiedź skinął głową i ścisnął bardzo mocno rękę gospodarza w nabrzmiałéj tłustéj swéj dłoni.
Młodzież zgromadziła się przy stolikach, dobiérając do Ekarti, i innych gier hazardownych i nie tanich. Gospodarz dał się téż wciągnąć, bo miał zwyczaj okazywać się dobrym towarzyszem do wszystkiego. Wkrótce wrzawa zapanowała w salonie, a lufciki potrzeba było pootwiérać aby dym obficie palonych cygar miał odpływ. Trwało to zajęcie parę godzin, gdy prezes skończył nareszcie trzy robry, gospodarz natychmiast dopatrzywszy że wstaje, oddał karty swe komuś i pośpieszył ku niemu.
Prezes już się oglądał, wziął go poufale pod rękę i poprowadził do gabinetu. Tu stanął tak aby miéć oko na drzwi przez któreby go któś mógł podsłuchać, i zdawał się namyślać nieco jak rzecz zacząć.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł w końcu clara pacta, jestem człek prosty (prezes lubił za prostego człowieka uchodzić, żeby go krzywym nie nazywano) — lubię jeszcze i otwarte interesa, nie będę więc długo nudził. Znasz wacpan położenie moje, mam się nie źle, ale oto w téj chwili, z pewnych względów jestem zmuszony zaciągnąć pożyczkę na dobra.
Szkalmierski spojrzał wielkiemi oczyma.
— Panie prezesie dobrodzieju, to ledwie do wiary, przy tak znacznéj i tak pięknie zagospodarowanéj majętności, a jak wszyscy sądzą i kapitałach.
Prezes się zaczął śmiać.
— Kapitałach! oto! to! co zaś znowu...
— Przy takim kredycie, dodał gospodarz.
— Otóż widzisz mój dobrodzieju, przerwał prezes, kredyt mam, ale nie lubię go używać i dlatego mam, iż go nie potrzebuję. Niechcę się nikogo prosić, przykro mi, a pragnąłbym znaléźć i to prędko.
— Wiele? spytał Szkalmierski.
— Bagatela! rozśmiał się prezes, bagatela — potrzebuję sto tysięcy. To jest dla mnie summa mało znacząca.
— Zapewne, rzekł gospodarz, ale możeż to być abyś pan prezes...
Stary chwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha.
Sub rosa? nie powiesz nikomu?
— Słowo honoru.
— Należę do spółki która bierze antrepryzę szossową, mam dwa kroć leżących, a sto mi braknie, interes taki że sto na sto co najmniéj, zarobić musiemy, rozumiesz...?
Począł się śmiać, Szkalmierski dla nastrojenia się do niego także się uśmiéchał.
Tibi soli!! nie zdradź! periculum in mora! a nie mogę się z tém wydać i szukać piéniędzy sam.
— Piéniądze znajdziemy, odparł Szkalmierski patrząc w ziemię — znajdziemy, ale...
— Ale warunki jakie zechcą! dam dziesięć i dwanaście procentów, kiedym pewny że zarobisz grosz na groszu. Idzie o pośpiech.
— A hypoteka?
— Po towarzystwie, na majątku, tylko naturalnie dla rozgłosu wolałbym ażeby mi nie wnoszono w księgi hypoteczne. Masz mój dobrodzieju tak rozliczne stosunki, taki rozumek, taki talent, taką trafną rękę i oko że wszystko zrobisz co zechcesz.
— Panie prezesie, dobrodzieju.
— Bez pochlebstwa, drugiego takiego człowieka, coby miał tu, uderzył się w czoło, jak wy, kochany mecenasie, w życiu nie spotkałem.
Tu śmiechem sobie przerwał.
— Mniéj więcéj termin?
— Do tygodnia, najdaléj do dni dziesięciu, bo inaczéj interes przepadnie.
Szkalmierski się zamyślił.
— Ty to zrobisz lub nikt, dodał ściskając go prezes, mam w tobie mości dobrodzieju, ufność nieograniczoną.
I znowu go uścisnął. Potém obejrzał się po mieszkaniu.
— Jakto to sobie potrafiłeś elegancko i po pańsku wszystko urządzić, z jakim smakiem, jak mego Boga kocham, to na prowincyi niewidziane rzeczy. Już to ci we wszystkiem powinszować darów Bożych!!
Zaczął się znowu śmiać i trząść choć nie było z czego, Szkalmierski stał z miną niby wesołą, ale w istocie dosyć zakłopotaną. Prezesa wyrazy łechtały jego miłość własną, ale to żądanie pożyczki wydawało mu się niepojęte.
Czy stary wyga przeczytał co na fizyognomii mecenasa, czy potrzebował jeszcze go sobie bardziéj ująć, już w chwili gdy rozmowa była skończoną, pochwycił go za rękę i zbliżył mu się do ucha.
— Po za jutro u mnie polowanko, rzekł, ale z samych wybranych złożone; hrabiowie P...owie oba, książę S., hrabia Z., przyjedź z wieczora jutro, przenocujesz, zabawiemy się. Baronowa, która waćpana dobrodzieja wysoko ceni będzie mu rada, a o sobie mówić nie potrzebuję. Cha! cha! cha!
I zaczął go ściskać a całować, do uduszenia.
Na twarzy mecenasa błysło tak jakoś wielkie z tych zaprosin ubłogosławienie, taka radość, że nawet obiecana przytomność hrabiów P., księcia i kompanii, nie zupełnie je tłumaczyć mogła. Oczy mu zaświeciły, pocałował prezesa w ramię, a stary postrzegłszy skutek zaprosin pod wąsem się uśmiéchnął i jeszcze raz go uściskał.
— Ale sza, bo bym innych prosić musiał, a chcę miéć tylko wybrańsze towarzystwo.
Mecenas się zarumienił, prezes oparł poufale na jego ramieniu i zwróciwszy rozmowę na ceny pszenicy skierowali się do salonu w chwili, gdy służący wszedł z wódką na tacy, oznajmując wieczerzę.
Chcąc nie chcąc, musiano grę porzucić.
Za sypialnym pokojem otwarta salka jadalna jaśniała światłem, odbijającém się w kryształowych kieliszkach. Zastawa była pańska, wieczerza smakoszowska, dwa bażanty z piórami do góry po obu końcach stołu. W kącie cała baterya butelek w złoto, srebro i różne kolorowe czapeczki poubiéranych.
Gościom wszystkim, nawet tym co przegrali nieco, uśmiéchnęły się oczy, a niektórym zazdrością ścisnęły serca.
— Patrz tylko, rzekł radca do doktora po cichu, byłem nieraz u Potockich ale dalipan tak nie występują.
— Bo to panowie z antenatów, na zbytki nie ma jak dorobkowicze, odparł doktór — na obiedzie wolę być u bankiera co się o trzy grosze z ubogim kłóci, niż u księcia co jałmużnę daje. Miéj to sobie radca za prawidło: prawdziwy dostatek i państwo nie potrzebuje się z sobą popisywać, a bankruci zawsze występują.
— Bażanty! mruknął radca między zębami, z uśmiechem złośliwym, bażanty.
Inni może toż samo myśleli, powiedziéć nie śmiejąc — ale wesoło, siedli do stołu. Prezes który (brzuch okrągły nie kłamał) był raczéj obżartuchem niż smakoszem, dał sobie talerze napełniać, a jadł i pił za trzech.
Po pewnym przeciągu czasu, gdy żołądki nieco już były uspokojone, gospodarz nalawszy wprzódy kielichy Roedererem carte blanche, podniósł się z miejsca, trzymając swój w ręku.
— Panowie! rzekł głosem na który głowy się wszystkie zwróciły — panowie — pozwólcie mi na chwilę głos zabrać, dla wynurzenia uczucia, które, nie wątpię, podzielacie ze mną wszyscy. Niéma widoku bardziéj szlachetne serca poruszającego nad cnotę długich lat szeregiem wyprobowaną, długiemi walkami zwycięzkiemi uwieńczoną, uznaną powszechnie nawet przez nieprzyjaciół i zawistnych. Panowie! widok takiéj cnoty będącéj dla nowych pokoleń przykładem daje nam tu przytomny j. w. prezes, który dom mój ubogi, łaskawą swą bytnością zaszczycić dziś raczył. Niechże mi wolno będzie oddać mu cześć, wyrazić mą wdzięczność i być zarazem tłumaczem tych uczuć poszanowania i czci głębokiéj, jaką mu całe jednogłośnie oddaje obywatelstwo!! Wnoszę zdrowie naszego najszanowniejszego prezesa dobrodzieja!
Prezes powstał rozczulony do łez, śmiejąc się i płacząc a zacząwszy ściskać i całować na wsze strony od gospodarza, nie umiał już odpowiedziéć; zdrowie wniesione z aplauzem wielkim wypito. Dopiéro po chwili wypoczynku i wysapania się, poprosiwszy o pozwolenie przemówienia słów kilku z fotelu, czcigodny starzec odezwał się.
— Czuję się do łez rozczulonym dobrocią waszą, czcigodni współobywatele, a szczególniéj przyjaciele mego mecenasa, który wymownemi słowy maluczkie moje zasługi uznał. Piękny to dzień w życiu mojém, ale okazałbym się niewdzięcznym i nie odpowiedziałbym życzeniom waszym, które z oczów czytam, gdybym téż nie podniósł zasług i talentów szanownego mecenasa. Rozwodzić się nad niemi nie potrzebuję, młody, w sile wieku, gdy inni poczynają dopiéro dobijać się imienia i wziętości, on je zdobył wstępnym bojem pracy i uczciwości. Stawię go na wzór, mości dobrodzieju, młodzieży naszéj. Vivat! niech żyje!
Ogromne vivat! powtórzyło toast za prezesem, wszyscy jęli się cisnąć i ściskać gospodarza, który prezesowi dziękował, prezes go całował, śmiał się, i wieczerza byłaby może się na tém skończyła, ale uczucie wdzięczności kazało mecenasowi pić zdrowie całego domu j. w. prezesostwa.
Nowe tedy nastąpiły uściski, nowe okrzyki, w głowach już po bordo, po portwejnie, po szampanie szumiało, niektórzy w obawie dalszych kielichów chyłkiem wynosili się do salonu, gdy służący wniósł na ogromnéj tacy Hungaricum, a gospodarz zaklął iż na imię obywatelskie nie zasługuje, kto obyczajem dawnym węgrzyna nie wychyli.
Prezes który, spojrzawszy na bursztynowy kolorek wina przeciw świécy, dotknął go ustami, zawołał:
— Mój mości dobrodzieju — nie żal mu dać buzi. Kapka, tokaj, jużem dawno takiego wina nie kosztował, nektar! ambrozya.
Podniósł oczy w górę. — Zapach, smak nieporównany.
Wszyscy się unosili. Doktór, trzymając w ręku kieliszek, szepnął radcy:
— Znam to wino, dziesięć rubli butelka, alem go jeszcze u mecenasa nie pił; występuje, występuje.
— To wszystko dla prezesa, odparł radca.
— Rozumie się, nie bez kozery.
Niektórzy tylko amatorowie pozostali jeszcze przy kieliszkach, inni powoli wysuwali się do piérwszych pokojów, kilku wyszło do domów. Węgrzyn z tacą i butelkami przejechał po sali i wzięto się znowu do gry, z nową ochotą i brawurą. Prezes tylko przeprosiwszy gospodarza, pocichutku przeszedł przeprowadzony przez niego do przedpokoju, gdzie zastał lokaja, ubrał się, obwinął chustką i aż na dół w jego towarzystwie dostawszy się, siadł do czekającego nań powozu.
— O interesie będę pamiętał, rzekł mecenas.
— I o jutrze, o jutrze, czekamy wieczorem na skromną kolacyjkę, szepnął prezes śmiejąc się, bo u mnie takich zbytków nie znajdziesz.
— Panie prezesie dobrodzieju, pośpiesznie dodał gospodarz — wié się kogo jak przyjmować.
Stary nie mógł się nie roześmiać znowu i już powóz się odtoczył kilka kroków a głos jego jeszcze słychać było, ale potém nagle jak nożem uciął. Prezes wpadł w głębokie zadumanie.
Gospodarz także, trąc czuprynę czarną, powoli wrócił do swych gości, którzy pozbywszy się starego, z nowym zapałem rzucili się do gry i kieliszków.
Zakończenie tego pamiętnego wieczora podobne było do wszystkich innych w tym rodzaju. Niektórzy sobie podochocili, kilku się zgrało, jeden czy dwóch zachorowali na głowę, wielu wyszło kwaśnych, kilku śpiéwających, a mecenas, pozbywszy się ostatniego około godziny drugiéj po północy, gdy służący sprzątał potłuczone szkło i ścierał porozlewany tokaj — padł znużony na fotel, ocierając pot z czoła.
Powoli pogaszono światła, poustawiano stoliki, służba się porozchodziła. Mecenas który się przebrał na prędce, siedział jeszcze zamyślony w fotelu. Nie śmiemy i nie możemy odgadywać jego myśli, ale z zewnętrznych oznak miarkując, godziło się sądzić iż były ciężkie, zawikłane i różnego rodzaju i charakteru.
Twarz bowiem Szkalmierskiego to gorzała jakby w świetnych tonął marzeniach, to powlekała się i zasępiała chmurami. Pierś oddychała szeroko i mozolnie, potém jakby ściśnięta wciągała powietrze. Wstawał, przechadzał się, zadumywał, siadał i widocznie zapomniał był o godzinie, miejscu i późnéj nocy. Godzina trzecia biła na jednym z wieżowych zegarów, gdy powoli drzwi sypialnego pokoju zaskrzypiały. Mecenas głowę zwrócił z wyrazem niecierpliwości i nieukontentowania, usta mu się ścisnęły, brwi namarszczyły.
Z sypialni słychać było chód powolny, bojaźliwy, jakby wahającego się kogoś czy mu wnijść wolno.
Szkalmierski z głową zwróconą ku drzwiom czekał, drżące ręce jego szarpały sznury szlafroka.
Przy świetle pozostałe w salonie lampy ukazała się we drzwiach postać kobiéty niemłodéj, z twarzą bladą, wychudłą, w ubraniu prawie ubogiém. Na głowie miała biały czepiec ze szlarkami... Szła oglądając się trwożliwie...
— Otóż masz, zawołał stłumionym głosem mecenas, a to skaranie Boże. Jéjmość mnie chcesz zgubić widocznie, tyle razy prosiłem!! Co ludzie pomyślą! co pomyślą!!
Stara bojaźliwie błagający nań wzrok obróciła.
— Mój Jaśku, rzekła — czyż mnie już ciebie nigdy widziéć nie wolno, nigdy z tobą pomówić, nigdy.
W głosie jéj był płacz prawie, mecenas się zżymał, przybliżył cichemi kroki i zawołał śpiesznie, gniewnie, niecierpliwie.
— Albo mnie matka kocha, albo nie kocha, tu trzeba miéć rozum. Jakże można mnie kompromitować w domu. A broń Boże słudzy się domyślą, niech tylko rozpaplają że waćpani jesteś moją matką, cała moja karyera, przyszłość, wszystko stracone!
— Ale mój Jasieńku, płacząc odezwała się kobiéta, czyż nie wiész żem ja wszystko poświęciła dla ciebie, nawet drugie dziecko, któregoś mi się wyprzéć kazał, tylem cierpiała, Bóg widzi. Czyż mi i na chwilę cię zobaczyć, pocieszyć się tobą nie wolno.
— Jak Boga kocham, rzekł gwałtownie mecenas, że to zwaryować przyjdzie! Czyż matka tego nie rozumie. Te łajdaki podpatrzą, podsłuchają i domyślą się. Ja wiem kiedy przyjść mogę, ale matka nie powinnaś tego progu przestąpić bez mojéj wiedzy. Jakże, jéjmość tego nie rozumie?
— Czyż jabym cię gubić chciała, mój Jasieńku? czule odezwała się staruszka, wyciągając ręce ku niemu, ja com tobie — nie wymawiając — poświęciła wszystko. Wszakże tu siedzę jak sługa, w pokorze, byle patrzéć na Jasieńka. Nie gniéwajże się, mój złoty.
— Jak tu się nie gniéwać, — przerwał mecenas ostro. Ja pracuję na to żeby mi zapomnieli pochodzenie moje, umyślnie ich zmylam, łudzę, a tu jedna nieostrożność wszystko może popsuć. Niech matka zaraz idzie do swojego pokoju, bardzo proszę, ja idę z nią także. Trzeba się raz rozmówić stanowczo, ja pod tym strachem nieustannym głowę tracę tak być dłużéj nie może. Proszę iść, bo tu jeszcze który ze sług nadejdzie.
Stara matka z pokorą dziecka które przewiniło, w milczeniu powlokła się powoli przez sypialny pokój, jadalną salkę, sień, do małéj izdebki w któréj mieszkała przy kuchni.
Szczęściem dla mecenasa i dla biédnéj staruszki, cicho już było w domu, sługi spały i nikt nie mógł rozmowy poufnéj podsłuchać.
Izdebka matki wielce była odmienną od wytwornych syna salonów.
Było to mieszkanie ubogiéj sługi, klucznicy, umyślnie pokornie trzymane, aby stosunek jéj do gospodarza odgadniętym być nie mógł. W ciasnéj izdebce, na łóżko, stół, parę krzeseł i kufer ledwie było miejsce. Piecyk odrapany zajmował kąt jeden, różne sprzęty gospodarskie drugi. Na stole nad którym wisiała klatka z kanarkiem, leżała książka stara i okulary, a obok różaniec.
Mecenas wszedł za drżącą matką i stanął w progu zamyślony.
— Sama jéjmość miarkujesz, że tak już dłużéj żyć nie można. Jeśli się nie domyślili dotąd, to się lada dzień prawdy dopytają, ja w tym strachu nie mogę pracować.
— Któż się ma domyśléć? co za strach? spytała płacząc matka; jaki ty Jasieńku niecierpliwy i nielitościwy dla mnie.
— Przecież się matki nie wyrzekam, zawołał opryskliwie mecenas, pamiętać o niéj będę, zobaczę się — ale tu mieszkać razem dłużéj — nie! nie!
Stara ręce załamała.
— Zlituj się ty nademną — rzekła ze łzami — już ci poprzysięgnę że nie przyjdę nigdy, że czekać będę póki zechcesz, że milczéć będę, że nie obejrzę się, nie zdradzę niczém, ale mnie nie wypędzaj! niech ja choć twój głos słyszę, choć zdaleka cię zobaczę, mój złoty Jasieńku, ty jesteś chlubą moją, życiem mojém, światem, wszystkiém... zabiłbyś mnie, bobym tego nie przeżyła.
— Tak to się mówi — gniewnie zawsze odparł Szkalmierski — ale to darmo, predzéj czy późniéj to nastąpić musi, bo sekret by się wydać musiał, a ja jéjmości powiadam że mnieby to zwichnęło i zgubiło.
Matka milczała, szlochając z głową spuszczoną. Mecenas także zamilkł na chwilę.
— Dopóki ja sam, rzekł, mojéj przyszłości nie mogłem rozrachować, mogłem to cierpiéć, ale dziś, dziś mi się przedstawia taki widok, takie szczęście, taka nadzieja, że jéj bez wahania trzeba wszystko poświęcić.
— Cóż takiego? co? z za łez spytała kobiéta.
— Nie będę taił, mówił mecenas, słyszałaś matka pewnie o prezesie. Jest to właściciel ogromnych dóbr, pan z panów, człowiek wielkiego wpływu w obywatelstwie. Ma jednę tylko córkę, pannę wykształconą nadzwyczaj, która odrzuciła nie jednego hrabiego, a teraz, jestem, jestem prawie pewny, że pójdzie za mnie.
Matka podniosła oczy, ociérając je, wzrok jéj się zaiskrzył, usta prawie skłaniały do uśmiechu.
— Jasieńku złoty — zawołała — no mów, mów mi wszystko, ja zrozumiem, ja odgadnę, mów mi, ale wszystko, opisz ją, jak wygląda, czy cię kocha. Bo któżby mojego Jasieńka nie kochał!!
Ściśnięte dłonie podniosła do góry, ale ten wybuch macierzyńskiéj miłości nie zmiękczył twardego serca człowieka który marzył o czém inném, któremu na drodze wielkości stało to widmo matki.
— Panna Albina... panna Albina, odezwał się, nie ma sobie równéj rozumem, talentami, powagą charakteru, dystynkcyą. Mogłaby świetniéć na królewskim dworze.
— A młoda? a ładna? spytała matka.
Mecenas się trochę zaciął.
— Młoda, wcale jeszcze młoda, odrzekł, nie jest to zapewne jedna z tych ordynaryjnych piękności, białych i czerwonych które się pospolitemu gminowi podobają, ale co za szlachetność w wyrazie twarzy, co za godność! jaka pańskość.
— I ona ciebie kocha? chciwie spytała staruszka. a ty ją? mów-że, jak to przyszło do tego?
— Ale jeszcze do niczego nie przyszło, odrzekł kwaśno mecenas, mogę tylko wnosić z obejścia się jéj ze mną, z uprzejmości rodziny — właśnie dziś tu przyjmowałem jéj ojca — że mogliby ją wydać za mnie. Ale do tego jeszcze wiele potrzeba, rzekł mecenas z przyciskiem... to szlachta dumna... gdyby mieli najmniejsze posądzenie o mojém nieszczęsném pochodzeniu, że żyje matka... że jestém dzieckiém bruku... wszystko by przepadło...
— Mój Boże! ty wiesz jak ja twojego szczęścia pragnę — znowu powoli wracając do płaczu mówiła stara Mateuszowa, ja będę milczéć jak kamień, nie zdradzę cię, ani mojego serca, ale mnie nie wypędzaj z domu. Ja z tęsknoty umrę. Tu, choć ja ciebie nie widzę, czuję, że jesteś niedaleko, posłyszę głos Jasieńka, migniesz mi się w ulicy, spojrzysz czasem, a tam...
— Ale co to, bo te czułości, moja jéjmość, odparł surowo i zimno mecenas; ja jeśli do czego dopadłem, to właśnie przez to że musiałem zatwardzieć na wszystko. Matka téż powinnaś mi zrobić ofiarę.
— Ale tę ofiarę! mój Jasieńku, wszystko co chcesz, tylko téj ofiary nie wymagaj, błagam.
— Kiedy właśnie ja téj muszę żądać, to nic nie pomoże. Póki tu matka jest, choć tego łajdaka gdzieś już szczęściem licho wyniosło na złamanie karku, ale nużby wrócił, nużby mi tu do matki wlazł, nużby mi awanturę zrobił, to do niego podobne.
Mecenas rozogniony, żywo począł chodzić po izdebce. Staruszka milczała.
— Wiész, że on już do mnie nie przyjdzie, rzekła smutnie, poco to mówiąc serce mi krwawisz? Biédny chłopiec przepadł i jego trzeba było tobie poświęcić, a kto wié?
— Co? kto wié? szubienica go czeka; że gdzie indziéj zginie a nam wstydu nie zrobi, to lepiéj. Czy jeszcze i po nim matka będzie płakać?
— Ale nie płaczę, zamilkła stara.
— Bądź co bądź, dodał mecenas, co musi się stać późniéj, lepiéj teraz zrobić póki czas. Najmę mieszkanie, każę urządzić, będziesz matka miała wygody, wypłacę pensyą regularnie, tylko jedno sobie wymawiam, żeby mi tu jéjmościna noga w progu nie postała. Ja, gdy będę mógł, przyjdę, gdy będzie potrzeba, ale do mojego domu...
Blada twarz staréj jeszcze z wyrazém bólu, wymówki niemego jęku podniosła się ku synowi, drżąca wyciągnęła ręce, mecenas ruszył ramionami.
— Inaczéj być nie może, niéma co i mówić o tém.
— Jasieńku! złoty mój Jasieńku.
Szkalmierski był zniecierpliwiony.
— Niechże bo jéjmość pamięta, że od tego moja przyszłość, wszystko moje zawisło. Jestem twardy nieubłagany, to prawda, mogę się wydawać niewdzięcznym, ale to konieczność położenia, bo piérwsza powinnaś zrozumiéć, powinnaś tego żądać, a nie mnie doprowadzać do ostateczności, żebym ja sam musiał ją do tego skłaniać.
Boleść matki była tak wielka, tak ciężka, że się już w słowach wyrazić nie mogła; niewieście serce we łzy i szlochanie się rozlało. Podparłszy się na dłoniach płakała biédna, zakryła oczy, a złoty Jasieńko popatrzywszy chwilę, nie rzekłszy jéj nawet pociechy wyrazu, zamruczał coś tylko niezrozumiale i stuknąwszy drzwiami wypadł z izdebki.
Dopiéro uderzenie to obudziło nieszczęśliwą, obłąkany podniosła wzrok i zobaczyła że syn zniknął. Któż zgadnie co się działo w sercu zranioném? Zwróciła się ku obrazowi Chrystusa, Ecce Homo, wiszącemu na ścianie, razem z Matką bolesną i załamawszy dłonie, jakby mimowoli wyjąknęła.
— Karzesz mnie Boże jedném dziecięciém, zato żem drugiemu matką być nie umiała. O straszne wyroki Twoje!
To mówiąc, padła na kolana u łóżka i skryła twarz w dłonie, modliła się płacząc, a jęk przerywał modlitwę.
Jasieńko rzucił się na łoże marząc, o prezesie, o prezesównie i o polowaniu jutrzejszém. Matka go nudziła, wypłacze się, wyjęczy, rzekł do siebie i przyzwyczai, raz przecie przez tę scenę przejść było potrzeba. Lepiéj teraz niż późniéj, bo to konieczność położenia. Niéma czasu na sentymenta. Cóż jéj tam będzie tak złego.
I zdrzémnął się wśród krzyżujących po głowie najsprzeczniejszych obrazów nędzy dzieciństwa i świetnych marzeń przyszłości.


Wysiedziawszy długo po północy nad przepisywaniem powierzonych mu aktów, Tramiński poszedł ze świéczką, osłoniwszy ją rękami troskliwie, zobaczyć co się dzieje w przedpokoju, zkąd go ciężkie chrapanie śpiącego Wilmusia dochodziło; znalazł on go leżącego na ziemi z wyrazem boleści na bladéj twarzy, jedna noga zaczerwieniona i spuchła, rozwinięta zupełnie, tłumaczyła gorączkę która była widoczną. Wilmuś stękał przez sen, poprawiał się, zacinał zęby, ale znużenie wielkie i młodość zamykały mu powieki. Stary Tramiński z politowaniem, ruszając ramionami, popatrzył na niego długo i wysunął się spocząć także, pomodliwszy się przez chwilę. Nie miał wiele czasu na sen, bo i rano wstać było potrzeba aby samemu w izbie uporządkować a być gotowym poodnosić papiéry panu Sebastyanowi i innym.
Wilmuś tymczasem stękając, spał ciągle na podłodze i już staremu odchodzić było potrzeba, gdy się nareszcie z tego ciężkiego snu przebudził. Tramiński znowu stał nad nim. Wilmuś jęknął naprzód chwytając się za nogę, ale natychmiast się uśmiéchnął aby swoją zbolałą twarzą gospodarzowi przykrości nie czynić.
— Aj! jegomościuniu — ot to zaspałem — zawołał, a wam już potrzeba odchodzić, ot zaraz się zwlekę, byle tylko tego nieszczęsnego buta jak nałożyć. Ale od czegóż młodość, zaraz, zaraz. Tylko się jegomość nie gniewaj na nieszczęśliwego Wilmusia.
— A jakże się ja gniewać nie mam, jak się nie mam gniewać i łajać, zawołał stary, kiedy się dobrowolnie gubisz. Masz młodość, siły, mógłbyś wszystko cobyś chciał, a zabijasz się, giniesz łajdacząc.
— To prawda, mój jegomość, smutnie odparł Wilmuś usiłując nogę zawinąć i biorąc za but — ale czy to ja na świecie komu potrzebny! co to komu zaszkodzi choćbym zginął! Ludzi jest dosyć, ja na świecie nie mam nikogo, a dalibóg żyć się nie chce. Jegomość nie jeden raz powiadałeś — życie to walka, a no, kiedy nie mam apetytu do téj bijatyki z losem. Co postanowiono — nieuniknione, to już ginąć.
Tramiński ramionami ruszył.
— Głupi jesteś, rzekł zimno, głupi jesteś. Porzuć mi ten but, wszak sam widzisz że noga napuchła jak kłoda, nie włożysz.
— No, to pójdę boso i na jednéj, odezwał się Wilmuś, a to gorzéj że nie wiedziéć dokąd iść, bo w kieszeni złamanego nie mam szeląga. A no! to do kozy, zrobię breweryą, wezmą i posadzą, będę miał kwaterę i wikt, póki się co nie obmyśli.
Tramiński stojący już z papiérami pod pachą nad nim, powtórzył z nową siłą.
— Ale głupiś!
Wilmuś podniósł ku niemu oczy zaczerwienione od znużenia i łez, ale ustami usiłował mu się uśmiéchać, płacąc wesołością za gospodę.
— Porzuć mi to!! co z tobą robić? zostań się i kawęcz kiedyś na to zasłużył, już muszę stancyą ci zostawić.
— Niech-że jegomości za tę wspaniałomyślność pan Bóg zapłaci — zawołał Wilmuś. Wszak jegomość wié, że ja łotr jestem to prawda, w kaszę sobie pluć nie dam, hulanki nie odmówię, kieliszek lubię, ale dlatego cudzego nie ruszę i można mi skarby powierzyć, choćbym był głodny. Ja tu jegomości nie ruszę nic, a jeśli zdążam dla téj nogi przeklętéj — to zamiotę, uprzątnę i będę na jegomości czekał z niecierpliwością głodnego żołądka i najprzywiązańszego serca.
Tramiński poruszył kieszeń, wydobył z niéj kilka dziesiątek i rzekł:
— Daj mi słowo że wódki pić nie będziesz.
— Zrozumiejmy się ojcze mój — odparł Wilmuś — kiedy i dopóki? Do towarzystwa wstrzemięźliwości należéć nie mogę, bo uczyniłem ślub przeciwny, nie mogę; a jak słowo dam to dotrzymam.
— Że za tę dziesiątkę wódki nie kupisz.
— Nie kupię, rzekł Wilmuś wstrzymując rękę starego którą pocałował — bo jéj nie wezmę. Dość już tego, ty pracujesz i sam nie wiele masz, a ja sobie rady dam, nie mogę.
— Głupiś! rzekł Tramiński, bierz, zjedz co ciepłego i leż spokojnie, a wracając poproszę doktora żeby tu zaszedł, bo mi się zdaje że róża w nodze. Trzeba ci będzie do szpitala biédaku.
— Do szpitala! zawołał głową kręcąc Wilmuś — aj! ojcze! to straszna niewola, bestye mustrują jak wojskowych, druga koza, prawda że człek ma bieliznę, klejek i bułkę, że nawet czasem się wódka przekrada, ale ja nie chcę szpitala. Noga młoda jak ja, ani o godzinę nie starsza odemnie, musi się sama wyreparować.
Tramiński niecierpliwie spojrzał na zegarek.
— Nie odchodź-że mi od izby, daléj ino na dół żeby co zjeść, i czekaj mojego powrotu.
— A! jaki ty dobrodziéj! jaki ty poczciwy! jegomościuniu, zawołał Wilmuś — dałbym się za ciebie zabić! Ty to masz serce, ale za to téż...
Wilmuś nie dokończył bo już się za starym drzwi zamknęły. Natychmiast po jego wyjściu twarz chłopca przybrała wyraz okrutnego cierpienia i padł na podłogę, zaciął usta, niemy, osłupiały, podłożywszy ręce ściśnięte pod głowę; jeść mu się odechciało, stękał i wzdychał, począł świstać potém i umilkł, nareszcie zaryglował podniósłszy się drzwi i... powoli usypiać począł.
Tramiński miał wiele do czynienia w mieście, nierychło więc do domu powrócił, musiał papiery pooddawać i zasiąść do roboty w kancelaryi w któréj bez etatu służył jako kopista.
I tam jak wszędzie stary wiele cierpiéć musiał, butna młodzież wybrała go sobie za cel szyderstw i zabawkę, nie było figla któregoby mu nie spłatano i bolesnéj ironii któraby go nie dosięgła. Robiono z nim historye obudzające politowanie, ale Tramiński nadto był z niemi oswojony, zbyt biédny żeby je brać do serca, cierpiał milczący, przebaczał rozbujałym chłopcom, robił swoje. Wygodniejby mu pewnie było porzucić to zajęcie — ale gdzie się podziać, jak znaléźć robotę??
I tego ranka nie było lepiéj. Kanceliści powitali go przesadzonemi znakami uszanowania, gdy miał siadać odkradziono krzesło, zręcznie powywracano mu na zewnątrz stare kieszenie fraka. Kwadrans dobry trwały drwiny i figle, które Tramiński zniósł z zadziwiającą krwią zimną. Był to jego chléb powszedni. W końcu tylko najnielitościwszemu z tych wisusów, któremu broda jeszcze nie rosła, rzekł po cichu:
— Daj Boże, panie Sylwestrze, żebyś na starość w nieszczęściu ludzkich urągowisk jak ja nie był znosić zmuszonym, nie życzę ci tego, bo byś jak ja musiał litość miéć i wzgardę dla ludzi.
Młody chłopiec zarumienił się mocno i nieodpowiedziawszy słowa, wymknął się, a Tramiński siadł do roboty. Przyniósł był z sobą bułkę i sér na śniadanie, ale te mu na podłogę wyrzucono i powalano. Dopiéro po odejściu wszystkich, obejrzawszy się do koła, stary poszedł podnieść bułkę, wyszukał zdeptany sér, dobył noża i ocalił co się dało, bo głodnym był, a drugiego śniadania kupić nie chciał, pamiętając na chorego Wilmusia w domu.
Ranek przeszedł na robocie, około południa kancelarya zelektryzowaną została odwiedzinami mecenasa Szkalmierskiego, który do naczelnika przybył z jakimś interesem. Mimo spędzonéj na zabawie i rozmowie ciężkiéj z matką nocy niemal bezsennéj, Szkalmierski wyglądał dosyć świéżo, wesoło, był wystrojony elegancko, dobréj miny i humoru. Ze wszystkich drzwi, z za wszystkich stołów młodzież wybiegła przypatrywać mu się, był bowiem dla niéj niezmiernie zajmującą postacią, przykładem tego do czego pracą, pokorą i zręcznością dojść można. Wzdychali patrząc nań z zazdrością i szepcząc:
— Szczęśliwy!!
Nad wieczór dopiéro uwolnił się Tramiński i w garkuchni chwyciwszy krupniku z kawałkiem mięsa, które zapach miało nazbyt dobitny, i opieprzone ledwie się połknąć dawało, powracał do domu, dosyć niespokojny co się tam z Wilmusiem dzieje.
Jakkolwiek to był łotra kawał, Tramiński nie mógł się obronić pewnéj słabości dla niego, sto razy się zaklinał że mu drzwi zamknie i wiedziéć o nim nie chce, ale go litość potém zdejmowała 1 zmiękczyć się dawał, albo uśmiéchom wisusa ująć mimowoli.
Wracając do domu, przyśpieszył nawet kroku coraz o niego i o zbrzękłą nogę niespokojniejszy.
Ale, co to może młodość!! Zdziwił się stary gdy otworzywszy drzwi zastał Wilmusia, wprawdzie z nogą wyciągniętą, ale siedzącego na stołeczku pod oknem, spartego o ścianę i — co najosobliwsza — z obdartą książczyną w ręku. Posępna twarz chłopca wyjaśniła się na widok Tramińskiego i po swojemu zaczął żartować.
— A cóż twoja noga?
— Gniewa się jeszcze na mnie a ja na nią, ale z tego nic nie będzie i od szpitala się wykręcę, rzekł chłopak; dziesiątkę jegomościną zjadłem, ani śladu, i wodą popiłem. Suchedni!! westchnął.
— Ale cóż ci się stało żeś czytał i co u licha czytałeś? spytał stary.
— Z tego się dobrodziejowi wytłumaczę, rzekł chory — okrutnie było nudno, myślałem że szczękę wywichnę ziéwając. Zszedłem na dół na jednéj nodze żeby co zjeść, powróciłem, ale daléj się wywlec nie było sposobu. Tu znowu do jegomościnych salonów gości sprowadzać nie godziło się, siedziałem jak na pokucie. Przypomniałem sobie rekolekcye szkolne przed wielkanocą. W końcu na ziemi, o tu, rozplasłą książkę znalazłszy, musiałem czytać. Zrazum się męczył, bom się odzwyczaił, ale powoli mnie ten łgarz zajął, bo że łże, z pozwoleniem waszém, to łże, ale ładnie, bardzo ładnie, ho! ho!
— Cóż to było?
— Robinson Kruzoe.
— Podobał ci się? spytał uśmiéchając się Tramiński.
— A no, zaciekawił, alem więcéj potém myślał niż czytał.
— I cóż myślałeś?
— Naprzód, że nieborakowi łatwiéj było na bezludnéj wyspie dać sobie rady, niż gdyby był między ludźmi. Mała to rzecz ale z człowiekiem trudniéj niż z niedźwiedziami.
Tramiński się uśmiéchał. — I więcéj co?
— A w końcu to się jegomości przyznam, że mi jedna niedorzeczna myśl przyszła.
— Cóż takiego?
— Że może téż gdyby człowiek tak wziął się srodze na pazury i na rozum jak Kruzoe, toby i na świecie sobie rady dał. O! ta książka... nie darmo pisana.
— Widzisz, rzekł Tramiński, gdybyś téż był chciał uczyć się, czytać, pracować, lepiéjby ci było.
Wilmuś się rozśmiał. — Mój jegomościuniu, to już musztarda po obiedzie, nie wspominając obiadu którego się nie jadło — darmo, tak chciały losy i Wilmuś musi wyjść na łajdaka i wagabundę. Jegomość wie jak to w bajce, zawsze jeden syn musi być głupi i leżéć za piecem. Co to już o tém mówić.
Wilmuś chciał wstać, ale go Tramiński wstrzymał, i rzekł z politowaniem.
— Siedź czy leż, juścić cię nie wypędzę póki noga chora — odpocznij, a potém...
— Potém gdzie oczy poniosą,! westchnął Wilmuś — bo trzeba o sobie myśléć. Pójdę pustéj wyspy szukać.
Wieczór przeszedł tak jak wczorajszy, Tramiński zarobił był kilka złotych, kazał przynieść grzanego piwa, chleba i séra dla Wilmusia, nakarmił go, a sam siadł do roboty. Szczęściem jeszcze że jéj nie brakło. Chłopak mu nie przeszkadzał, ale jak bojaźliwy psiak który się łasi żeby go nie wypędzono, ile razy nań padło wejrzenie starego, uśmiéchał mu się i pokazywał białe zęby.
Nie rychło mu się na sen zebrało, siedział zadumany w kącie, myśląc może o losach Robinsona Kruzoe. Tramiński popracowawszy nieco, miał zwyczaj chodzić po większéj izbie i zażywać ruchu. Zdziwił się widząc że Wilmuś nie śpi a cicho siedzi. Stanął naprzeciw niego.
— No, cóż twoja noga?
— Godzim się powoli, mój ojcze, ona się przekonywa że bezemnie się nie obejdzie, a ja téż jéj przebaczam, boby mi było trudno bez niéj. Gdyby nie to, że żebrakiem być nie myślę, mógłbym się był cieszyć z okulawienia, byłby kawałek chleba.
— Ależ żebranina.. pfe!
— Juściż niech Bóg broni, a jeszcze młodemu.
— A jednak, co z ciebie będzie? pomyśl, rzekł Tramiński.
— Będzie człowiek, ino się wy szumi, rzekł Wilmuś, zobaczysz jegomość — aż się kiedyś zdziwisz. Ja już sam powoli do rozumu przychodzę.
— Ale bardzo powoli.
— A no — co robić! taka natura. Tu w mojém miasteczku, gdzie mnie już wydzwonili i wyświecili jak łobuza, niéma co popasać, trzeba indziéj miejsca szukać.
— Cóż będziesz robił?
— Albo ja wiem? rzemiosło mnie nudzi, siedziéć nie mogę. Cóż znajdę.
— Do czegóżby ci się chciało?
— Do góry brzuchem leżéć, fajkę palić i śmiać się, jegomościuniu, ale takiego rzemiosła na święcie niéma, chyba u wielkich panów. Tymczasem przez omyłkę urodziłem się ubogim.
— Więc cóż poczniesz? nalegał Tramiński — Wilmuś się uśmiechnął.
— Dalipan nie wiem, ręce są, dużo głupszych chodzi po świecie, toć się znajdzie robota i chléb.
— I znowu gorzałka, brewerya i biéda.
— Nie — nie, już dosyć, rzekł stanowczo Wilmuś, już dosyć tego, już mi to kością w gardle stało. Będę na złość im — porządnym człowiekiem.
— Komu? spytał Tramiński.
— E, to ja tak sobie plotę, rzekł zmieszany Wilmuś, tak sobie.
— Ależ bo ty tu musisz miéć przecie kogo z familii?
Chłopiec westchnął.
— Możeby się i znalazło, ale nie chcieli oni mnie, wygnali z domu, wyparli się, nie chcę ja ich. Wolę biédę jak podłość.
— No! no! śpiéwasz coś wysoko.
— U mnie tak, zawołał Wilmuś, któremu się oczy zaiskrzyły. Ino lepiéj nie mówić o tém, nie mówić.
Jakoż zamilkł i dawszy dobranoc, poszedł się położyć do kąta. Tramiński nie nalegał, sam także wracając do roboty. Z rana chłopiec wstał wcześniéj, noga mu prawie całkiem była odeszła przy wypoczynku, ale buta mimo prób usilnych włożyć nie mógł. Ledwie go wyłajawszy, Tramiński zmusił zostać jeszcze dzień jeden z Robinsonem.
— E! to tam, ta książka, jabym się bez niéj obszedł, bo nie doczytawszy końca wiem co będzie. We wszystkich przecie zawsze na wywrót tego co na świecie, cnota nagrodzona a zbrodnia ukarana; toć się pewnie Robinson z piękną panną ożeni, przywiezie skarby i rodzice go przyjmą popłakawszy się serdecznie.
Tramiński się uśmiéchnął...
Znowu dzień cały niemal spędził w swojéj kancelaryi... i wracał rozmyślając nad czém zastanie Wilmusia... gdy otworzywszy drzwi zobaczył go nad jakąś robotą, któréj zrozumiéć zrazu nie mógł. Siedział na ziemi, mając przed sobą krzesełko wywrócone, to właśnie które miało nogę dorobioną i cóś koło niego dłubał. Stary się zląkł żeby mu jedynego lepszego siedzenia nie nadwerężył.. i pobiegł wołając. — Co ty tam robisz, skarz mnie Boże... już coś psuje! szkodnik.
Z zimną krwią obrócił się do niego chłopiec.
— Jegomościuniu, czekaj — nie zabijaj, jak zepsuję lub oszpecę, masz prawo mnie kijem wyłatać. Od ciebiebym nawet to zniósł... ale patrz że! Nogi u krzesła były bardzo ładnie w liście wyrabiane wszystkie, tylko na tę jednę był kulawy. Otóż ja mu takuteńką czwartą kozikiem wystrugałem. — Ale to jeszcze nic... patrz jegomość, dodał, że na poręczy z jednéj strony była główka murzyna, z drugiéj gula... a ja z téj guli wystrugałem takiego murzyna... żeby sobie te dwa bałwany patrzyły oko w oko.
Tramiński z wielką ciekawością zbliżył się do roboty i nie mógł wynijść z podziwienia, tak to było zręcznie i dobrze wykonane.
— Osobliwsza rzecz! — boć ty rysować nie umiész.
— Jak-to jegomościuniu nie umiem! ot to! przeciem się uczył po wszystkich murach węglem gdzie ino miejsce było. Co to ja tu żołnierzy, koni i łbów namazał... ho! ho! A i na papiérze mi się rysuje niezgorzéj... i to... to już się przyznam że bardzo lubię. Ale co to proszę jegomości z tego, kiedy słyszę regularnie ci co rysują i malują z dopustu Bożego, wszyscy z głodu i po szpitalach umiérają. Jak się tam który pan w to bawi... no to jeszcze, a chudemu pachołkowi to na co! choćby jak Rafael malował.
Tramiński pokiwał głową.
— Ale tyś snycerszczyzny choć stolarskiéj mógł się nauczyć łatwo, a toby ci dało kawałek chleba. Na to przecież wielkiego nakładu nie trzeba, kawał lipiny, dłuto, piłka, nóż, lakier.
Chłopcu się oczy zaiskrzyły.
— Ej! a toż by się to człek i bawił i jeszczeby mu za to płacili! A toćby już było prawdziwe szczęście.
— Jużci, się głowa pali — odezwał się Tramiński, i z tém nie tak łatwo jak się zdaje, ale probować można i udać się powinno.
Wilmuś sposępniał. — Ale lipiny, dłuta, miejsca, chleba nim się co zrobi zkąd wziąć! mruknął.
— Posłuchaj mnie tylko, odparł stary; możesz pójść na naukę do stolarza snycerza, tam...
— Za to jegomości dziękuję, zawołał Wilmuś, ja siebie znam. Majster by mnie złajał po pijanemu a ja bym go zamalował po łbie. Chłopcy by się próbowali wyśmiéwać, nie darowałbym, starszy czeladnik chciałby mi komenderować i tego bym nie zniósł.
— No cóż z tobą zrobić! co z tobą zrobić! trutniu niepoprawiony — zakrzyczał już z gniewem Tramiński.
— A no nic, ino niech się jegomość nie gniéwa, rzekł Wilmuś, całując go w rękę i niosąc krzesło na swoje miejsce. Struganinę zamiotę i idę w kąt. Sza. Jutro noga będzie choć tańcować i już mnie mój dobrodziéj miéć nie będzie na karku.
Tramiński ruszył ramionami, ale nim siadł do roboty, długo chodził, myślał, dobywał piéniądze z kieszeni, liczył, burczał, naostatek rzekł do siebie:
— Trzeba sprobować, bierz go kaci. Wilmuś! zawołał.
— A co? proszę jegomości, może podać co?
— Nic, tylkom ci chciał powiedziéć, bierz teraz na rozum co będziesz strugał, ja ci jutro kupię lipinę, dłuto, świder, piłkę i daję ci przedpokój za warsztat. Żebyś mi drzewa nie psuł. Może się to sprzeda potém.
Chłopak się zerwał o jednéj nodze, poleciał w nogę całować Tramińskiego i zawołał z zapałem: — Jegomościuniu, zrobię arcydzieło, albo monstrum, a że często monstrum uchodzi za arcydzieło, tak samo jak arcydzieła za monstra, może mi się uda ludzi obałamucić.
— No, idź spać, rzekł Tramiński.
I na tém się tego dnia skończyło.
Nazajutrz rano gdy miał stary kancelista wychodzić, Wilmuś już stał na nogach obu, w butach, nie przypomniał mu nic, pocałował w rękę i prosił się na kilka godzin do miasta.
— Mój Wilmuś, byleś znowu co nie spłatał.
Parole d’honneur! verbum nobile! śmiejąc się białemi zębami zawołał chłopiec, wódki ani powącham, burdy nie pocznę, wrócę w stanie niewinności.
— Ale po cóż ci się włóczyć?
— Proszę jegomości — to wiadomo, każda Teresa ma swoje interesa, muszę i ja zajrzéć do mojego plenipotenta.
Tramiński zniecierpliwiony plunął.
— Ty zawsze musisz bredzić.
I tak się rozeszli.
Wilmuś wychodząc z kamienicy, w bramie opatrzył starannie swój kostium, ale rachunek garderoby przekonał go że przy największéj sztuce trudno ją było uczynić choćby znośną. Czapka nosiła na sobie całą swą przeszłość wyrytą plamami i dziurami, niezręcznie połatanemi, surdut był w stanie opłakanym, guziki w dymisyi prócz jednego, spodnie dożywały burzliwéj swéj egzystencyi, o butach nie było co mówić. W istocie był to wizerunek butów tylko niegodzien tego nazwiska.
Wszakże z industryą wielką Wilmuś to jakoś pościągał, pooczyszczał, pozbiérał do kupy i wyszedł na ulicę w przekonaniu że z tych rupieci więcéj już zrobić nie było można.
— To pewna że gdyby mnie kto na bal zaprosił, rzekł w duchu — byłbym w srogim ambarasie, ale przejdę się incognito i spodziéwam się uniknąć téj kłopotliwéj ostateczności.
Wesoły żarcik skonał na ustach smutnym uśmiéchem, czoło się zasępiło; wysunął się wzdychając biédny.
A że był przywykł w samotności rozmawiać sam z sobą, pomruknął idąc daléj:
— Iść, nie iść — nie powinienbym już tam iść, ale mnie ciągnie, ciągnie. Zresztą zobaczę, nie zobaczę, choć sobie lepiéj starą przypomnę, choć bliżéj będę. Onać temu niewinna!! ale tego bestyi tobym nie życzył sobie spotkać, kiedy z kijem w ręku wyjdę na spacer, o nie. Byłby przypadek niezawodnie.
To mówiąc, wahając się, stając, szedł powoli ku większéj ulicy. Zdala już widać było kamienicę Leonarda na którą Wilmuś zdawał się szczególną zwracać uwagę. Kołując obchodził ją, zbliżał się, jakby go tam co ciągnęło.
Była godzina ranna, ludzie wychodzili z kościołów, mglisty poranek i wilgotny, Wilmuś się trząsł od zimna ale przywykły do walczenia z niém, ścisnąwszy ręce do ciała, wlókł się. Wtém na przeciwnym trotuarze ukazała się z książką w ręku i różańcem ubogo ubrana staruszka, widocznie ze mszy świętéj idąca. Zdawała się ona kierować ku kamienicy Leonarda. Wilmuś ją spostrzegł, oczy w nią wlepił, do muru się przytulił, pobladł jeszcze i na twarzy biédaka odmalowała się walka jaką odbywał z samym sobą. Staruszka tak była w myślach zanurzoną, że długo nie widziała go. Wilgoć czy chłód wywołał łzy na zaczerwieniona jéj powieki, bo je często ręką ociérała.
Nagle podniosła głowę i wzrok jéj padł przypadkiem na stojącego przy murze Wilmusia, który czapką podartą oczy sobie jakby umyślnie przysłonił, aby go nikt poznać nie mógł. Staruszka zadrżała, stanęła, jakby przestraszona, wpatrzyła się w chłopca, obejrzała na kamienicę Leonarda i skinąwszy prędko na niego, zawróciła szybkim, gorączkowym krokiem w małą uliczkę.
Chłopak zaledwie dostrzegł tego skinienia jak strzała za nią poleciał, oglądając się wszakże na wszystkie strony czy go kto nie widzi.
W małéj uliczce staruszka stanęła poziérając czy nie idzie za nią, powtórzyła znak i szła prędko aż do lichego domku, na którego okienniczce stał ledwie czytelny napis:

Kawa i Arbata.
Tu wśliznęła się jeszcze raz, wołając go za sobą. Chłopak leciał, poprzedziła go do drugiéj izby jakby zlękła stara kobiéta, przez piérwszą przeszedłszy rzucając tylko ciche słowo gospodyni. Wilmuś w ślad za nią wbiegł i zobaczywszy ją, rzucił się na kolana.

— Matusiu! matusiu! począł płacząc wołać całując jéj nogi. Matuś, toć to wieki jakem ja cię nie widział. A! niech ci Bóg płaci, żeś mnie nie odepchnęła.
Staruszka rzuciła się na krzesło i płakała milcząca, z za chustki coraz spojrzała na zbiédzonego, bladego syna i łzy zaczynały jéj z oczów biedz znowu.
— Co się z tobą działo? co się z tobą dzieje!
— No nic, odparł Wilmuś — ot widzicie, nie dobrze, biéda, ale znoszę, zniosę, a wam? a wam? Juści wam tam dobrze przynajmniéj, kiedy mnie już niéma.
— Dobrze, cicho szepnęła stara, i rozpłakała się na nowo.
Nie rychło oboje przyjść mogli do słowa, on ją całował po rękach, ona się patrząc na schorowanego, znędzniałego biédaka od łez powstrzymać nie mogła.
— Mów, bo ja muszę powracać do domu, rzekła nareszcie, uchowaj Boże by się Jasieńko domyślił że ty tu, byłoby z tobą źle. Zlituj się nie pokazuj, oni cię wsadzą do więzienia, on wszystko może. On wielki pan, a my jemu przeszkodą.
— Jakto my? toć nie matka? spytał Wilmuś.
Stara się zarumieniła.
— Ale to już tak musi być, w domu nikt nie wié że ja jego matka, a jeszcze się Jasieńko stracha żeby się to nie wydało, bo on ma się już żenić z taką bogatą szlachcianką, a broń Boże by się dowiedzieli o nim, wszystkoby przepadło. Kazał mi się Jasieńko z domu wynosić, o miły panie, jak mnie się z nim rozstać, a będę musiała, będę musiała. Mówiła przerywanemi słowy staruszka. Na co jemu być do szczęścia zawadą.
— Jakto? on... ten matkę z domu wypędza! krzyknął Wilmuś zrywając się z gniewem.
— Gdzież zaś, ale nie wypędza, tylko to tak musiało być. Zobaczysz jak się ożeni, potém, jużci mnie nie wypchnie, będę go choć widziała. Niech on choć będzie szczęśliwy.
Wilmuś począł chodzić po izbie, zaciąwszy usta, rozgorączkowany, uśmiéchając się do siebie.
— A! czemuż ja! czemu ja niegodziwy! nie mam schronienia ani chleba żeby je z tobą podzielić. Ale — dodał z wyrazem postanowienia mocnego — przysięgam, dla ciebie się dorobię, muszę. Dzień i noc pracować będę, zobaczysz.
Matka bojaźliwe oczy podniosła na niego.
— Zlituj się Wilmuś, idź pracuj, tylko nie tu, nie tu, on cię zgubi, on nie jest zły, ale jego Bóg stworzył na pana, i do tego już dojść musi.
— Naturalnie, rzekł chłopiec, a gdybyśmy mu — matka czy brat stanęli na drodze, to nas bez litości podepce.
Matka zamilkła.
— Dawnoś ty tu? zapytała po przestanku.
— Dwa dni leżałem chory, a byłbym głodny gdyby nie litościwa dusza. Spojrzcie na mnie, a pytać nie będziecie potrzebowali jak mi jest, jedna koszula podarta, i ot co na grzbiecie. Ale matuś, nie frasujta się o mnie. Wilmuś ani jego ani niczyjéj łaski nie zapotrzebuje, ustatkuje się i na chléb zarobi.
— Wieleś ty mi to razy obiecywał.
— A no — alem wam nie był potrzebny, popchnęliście mnie.
— Nie ja! nie ja! zawołała matka, on — toć musiał — boś mu wstyd robił.
— No nic — Bóg go osądzi. Teraz inaczéj jeśli matkę z domu wygna. Ja tu muszę pozostać i pokażę mu — dodał podnosząc pięść, że my go nie będziemy potrzebowali, a on się nas bać będzie musiał. Zobaczemy!!
Matka zadrżała.
— Wilmuś, krzyknęła, jeśli ty jemu grozić będziesz, jeśli ty śmiesz co przeciwko niemu pomyśléć, ja się ciebie wyrzeknę na wieki!
Chłopak spojrzał smutnie.
— Uspokójcie się matko, nic twemu gagatkowi nie będzie, dam pokój złotemu Jasieńkowi, ino mi o ciebie chodzi. Śmiał cię z domu wygnać.
— Ale ja sama wychodzę, po dobréj woli — zawołała matka, bo to do jego doli potrzebne.
— No tak — dodał ruszając ramionami Wilmuś — jemu trzeba się przebrać za szlachcica, okpiwać ludzi a matki i brata się wyprzéć, to i dobrze!
Stara Mateuszowa skinęła na niego.
— Toś ty o żebraninie? grosza pewnie nie masz.
— A nie mam, to co? ino nie żebrzę.
— Postój że tu, pójdę do domu, zostało mi trochę grosza, to ci przyniosę.
Chciała wstać, ale Wilmuś jéj nie puścił. — Nie wezmę, rzekł, gdybym umiérał z głodu. Swojego grosza matka nie masz, a jego piéniędzy, jak szatańskich, nie chcę!!
— Wilmuś, ty go nienawidzisz!
— Miałbym go kochać?
Matka nie umiała znaléźć odpowiedzi.
— A któż mnie zgubił? przypomnijcie — kto mnie popchnął, abym się zmarnował? ale teraz — niedoczekanie!!
Znowu Mateuszowa wstać chciała, i syn jéj nie puścił. — Nie prędko się zobaczymy, rzekł, niech się na was popatrzę, a iść niéma po co, bo ja nie wezmę nic — przysięgam Bogu, nic nie wezmę.
— Do którego kościoła chodzicie matko? niechby mi choć tam was widziéć czasem było wolno.
Matka wyjąknęła pocichu. Wilmuś zamilkł. Ciężka była dalsza rozmowa; stara nie wiedziała o co pytać, on bał się ją rozdrażnić, bo w głębi jego gniew buchał i powtarzał wciąż — matkę wypędza, matkę wypędza.
Ledwie wyprosiła nieboraczka aby się posilił, zapewniwszy go, że ze sprzedaży pończoch własnéj roboty za to skromne jadło zapłaci. Piérwszy raz w życiu Wilmuś odmówił przyniesioną mu wódkę, sam się jéj lękał, ale żarłocznie prawie rzucił się na miskę krupniku, na chléb i mięso. Matka westchnęła prawie z bólu zobaczywszy ten głód i przypomniawszy zbytki domu, którego resztki były lepsze niż tutejsza strawa wyrobnicza.
Naostatek wstała. Wilmuś się jéj do nóg rzucił, ona przycisnęła głowę jego do piersi płacząc i zaleciwszy mu ażeby za nią nie szedł a na ulicach się nie pokazywał, pobiegła do domu w obawie aby jéj kto nie wyszpiegował.
Wilmuś bocznemi ulicami wrócił do mieszkania Tramińskiego.


Nazajutrz po wieczorze u mecenasa, z południa wybrał się pan Szkalmierski na owo polowanie do Zakrzewka, dóbr prezesa, dokąd tak uprzejmie przez niego był zaproszony. Dla pośpiechu wziął do swojego kawalerskiego powoziku konie pocztowe... i maleńki tylko tłumoczek. Ale choć długo tam zabawić nie chciał i nie mógł, gdyż sam polecony mu interes prezesa, nie tak łatwy jak się zdawał, wymagał śpiesznego powrotu, pan mecenas wybrał się przecie z największém staraniem o to, ażeby w obec hrabiów i książąt nie być przyćmionym.

Szły więc z nim najwytworniejsze warszawskie suknie, eleganckie przybory toaletowe, jechał lokaj w liberyi, dubeltówka od Lepage’a i torba sprowadzona z Paryża. Najmniejszy szczegół ubrania, wszystko co go dotykało, wybrane było ze staraniem najtroskliwszém, aby świadczyło o smaku i przyzwoitości pana mecenasa. Wyuczył się on doskonale wszelkich form tego świata który do nich tak wielką przywiązuje wagę. Wiedział jakie rękawiczki uchodzą na rano, jakie muszą być włożone przez prawdziwego sportsmana na polowanie, jaki ubiór służy do kniei, do błota, na wieczór i przechadzkę. Był w tém niezmordowanym postrzegaczem i do śmieszności posuwał pedanteryą elegancyi.
Prędzéjby się pewnie dopuścił kompromisu z sumieniem, niż z kodeksem przyzwoitości wielkiego świata. Miało to zarazem dowodzić i wychowania i dostatku, i przez reperkusyę, zapewne urodzenia nawet a szlachectwa. Głęboka myśl i rachuba kryła się pod tą lekkością pozorną.
Przez całą drogę siedział zamyślony i cygaro mu gasło nieustannie, nareszcie nie bez wzruszenia ujrzał wysokie drzewa ogrodu starego i wspaniały pałac w Zakrzewku. Długa lipowa prowadziła doń aleja.
Pałac to był nie dwór, okoliczni włościanie od czasu jak przymurowano kolumnadę i dwa piętrowe skrzydła, nie nazywali go inaczéj. Zdala zabudowania w istocie wydawały się nader wspaniale i butno. Wszystkie przyczółki gospodarskich nawet budowli, miały pomalowane boki i pretensyonalne fizyognomie. Mamiło to zdaleka. Serce biło mecenasowi gdy przed ganek zajechał, tu liczna już czekała liberya, dom poczynał się oświecać, kilka powozów stały przed stajnią wyprzężone, ale nikt na spotkanie nie wyszedł. Wnętrze téż pałacu nawet wieczorem wydawało się jakoś niezbyt świéżo i wytwornie.
Było tu wszystko czego wymagały formy, ale po za skorupkę zewnętrzną nie trzeba było zaglądać.
Posadzka w salonie chwiejąca się, firanki bogate zdala a zbrukane, meble niegdyś pyszne ale zużyte, kwiaty powiędłe w wazonach ozdobnych, wszystko, do najmniejszego garnuszka od śmietanki, zdradzało jakieś zaniedbanie czy nieumiejętność zarządu domowego.
W salonie zastał już prezesa i gości część na rozmowie mecenas, w drugim mniejszym zastawiano herbatę; tam była zastępująca gospodynię domu panna Albina, jedyna córka gospodarza i bawiąca dla jéj towarzystwa daleka kuzynka baronowa Żabicka, osoba w średnim wieku, która wiele żyła na wielkim świecie, i nie mówiła tylko po francuzku.
Prezes powitał nieco pretensyonalnie mecenasa, w obec gości swych bowiem inaczej mu niewypadało. Pomiędzy wczorajszém a dzisiejszém jego obejściem się z nim różnica była niezmierna. Szkalmierski prawie się tém zmieszał. Hrabia i książę pozdrowili go skinieniem głowy i bystro wymierzonym wzrokiem, nieco pytającym. — Co on tu robi?
Mecenas, niemogąc znieść tych badających wejrzeń, przeniósł się natychmiast do mniejszego saloniku dla złożenia uszanowania baronowej, która go dosyć protegowała a nudziła bardzo i — pannie Albinie.
Panię zastał niby zajętą herbatą, którą w istocie robił kamerdyner. Baronowa na pół leżała w kozetce z lornetką jak zwykle na oczach, panna Albina z albumem na kolanach, z głową do góry podniesioną, wiodła rozmowę poufałą z młodym sąsiadem, który naprzeciw niéj siedział bez żeny skulony, połamany, jakby był na własnéj kanapie z dobrymi przyjaciołmi.
Jesteśmy zmuszeni nakréślić choćby profil panny prezesównéj, acz nie kryjemy przed sobą niezmiernéj zadania trudności. Są istoty o których gdy się powié piękna, czarnooka, wysmukla, już je czytelnik sobie przedstawia łatwo, są inne jednym wyrazem brzydkich dające się okréślić. Ale panna Albina nie była ani piękna, ani ładna, ani brzydka. Twarz i postać były niezmiernie pospolite, a oboje miały właśnie pretensyą okazywać się przeciwnie. Oczy ni usta nie miały wdzięku, wyraz raczéj ostry i zimny, a uśmiéchały się wymuszoną czułością i melancholią, postawa nie miała powagi a chciała być pańską i majestatyczną. Prawdę rzekłszy, był to zbiór fałszów wyuczonych, pożyczanych, niekiedy bardzo szczęśliwie mamiących a niesmacznych. Wyglądając na subretkę, panna Albina grała nieźle wielką damę.
W tém naśladowaniu znać było wzór na który się kształtowała, baronowę Żabicką, ale tamtéj przychodziła rola łatwiéj, była bowiem — i ślady tego pozostały — znakomicie piękną, a piękność taką jest potęgą! Panna Albina miała rysy ojcowskie nieco tylko delikatniéj oznaczone i wychudłe, nos dosyć kształtny i duży, usta spore, oczy małe. Pomimo to nie byłaby brzydką, gdyby nie chciała być piękną. W rysach fizyognomii panującym może wyrazem była duma.
Zmarła żona prezesa a matka jedynaczki była z domu Fischhausen. Nikt nie wiedział dlaczego, ale miała to być familia bardzo stara, bardzo znakomita, niezmiernie spokrewniona, i herby Fischhauzenów przedstawiające trzy ryby, dwa koła i gwiazdę, powtarzały się tu począwszy od poduszek na sofach, aż do guzików u liberyi — wszędzie gdzie tylko herb wsunąć się może.
Przywitanie mecenasa przez baronowę było bardzo czułe, podała mu nawet rękę, co czynić lubiła bo mogła ją pokazać, a była bardzo kształtna i biała; panna Albina przechyliła się nieco, nieznacznie zarumieniła i skłoniła głową, którą natychmiast spuściła na album. Młode stworzenie które siedziało tak niewygodnie, odwróciło się, uśmiéchnęło i skinęło mecenasowi głową poufale.
Szkalmierski który w towarzystwie mężczyzn był swobodnym i panem siebie, tracił zupełnie minę i śmiałość przy kobiétach. Obawiał się popełnić coś nieprzyzwoitego, nieuchodzącego i był przez to niezręczny. Dziś w ogóle tak do wczorajszego gospodarza domu nie był podobny, iż poznaćby go było trudno. Był jak gosposie mówią — gdyby okradziony.
Baronowa usiłowała go ośmielić, i poniekąd się to jéj udało; panna Albina nie zwracała zbytniéj uwagi, jakby umyślnie. Młody elegant zajmował ją wyłącznie. Podano herbatę która była — nawet po podróży — obrzydliwą do niewypicia, ciasteczka odpowiadały jéj zupełnie, a masło słone i chleb zczerstwiały, nie czyniły honoru gospodyni.
Ale mecenasowi wszystko się tu musiało wydawać doskonałe. Nie mógł wszakże niepoczuć różnicy teraźniejszego przyjęcia swojego w Zakrzewku od wielu poprzedzających, — bytność hrabiów i książąt podziałała widocznie na prezesa który w ich obecności zbyt p. mecenasa podnosić nie chciał. Ale téż w zapale nieostrożnie go był zaprosił, czego sam potém żałował — zmiarkowawszy iż właśnie kiedy mu był najpotrzebniejszym, zostanie najobojętniéj powitanym.
Nie wieleby może zważał na samego gospodarza Szkalmierski, mając go po części za wytłumaczonego — więcéj daleko zabolała go obojętność panny Albiny, zajętéj młodym człowiekiem.
Był to znany mecenasowi pan Mylski, nadrujnowany dziedzic znacznéj niegdyś fortuny, przy któréj świetnych ostatkach się trzymał — należący przez matkę do najpiérwszych rodzin, przez stosunki do najlepszych towarzystw, przez wychowanie i nałogi do kosmopolitycznego europejskiego, więcéj niż krajowego wielkiego świata. P. Mylski zajęty był Albiną, a ona nim, niezmiernie.
Mecenas osamotniony dla wyratowania się z położenia dosyć wistocie przykrego, bo o mało nie został skazanym na przeglądanie albumów — rad był że jego protektorka i przyjaciołka baronowa Żabicka podała mu zbawczą rączkę.
Baronowa prawie od śmierci prezesowéj ciotecznéj siostry swéj bawiła w Zakrzewku, przybywając tu miała już lat trzydzieści wieku, a około piętnastu burzliwéj dosyć karyery, o któréj złośliwi ludzie więcéj pewnie mówili niż zasługiwała. Położenie jéj w domu prezesa było takie iż długo a uparcie utrzymywano, zakładano się że prezes się z nią ożeni. Koniec końcem zakłady zostały przegrane, prezes dostał pedogry. Baronowa zestarzała nieco, Albina dorosła i o małżeństwie tém mowy już nie było. Baronowa jednak nie przestała marzyć iż się zamąż wydać potrafi. Oprócz resztek znakomitéj piękności jeszcze zająć mogącéj, miała wiele dowcipu, zręczności, zalotności sporo i wistocie była bardzo miłą, a w gruncie bardzo nawet dobrą osobą, ale niepoprawnie płochą i lekkomyślną. Zapalała się z niezmierną łatwością do ludzi, do ksiąg, do nowości wszelkich, ale nazajutrz ludzie, książki i pożądane zdobycze były jéj już najzupełniéj obojętne. Fantazya brała nad nią górę bardzo łatwo, kierowała sercem, czynnościami, życiem i wprowadzała często w najprzykrzejsze położenia. Nikt mniéj nie był stworzonym do wychowania i pokierowania młodą panienką, bo choć baronowa wyznawała najszlachetniejsze zasady, niepostrzegła się nigdy jak od nich, porwana chwilowém wrażeniem, odstępowała. Szczęściem panna Albina była istotą zimną, wyrachowaną, niedostępną porywom podobnym, nie dającą się rozbujać fantazyi i tak praktyczną że przykład baronowéj wcale na nią podziałać nie mógł. Owszem przez trochę sprzeczności stała się chłodniejszą jeszcze i rozważniejszą.
Mecenas od pewnego czasu był teraz po wielu innych ideałem poczciwéj baronowéj, która nie miała wyrazów na jego pochwały. Znajdowała go doskonałością ze wszech względów co do powierzchowności, układu, rozumu, nawet dystynkcyi i taktu, a na tem znała się doskonale. P. Albina po części dzieliła jéj zdanie, póty póki opuszczona nieco, nie miała nikogo na widoku, była chwila nawet że ojciec i córka przypuszczali możliwość, zbliżenia się do mecenasa, i byli dlań bardzo łaskawi. Ale promyk nadziei, dwie bytności Mylskiego, znacznie to usposobienie zmieniły. Mylski starszy był, nie tak miły, zużyty, miał wad wiele ale to był człowiek ich świata, miał stosunki, nadzieje, koligacye, gdy mecenas, był sam jeden i niewiedziéć zkąd się zjawił.
Tu dodać należy iż do zmiany projektów mimo całéj swéj przyjaźni dla mecenasa a raczéj właśnie przez słabość dla niego wiele się przyczyniła baronowa. Zdawało się iż ona także miała pewne projekta. Mecenas potrzebował rodziny i protekcyi, pozycyi w świecie, to ona mu dać mogła, postanowiła więc może po cichu skorzystać z tego, i porwawszy Szkalmierskiego na niezmiernie ożywioną rozmowę, przytrzymała go niemal cały wieczór.
Mecenas pragnął bardzo zbliżyć się do panny Albiny, ale Mylski nie odstępował, ona ani spojrzała na niego, i tak nieszczęśliwy gość który się wcale czego innego spodziewał — padł ofiarą niefortunnego składu okoliczności. Cierpiał na tém niezmiernie, zwłaszcza że po przyjęciu i zaprosinach prezesa wcale co innego marzył, musiało się to nawet odbić w jego fizyognomii, gdyż prezes który bawiąc gości pozornie na nic nie zwracając uwagi, najmniejszą jednak rzecz widział, jeszcze przed wieczerzą pod jakimś pozorem wywołał na chwilkę pannę Albinę do gabinetu.
— Bisiu! rzekł, całując ją w czoło, zlituj się nie negliżuj mecenasa, jest mi potrzebnym, zaprosiłem go umyślnie a tyś do niego przez caluteńki wieczór słowa nie przemówiła. Oddałaś go na pastwę baronowéj. Mylski ci się podoba, ja to rozumiem, ale ci słowo daję, znając go i jego familią nie od dziś dnia, że przy całym uroku jaki masz, nic nie zrobisz z nim. Tamtego zaś zrażać właśnie w téj chwili — niegodzi się.
— Jakto? ojciec byś chciał żebym się przy tylu osobach kompromitowała?
— Ale nie, przecież jest miara we wszystkiem.
— Ojciec chcesz żebym go łudziła jakąś nadzieją.
— Łudziła! nadzieją! powtórzył prezes nieukontentowany — niby mnie nie rozumiesz moje dziecko. Człowiek może miéć nadzieję, chociaż my się w obec niego nie skompromitujemy. Co do nas należy że głupi może miéć nadzieję! Ja ci tylko to powtarzam, on mi jest potrzebny, bardzo potrzebny, że w téj chwili od niego zależy interes dla nas niezmiernéj wagi. A to dorobkowicz, dumny, próżny, drażliwy, urazi się i ja za ciebie pokutować będę — przecież go dawniéj inaczéj przyjmowałaś, siedzieliście, gadali po całych godzinach, podobał ci się.
Panna Albina skrzywiła usta.
— No — dobrze — dobrze, rzekła, poprawię się ale nie zaraz, bo by to było znowu nadto widoczném. Niech mi to ojciec zostawi, choćby się podąsał, to go udobrucham.
Ojciec z zupełną ufnością w talenta córki, rozśmiał się po swojemu, pocałował ją w czoło i odprawił, sam co rychlej wracając do gości. Po drodze przechodząc około mecenasa, ścisnął go za rękę.
— Mój Szkalmierski, szepnął — daruj mi proszę, że nawet słowa do ciebie przemówić nie miałem czasu. Ci goście sam widzisz! Są to ludzie tak drażliwi!! arystokracya! a ciebie ja mój drogi, uważam za domowego, za przyjaciela należącego prawie do familii.
Ostatnie słowa wymawiając prezes znowu buchnął ogromnym śmiechem, pobieżnie go pocałował, obejrzawszy się że nikt nie widzi, i drapnął.
Mecenas spokojniejszy na sercu pozostał przy baronowéj, z którą rozmowa była dlań użyteczną wprawą w piękną bardzo francuzczyznę — co najmniéj.
Podano wieczerzę, a idąc do niéj panna Albina miała czas uśmiechnąć mu się i swą niewierność wynagrodzić dobrém słówkiem. Nie będziemy opisywać wieczerzy. Była podana z wytwornością pozorną, z niedbalstwem razem wielkiém, nic nie brakło, ale mało co w usta wziąć było można. Zdradzał się we wszystkiém nieład domowy. Półmiski były srébrne lub ruolzowane, ale potrawy niesmaczne, wino kwaśne, mnóstwo rzeczy popsutych. Prezes żarłok ale bez smaku w ustach, tak samo połykał u siebie strawę niedopieczoną, lub spaloną jak u mecenasa, najwykwintniejsze łakocie.
Przeszła wieczerza szczęśliwie, nie bez narażenia gości na kłamstwa, bo musieli wywołani do jedzenia, chwalić to czego przełknąć nie mogli i unosić się nad tém co radziby byli wylać za okno. Towarzystwo wróciło do salonu, grupując się nieco inaczéj. Panna Albina na chwilę znalazła się przy mecenasie, któremu wyznała cicho iż się nudzi, że ją nudzą i że radaby aby co najrychléj wieczór się skończył. Dała mu do zrozumienia nawet iż milszemi jéj były daleko wieczory które w jego towarzystwie spędzała.
Szkalmierski któremu, jak każdemu niemal starającemu się (nie powiemy zakochanemu, bo się nim nie czuł wcale) niewiele było potrzeba dla odzyskania nadziei — odżył i poweselał.
Ale błysk ten trwał krótko, nader zręcznym zwrotem, niby przypadkowo p. Albina znalazła się znowu przy Mylskim, a Szkalmierski ani się obejrzał jak się dostał w piękne rączki baronowéj.
Baronowa miała zwyczaj dla zdrowia regularnie po wieczerzy się przechadzać, wzięła go więc do mniejszego saloniku za towarzysza do tego spaceru.
Mylski prosił panny Albiny ażeby grała, co ona spełniła chętnie, młócąc Fantazyą Thalberga nielitościwie, reszta towarzystwa siadła do wista.
— Że téż pan, odezwała się zawsze po francuzku baronowa do mecenasa, nie uczujesz tęsknoty, przy téj pracy i samotności lub samém męzkiém towarzystwie i to wiejskiém? Człowiek nie może żyć bez rodziny, wszak pan jesteś całkiem sam jeden.
Na to pytanie badawcze mecenas się nieco zmieszał, ale odpowiedział, wykręcając zręcznie i nie rozwiązując kwestyi głównéj.
— Przywykłem do tego rodzaju życia, rzekł a przytém jestem tak zajęty, często nawet nocy część pracy poświęcić muszę.
— Ale są potrzeby serca i ducha, które prędzéj czy późniéj dopominają się o swe prawa.
A po chwilce strzeliła najzuchwalszém w świecie...
— Czy pan nie myślisz się żenić?
Mecenas nie przypuszczał wcale, by baronowa działała we własnych widokach, wytłumaczył to sobie inaczéj; sądził że jéj polecono go wybadać, że ona jest pośredniczką. Serce uderzyło mu gwałtownie.
— A, pani! zawołał — któżby nie pragnął tego związku, który szczęście zapewnia. Mimo tysiąca szyderstw, jest to przecie stan normalny dla człowieka, który zostając samotnym, jest zawsze tylko pół-istotą, czémś niedokończoném, niepełném.
— Prawda?? ślicznieś to pan powiedział — odezwała się baronowa uśmiéchając się — jak to czuć że masz pan serce. Ja zawsze mówiłam iż pan co najprędzéjbyś się ożenić powinien.
— Tak pani — ale jakże trudno znaléźć nie mówię serce do serca, — co tylko szczęśliwy traf a raczéj Opatrzność dać może — ale inne warunki, niestety, dla prozy i ekonomii życia niezbędne! Moje położenie...
— Ale ja znajduję że pańskie właśnie położenie jest najszczęśliwsze. Świetny zawód jego jest najlepszą rękojmią przyszłości, — jesteś pan młody, miły, przyzwoity (bez pochlebstwa), a pańskie siéroctwo i osamotnienie, to nawet, pod pewnym względem, warunek szczęśliwy dla przyszłéj rodziny.
Im baronowa była dziwniéj otwartą, tém mocniéj Szkalmierski się utwierdzał w przekonaniu, iż nie mówiła we własnym interesie. To go ośmielało i podnosiło.
— Pani, rzekł — aż nadto jesteś łaskawą dla biédnego sługi swojego, pomimo jednak tych tak szczęśliwych — jak się jéj podoba nazywać — warunków — jestem nieśmiały, i więcéj widzę przeszkód wszędzie niż nadziei.
Baronowa się roześmiała.
— Nie mam odwagi, dodał.
— Ale trzeba miéć odwagę, rzekła żywo — mężczyźni zawsze tém błądzą, iż w staraniu się o rękę kobiéty nadto nierozważnéj miłości własnéj mieszczą. Przecież to nie czyni ujmy nikomu jeśli go kobiéta pokochać nie potrafiła i przyjąć nie mogła. Tymczasem u nas, odmowa obraża, dotyka, zmienia w nieprzyjaciela!
— Bądź co bądź, jest ona zawsze przez nieprzychylnych, na których nigdy nie zbywa, tłumaczoną niepochlebnie i lepiéj się na nią nie narażać — a często, często, okrywa nas śmiésznością.
— Przesadzacie! zawołała piękna pani. Ja, która jestem jego prawdziwą przyjaciółką, rzekła żywo, nieraz myślałam o tém jaką bym mu żonę wybrała.
Mecenas dziękował, uśmiéchał się, ale zwrot rozmowy zaczynał go przeczuciem niepokoić, sam nie wiedział dlaczego.
— Pan potrzebujesz towarzyszki, któraby dlań była węzłem ze światem większym i naszą, zawsze trochę wyłączną — społecznością. Przebacz mi że to mówię z całą szczerością — właśnie to jego siéroctwo, brak stosunków musi panu żona nagrodzić, przynosząc z sobą rodzinę, jak najrozleglejsze kolligacye, wielką znajomość tego świata, wielką trafność w poglądzie.
— Tam do diabła! rzekł w duchu mecenas, to coś zarywa na — pro domo sua.
Jeszcze się jednak uśmiéchał; trudno mu było wszakże zastosować te wyrazy do niewinnéj i zadomowionéj panny Adeli; włosy poczynały mu się jeżyć.
— I — pozwól sobie powiedziéć — mówiła zapędzając się baronowa, jak pan to znajdziesz, nie wiem — ale jabym panu zbyt młodego trzpiota nie dała. Człowiekowi pracy trzeba towarzyszki spokojnéj i statecznéj.
Jakkolwiek panna Albina, mogła ściśle biorąc, uchodzić za bardzo stateczną i spokojną — mecenas już teraz widział o co chodzi. Piérwszy raz straszliwa groźba ożenienia się ze starą babą, (jak niegrzecznie w duchu baronowę nazywał) stanęła mu przed oczyma. Należało się cofać bądź co bądź, osłaniając odwrót argumentami, jakie na prędce znaléźć się mogły. Mecenas przestraszony, przerwał.
— A! pani, ja rachować nie umiem, przyznaję się do téj słabości, jestem człowiekiem wrażeń, serca, nie potrafię obliczać przyszłości i arytmetyki, szczęścia wprowadzić w plany małżeńskie, z zamkniętemi oczyma pójdę gdzie mnie to serce poprowadzi.
Baronowa nie zrozumiała, a przynajmniéj nie widziała w tém nic złego — uznała wszakże słuszném zwrócić się na drogę sentymentu i dowodzić mecenasowi że ona sama także całe życie była serca i uczuć ofiarą, a co więcéj ofiarą nigdy niezrozumianą — wiekuiście zapartą, i niewinnie marnującą skarby najczystszéj miłości i t. d.
Szkalmierski raz już wpadłszy na trop, był tak ostrożnym, że piękną panię potrafił mimo jéj woli wyprowadzić nazad na szeroki gościniec ogólników i oklepanek.
Rozmowa ta wszakże dała mu do myślenia wiele, i oblała go zimną wodą, a panna Albina zajęta panem Mylskim, nie przywróciła zwichniętéj harmonii uczuć jego. Dzień to już był ze wszech miar niefortunny i próżność mecenasa narażoną jeszcze raz została na bolesny cios; zwykle stawiano go w paradnym gościnnym pokoju w pałacu, tym razem, ponieważ dostojniejsi wszystkie już zajęli apartamentu, prezes przepraszając najmocniéj, oznajmił mu iż był w rozpaczy zmuszonym postawić go — w oficynach.
Oprócz Szkalmierskiego wszyscy goście pomieścili się w domu, jego wygnano pod kuchnią. Nawet lokaj mecenasa mocno został dotknięty tą kompromitacyą.
W Zakrzewku gościnne pokoje pałacowe nie odznaczały się zbytniemi wygodami i porządkiem, oficynowa zaś owa stancyjka przy kuchni pełna była prusaków, miała ledwie tapczan i stoliczek, czuć było w niéj tłustość nieznośnie i jednę szybę wybitą musiano założyć na prędce deseczką. Tém świetniéj wydawały się tu rozstawione umiejętnie przybory tualetowe mecenasa, które sługa teatralnie rozłożył, ale postępowanie gospodarza octem i żółcią napełniło serce Szkalmierskiego.
Miałże dlatego zrzec się wszelkich nadziei? nie byłoż to raczéj istotnie dowodem zaufania i poufałości?? Chodził w tych myślach po izdebce, odprawiwszy służącego, gdy drzwi się otworzyły i niespokojny trochę prezes w szlafroku, w czapeczce, z fajką, w pantoflach, ukazał się śmiejąc we drzwiach.
— O mój Boże! zawołał, jakże to cię tu postawili! A mówiłem. Co tu poradzić z ludźmi naszymi, nigdy nie zrozumieją. To okropna izba, ja cię zaraz każę przenieść.
Prezes kłamał biédak, bo nie miał dokąd gościa przenosić, wszystko było zajęte; owę lepszą izbę w oficynach oddano Francuzowi kamerdynerowi księcia, ale był pewny że mecenas jako grzeczny i przyzwoity człowiek — przenosin nie dopuści.
— Panie prezesie — zawołał wistocie mecenas, mnie tu bardzo dobrze, proszę, zaklinam.
Prezes jeszcze udawał zagniéwanego i upartego, chciał koniecznie dzwonić, choć dzwonka nie było. Oparł się temu Szkalmierski. Prezes zaczął narzekać.
— Otóż to powiadam ci, z tymi naszemi ludźmi, nigdzie ładu, ja we wszystko wejrzéć nie mam czasu, ani się na kogo spuścić. A! no!
Pochwycił się za głowę, grał tę komedyą bardzo dobrze. Ale wszystko miéć musi koniec, uspokoił się jakoś — podał rękę mecenasowi.
— Przepraszam cię lubeńko — ty wiész jak ja ciebie kocham i szanuję, jak Boga kocham, syna bym lepiéj nie potrafił!
Mecenas ściskał, całowali się i prezes już się znowu śmiał.
— Daruj mi, na wsi zawsze tak! a z tymi panami w domu kłopot okrótny! Wiem że ty mi za złe tego nie weźmiesz. Albinka także mówiła mi dając dobranoc iż ma za złe, żeś przez cały wieczór ani się do niéj przybliżył — rada była pomówić z tobą, a ten Mylski ją nudził.
Prawda każe wyznać iż panna Albina nie miała czasu ani ochoty mówić o tém ojcu, ale szanowny prezes starał się w ten sposób załagodzić mecenasa, który pochmurny wyszedł na noclegi. Czy mu się to udało, czy inne wrażenie na Szkalmierskiego poskutkowało, to pewna że nazajutrz zjawił się na polowaniu z miną wesołą i zwrócił powszechną uwagę pięknym strojem myśliwskim, dubeltówką pyszną, która z rąk do rąk chodziła obudzając podziwienie, torbą i przyborami najwykwintniejszemi. Mylski się trochę z jego elegancyi prześmiéwał i odgadywał że ten myśliwiec tak prawidłowo przygotowany nic nie zabije. Jakoż raz tylko strzelił mecenas do kozła który szedł na niego jakby wiedział z kim ma do czynienia, i najprzepyszniéj w świecie — chybił. Przykrości mu to nie zrobiło wielkiéj. Goście powrócili z wycieczki na obiad który głodnym daleko się wydawał lepszy niż wczorajsza wieczerza, a po kawie czarnéj porozjeżdżali się wszyscy.
Mylski nawet w brew oczekiwaniom panny Albiny, co jéj dobrego humoru nie dodało, wprost z kniei pośpieszył do domu.
Mecenas musiał téż powracać i konie jego były zaprzężone oddawna, ale prezes po odjeździe panów, wylał się z całą czułością dla niego. Panna Albina przysiadła się na rozmowę, w któréj była nader uprzejmą i parę razy rzuciła w niéj wyrazy dwuznaczne, dające do myślenia. Baronowa zato smutniejszą była i milczącą dnia tego, wzdychała, patrzyła w okna.
Prezes wyprowadził gościa na ganek, wyściskał go, kazał mu dać sarnę do bryczki, słowem obsypał go dowodami czułości. W rozmowie nie zaniedbał téż kilka razy, niby niechcący, powtórzyć iż kocha go jak syna, że radby miéć podobnego mu zięcia, i t. p. Słowem ten dzień drugi zatarł wrażenia piérwszego i sowicie zań wynagrodził. Choć zmęczony, głodny, rozgorączkowany, mecenas odjechał rozpromieniony nadziejami, marząc o szczęśliwéj przyszłości, w któréj się widział zięciem prezesa, dziedzicem na Zakrzewku, Sosnowicy, Wyrwanicy, Zadłubiu i t. d., i co się zowie panem.
Do tych marzeń mieszały się téż i troski o te nieszczęsne sto tysięcy, których prezes potrzebował tak prędko.
Właśnie się zagłębił w planach, gdy sługa który z nim jednał, daleko boleśniéj nad pana dotknięty mieszkaniem w oficynie, niewygodami, pewném lekceważeniem ze strony służby wiejskiéj, przerwał milczenie.
— A już téż proszę pana, takiego dworu, jakem żyw, nie widziałem.
— No, no — cóżeś tam znalazł tak osobliwego?
— Oj! prawda że osobliwego! Toż to nieład i rozgardyasz jakiego chyba drugiego podobnego w świecie nie znaléźć. Urwij, podaj, owsa pożyczali w karczmie bo nie było młóconego, różnych rzeczy u sąsiadów, wszystko się nie kleiło. Na drugi folwark kuchta jeździł po masło. Ja nie wiem jak tam panowie jedli, ale z tego com ja z głodu pokosztował, myślę że nie bardzo i państwu smakować musiało.
— Dałbyś pokój gościnny dom obgadywać — przerwał mecenas.
— Ja nie obgaduję — podchwycił sługa, bywało się po dworach i służyło po wsiach, ale u prawdziwych panów, albo choć u zamożnéj szlachty, gdzie półmiski z farfuru ale pełne; a to! Boże odpuść. Już proszę pana — i w kieszeni tam być musi... nieosobliwie.
Zaczynało to jakoś zajmować mecenasa, do téj pory bowiem choć czuł i wiedział że wielkiego ładu nie było, myślał jednak iż dostatek być musiał.
— Cóż to, skąpstwo chyba? spytał.
— Gdzie zaś, gdzie — zawołał służący, chodziłem z rana do arendarza, bo we dworze nie było do kogo słowa przemówić. Jak własny arendarz mówi, grosza nigdy przy duszy nie mają, a długów przepaść!
— Jakto długów? to nie może być, rzekł przestraszony Szkalmierski — to bałamuctwo.
— Ale nie proszę pana — dowodził sługa — jabym się i bez arendarza z tego gospodarstwa samego domyślił że tam krucho być musi, ale co mi Hersz nagadał!!
— Cóż ci gadał.
— Nic spamiętać, ino to wiem że i teraz jak tam jakiegoś długu nie zapłaci a sporego, to go mogą sprzedać i zlicytować. Otóż lata słyszę za piéniędzmi i nigdzie ich dostać nie może. Hersz mówi że mu nikt nie pożyczy, bo ani procentu, ani kapitału potém nie zobaczyć.
Mecenas już zamilkł, był to promień światła dobroczynny, Opatrzność się nim opiekowała. Należało pójść zaraz do ksiąg hypotecznych bez ceremonii wejrzéć w interesa i wiedziéć co sié święci, na czysto.
Wiadomość sama w sobie zła, dla interesów mecenasa nie była wcale groźną, i owszem. Bystre jego oko dojrzało następstw. Należało obliczyć majątek prezesa, dźwignąć go, znaléźć kredyt, objąć folwarki, słowem wyratować, ale nie inaczéj, jak zobowiązując, do wydania panny Albiny.
Szkalmierski nie miał wprawdzie tych stu tysięcy, a natomiast osobiste długi, ale zręczny, kredyt miał wielki i grał komedyą dostatku, jak mu się zdawało, doskonale.
Postanowił więc śmiało korzystać z położenia prezesa i z całą grzecznością i względnością dla niego, przycisnąć tak starego, ażeby poświęcenie dlań nie było daremném.
— Jeśli w istocie koło niego tak źle — mówił w duchu, będzie musiał przystać na wszystko. Stary jest zręczny i gra rolę prostaczka, ale oszukać mu się nie dam. Co się tyczy majątku, ba! gdyby wartość dóbr tylko o jakie sto tysięcy przechodziła — długi, jużbym przy dobréj administracyi, rozumowaniu, gospodarstwie i energicznych środkach wybrnął z tego; majątek jest warsztatem, a ja, choć nie gospodarz instynktowo wiem, jak sobie z nim począć. Panny bogatéj, dobrze urodzonéj, pięknéj i młodéj nie znajdę, mogłaby się, co prawda, zakochać która we mnie, ale czy to się teraz panny kochają?? To właśnie wypadek dla mnie najszczęśliwszy, majątek zaplątany, panna spokojna i łagodna. Prezesa można będzie zupełnie usunąć od wszystkiego i puścić na emeryturę, a ja...
Puściwszy wodze marzeniom, bujał już w nich mecenas i nie ocknął się aż wśród ciemności zaświeciły okna domków na przedmieściu, potém latarnie ulic, potém sklepy otwarte jeszcze, i powóz potoczył się po znajomym bruku.
— Ktoby mi był powiedział, gdym biegał boso po téj drodze — że ja kiedyś może karetą jeździć będę, i... jaśnie wielmożnym, i że to wszystko winien będę sobie i memu rozumowi!!
Szkalmierski uśmiéchał się do siebie. Plan był cały ułożony, należało tylko działać energicznie, wytrwale i z pewnym taktem, a nadewszystko rozpatrzéć się wprzódy dobrze w położeniu prezesa.
— Opatrzność mi widocznie sprzyja — gdyby nie to polowanie, a może i nie ta gawęda ze sługą, byłbym mógł nienagrodzoną niczém popełnić omyłkę, ale ja, dodał — z każdéj, najmniejszéj rzeczy, skorzystać umiem.
Rad z siebie zupełnie wysiadł z powozu.


Jednym z najznakomitszych przymiotów Złotego Jasieńka była stanowczość i szybkość wykonania raz powziętéj myśli — nic go powstrzymać nie mogło gdy postanowił działać, a w wyborze środków był prawdziwie genialnym. Głęboka znajomość ludzi, takt wielki w postępowaniu, milcząca energia dawały mu tę wyższość nad paplarzami i wiecznie wahającymi się w wyborze ludźmi, którą Jasieńko tak prędko doszedł do świetnéj klienteli i szczęśliwego swego położenia. Przymioty te nietylko w ważniejszych sprawach życia, ale w najdrobniejszych nawet mu towarzyszyły. Po owéj nocy w któréj matce oświadczył że się rozstać muszą i że chce ażeby się wyniosła z jego domu; mimo że się zamknęła w swéj izdebce i pokazywać nie śmiała, mimo jéj łez i błagań, Jasieńko oświadczył iż do czwartego dnia wstąpić powinna na nowe mieszkanie które on wynalazł już i najął, a kazał natychmiast urządzić. Bez najmniejszego śladu uczucia, żalu, politowania nad biédną kobiétą, codzień jéj to przypominał; łzy go niecierpliwiły, mówił krótko, rozkazywał, tak że pani Mateuszowa w końcu musiała się zabrać, pakować i cała we łzach które połykała, poszła zobaczyć to wygnanie swoje, bo wiedziała że rozporządzenia synowskiego nic już zmienić nie potrafi.
Nowy lokal przeznaczony dla staruszki położony był w części miasta dosyć odległéj od głównéj ulicy i kamienicy Leonarda. Była to prawie wiejska już przedmieściowa ulica w ogrodach, zieleni, pusta i cicha. Mało tam kto zaglądał, gdyż żaden wielki gościniec tędy nie przechodził. Dom murowany wprawdzie i dosyć porządny, mieścił kilka niedostatnich rodzin, jednego rzemieślnika i właściciela domu. Ostrożny mecenas nie najmował sam mieszkania, powierzył to swojemu ulubieńcowi, panu Żłobkowi, chłopcu wielkich nadziei, bez którego się nigdy obejść nie mógł. Żłobek pochodził z Warszawy, jakim sposobem dostał się przed laty za dependenta do kancelaryi mecenasa, tego nikt dokładnie nie wiedział, to pewna że ślepém posłuszeństwem i milczeniem kamienném, wkrótce doszedł do łask nadzwyczajnych i ostatecznie był niemal drugim panem mecenasem. Co on chciał, stać się musiało — kogo nie lubił ten ustąpił, kogo protegował ten u mecenasa miał łaskę. W obec ludzi Żłobek był pokornym jak sługa, pochlebnikiem i milczącym podwładnym, ale mówiono że sam czasem traktował Szkalmierskiego poufale i mając go w ręku, bo wszystkiém władał i za kilku pracował — robił z nim co chciał. A że Szkalmierski w ostatnich czasach rzucił się był do zbytku w świat, zabawy i między ludzi, Żłobek, który go zastępował, pracował zań, utrzymywał porządek i uzyskał w domu tém większą przez to przewagę. Był to młody jeszcze chłopak słusznego wzrostu, nieco niezgrabny, blondyn, na pozór ciężki, mówiący mało, przybiérający powagę zbyteczną, zawsze gładko wyczesany, zapięty, ubrany niewykwintnie, nie śmiejący się prawie nigdy, zamknięty i tajemniczy. Obudzał w ogóle wiecéj obawy niż współczucia. Słowa przychodziły mu nie łatwo, ale pojęcie imał jasne, acz niezbyt żywe. Leniwo nieco przychodził do poznania sprawy, ale gdy ją objął, nie mylił się i sięgał do gruntu.
Żłobek nietylko w rzeczach prawnych i kancelaryi ale w domu i prywatnych interesach mecenasa był wszechmogącym. Słudzy lękali się go więcéj niż samego pana.
Jemu to poleconém było wynająć mieszkanie dla Mateuszowéj i dopilnować aby w dniu naznaczonym nieodmiennie się wyniosła. Czy wiedział o stosunkach łączących mecenasa z biédną staruszką, rzeczą było wątpliwą, nie dawał tego przynajmniéj znać po sobie. Pani Mateuszowa wiedziała że go nie zmiękczy i nie probowała nawet, starała się w ostatniéj chwili widziéć z synem, ale Szkalmierski był zajęty i nieprzystępny, zdaje się umyślnie. Gdy przyszła godzina nieszczęśliwa wynoszenia się z tego domu, Żłobek przysłał wóz i ludzi, sam przybiegł naglić i staréj nic nie pozostawało tylko wstrzymać łzy, a być posłuszną żeby więcéj jeszcze złotego Jasieńka nie drażnić. Słudzy którzy Mateuszowę lubili, bo dla nich była powolną i pokorną, (a może się czegoś domyślali) — wszyscy w milczeniu pełném wzruszenia pomogli jéj do upakowania się. Nie śmiał nikt nic powiedziéć, ale widać było po twarzach jakie to na nich czyniło wrażenie. Nie mogąc się powstrzymać od łez, z ostatkiem węzełków w ręku, z klatką swojego kanarka, stara Mateuszowa wyszła zataczając się ze swéj izdebki, nie dobrze wiedząc dokąd idzie; w głowie się jéj mąciło, odmawiała jakąś modlitwę i drżała.
Sercem matki nie tyle bolała nad sobą, jak nad synem, bo się lękała ażeby pan Bóg nie skarał go za te bezlitosne samolubstwo, starała się Boga przebłagać.
— Cóż robić — musiał biédaczysko — szeptała idąc — widać że musiał, boć on mnie kocha, ale na świecie inaczéj nie można, uboga stara matka szkodziłaby mu. Nie mam żalu! nie mam żalu.
Powtarzała te wyrazy, ale łzy jéj z oczów płynęły i drżała.
Szła tak biédaczka ulicą sama jedna, nie wiedząc nic, gdy cichy głos ją pozdrowił, podniosła oczy, i postrzegła pannę Teklę idącą z koszykiem w ręku. Po węzełkach które niosła staruszka, po zaczerwienionych jéj oczach łatwo się było domyśléć że na inne przechodziła mieszkanie. Panna Tekla, stara widać znajoma, zatrzymała się zdziwiona, i zawołała prędko: — Jakto? jéjmość widzę na nowo się przenosi.
P. Mateuszowa widocznie była pomieszaną, usiłowała się uśmiéchnąć.
— Tak, moja panno Teklo, tak, bo tu, widzicie, szczupłą miałam izdebkę, nie dobre powietrze, ciasnota, a oprócz tego hałas obok przez ludzi, więc sama już postanowiłam szukać innego kąta.
— Wy? wy? niedowierzająco z uśmiéchem dziwnym spytała dziewczyna, a to już chyba do niewytrzymania tam być musiało.
— Ale tak, nie do wytrzymania.
— Pozwólcież moja dobrodziéjko, podchwyciła Tekla, ja mam dzień wolny, bom była niezdrowa i lekarz mi chodzić kazał po powietrzu, ja was przeprowadzę do domu. Dajcie mi klatkę z kanarkiem.
— Nie, nie, tylko już nie klatkę — opiérając się odpowiedziała staruszka — kanarek mój mnie zna, toby się trzepotał, jeśli łaska to weźcie węzełki.
— A daleko to?
— Na Winiarach, w ogrodach.
Zamilkły; na ustach Tekli krążył uśmiéch politowania spokojny.
— Nie mówcie mi tylko nic, bardzo cicho odezwała się po chwili Mateuszowa do towarzyszki — nic przeciwko Jasieńka. On mówię wam, nic nie winien, ja sama tego żądałam.
— A jednak łzy macie w oczach, rzekła Tekla.
— Jakże niepłakać! musiałam się wynieść a jednak mi żal téj ciasnéj izdebki, bom bliżéj niego była, bom słyszała, czuła że on obok. A teraz on taki zajęty, kiedy ja go zobaczę, i myślę że się może obawiać będzie żeby go tam przychodzącego nie widzieli, nie pletli.
Tekla spoglądała na nią w milczeniu.
— O! moja jéjmość, rzekła, moja jéjmość, wiecie że ja mu téż dobrze życzę od dzieciństwa, niech mu się powodzi, niech będzie szczęśliwy, ale jakoś to wszystko nie po ludzku, nie po Bożemu. Teraz on mnie nie zna, choć był czas, gdy biegał za mną i zaklinał się że mnie nigdy nie opuści — ja mu tego nie wymawiam, jestem ubogą dziewczyną, on sięga wysoko, ale tak wszystkich swoich rzucić, matkę, brata i... przyjaciół — dodała zawahawszy się — aby się dobijać wielkości jakiéjś, to mi się wydaje niedobrém. Mówcie sobie co chcecie, pani Mateuszowo.
— Ty wiesz, Teklusiu, że na Jasieńka nic mówić nie pozwalam. On wié co robi, ma on rozum.
— Ale serca, serca.
— Ma i serce, ma, nie gadajcie, ale z jego głową nie można było siedziéć w kącie.
— A dlaczegóż wstydać że się z małego wyszło? spytała Tekla. Mnie się widzi, że toby mu więcéj ludzi zyskało, niż kłamstwo o które drżéć musi ciągle ażeby się nie wydało.
— Czy to nam babom o tém sądzić, odezwała się Mateuszowa. Wy, moja panno Teklo, macie do niego urazę, bo on się w was kochał i wyście go kochali, (a ktoby tego Jasieńka nie kochał) — ale to darmo, juściż się z wami ożenić nie mógł, byłby sobie świat zawiązał.
— Pewnie, pewnie, przerwała Tekla, ja o to do niego nie mam żalu, niech mu Bóg szczęści, bolało i przebolało, dziś już o tém nie myślę, mnie was żal.
Mateuszowa spuściła głowę.
Tak doszli do domu, i Tekla niosąc węzełki milcząc już wcisnęła się za staruszką do jéj mieszkania nowego. Były to dwie izdebki małe, ubogie, które się plenipotentowi mecenasa aż nadto dobremi wydały dla Mateuszowéj. Ona wszedłszy nie spojrzała nawet na nie, siadła i płakała. Tekla tym czasem ustawiała coś spoglądając na nią zamyślona, gdy w téjże chwili zapukano do drzwi i głowa rozczochrana Wilmusia ukazała się w nich.
Stara się prawie przelękła, Tekla krzyknęła z podziwienia. Chłopiec wyglądał jakby rozgorączkowany, na bladéj jego twarzy wykwitał chwilowy rumieniec, oczy się iskrzyły, wargi mu drżały, patrzał na matkę, na Teklę i mówić nie mógł. Ale wyraz rysów nie był wcale rozpaczliwy, malowała się w nich niecierpliwość bardziéj i niepokój.
— E! przy pannie Tekli, rzekł, niéma co się kryć i komedyi grać — przepraszam panienkę że wchodzę bez rękawiczek, ale, proszę się bardzo mojemu negliżowi nie przypatrywać.
Wszedł i stanął.
— Matuś! ha — więc się stało! zawołał — i dobrze się stało — tak lepiéj, wierzcie mi, nie płaczcie, wszystko się złoży jak powinno, będziemy poczekawszy w kupce wszyscy, Wilmuś się na coś przyda. Wpadłem tylko matuleńkę zobaczyć, nie gniéwajcie się. Wszak tu on nie przyjdzie, i ja mam wstęp wolny? nieprawdaż.
Matka spojrzała nań smutnie.
— Nie mam pretensyi żebym matusi Złotego Jasieńka zastąpił, rzekł, niepodobny jestem do niego choć rodzoniuteńki brat, darmo. Tamto pan, a ja wyrobnik. Ha! no! tak Bóg dał — ale i ja się może na co przydam, choćby wody przynieść, kiedy sługi widzę niéma.
— Wszak mi wolno będzie czasem zajrzéć. Matuś się nie pogniewa? dodał; przemówcież za mną panno Teklo, co — macie dobre serce, czy ja zawsze mam być wyklęty i wyświecony.
Tekla patrzyła nań z podziwieniem i litością, matka z obawą.
— Wilmuś, rzekła nareszcie z ciężkością, zdobywając się na ciche słowa — ty byłeś dla matki zawsze dobrém dzieckiem, ale dla siebie...
— Dla siebie, to już mój własny rachunek, podchwycił chłopiec, z tym jegomością to my się jakoś pogodziemy.
— A ja ci mówię, przerwała Mateuszowa, że tobie tu dłużéj siedziéć na nic się nie zdało. Wszyscy cię znają, wszyscy wiedzą żeś łotrował, choćbyś się poprawił, nie uwierzą, i — widzisz, dodała jąkając się — tobie tu nie będzie dobrze nigdy, ciebie mogą...
— Matuś nie chce powiedziéć co myśli, rzekł Wilmuś — ja się jego nie boję, i w drogę mu przecie nie wlizę, nasze drogi daleko jedna od drugiéj. Pozwólcie mi się tylko tu dowiadywać, dopóki, dopóki...
Zamilkł nagle, zacisnął usta, spuścił głowę, przyszedł do matki, ukląkł przed nią i począł ją w ręce całować milczący. Tekli łza zaświeciła na powiekach. Stara Mateuszowa nie rzekła nic, tylko przycisnęła głowę jego do piersi.
Wilmuś wstał żywo, wesoło, choć i on mimowoli zapłakał.
— Teraz, matusiu, muszę nazad do roboty, ale już mi drzwi nie zamykajcie, bo przychodzić będę, to darmo. Bóg wam zapłać, rzekł podając nieśmiało rękę Tekli — i wy macie poczciwe, ludzkie serce, nie tak, nie tak jak... inni, (dodał cicho spojrzawszy na matkę) nie patrzcie ino na mnie z tym strachem i wstrętem, nie taki czarny diabeł jak się zdaje. Prawda — rzekł ciszéj — nie wyglądam elegancko, ale to jest tymczasowe incognito, zobaczycie.
To mówiąc, raz jeszcze matkę pocałował w rękę, skłonił się z pocieszną niezgrabnością pannie Tekli, uśmiéchnął i znikł. Słychać było miękki chód jego po wschodach, bo buty dotąd były w smutnym stanie; potém ucichło, a Tekla szepnęła:
— Biédne chłopczysko!!
Wilmuś pędem biegł do mieszkania Tramińskiego.


Gdy się to dzieje, mecenas Szkalmierski natychmiast po powrocie z polowania przywołał do siebie Żłobka. Posłuszny młodzieniec stawił się z przyzwoitą pokorą i atencyą, jak zawsze zapięty, wyczesany, z miną poważną a głęboko zamyśloną. Byli sami.
— Mój panie Klemensie, potrzeba mi pomocy twéj w dwóch rzeczach; weź na rozum aby to zrobić, jak ty to umiész, prędko, dobrze i cicho.
— Już pan mecenas może się spuścić.
— Wiem to że na ciebie spuścić się mogę, i dlatego ci powierzam. Bądź jednak oględny, aby jak najmniéj z tego robić hałasu.
Pan Klemens uśmiéchnął się nieco zarozumiale, jakby chciał powiedziéć: — Nie potrzebujecie mnie przestrzegać.
— Piérwsza rzecz, żebyś — zniżając głos, rzekł mecenas biorąc za guzik Żłobka, żebyś poszedł niby od siebie — przez ciekawość, rozumiesz mnie, zobaczyć u notaryusza księgę hypoteczną dóbr prezesa, wiész...?
— Wiem.
— I wynotował mi wszystkie ciężary jakie na tych dobrach się znajdują w księgach, ale tak żeby nikt o tém nie wiedział, nawet, jeśli można — sam notaryusz. Da się to zrobić?
Klemens pomyślał.
— To się da zrobić.
— Potrzeba mi téj notatki prędko.
— Na jutro.
— Zgoda, na jutro rano. Powtóre, powtóre... począł chodząc po pokoju mecenas, ta druga sprawa gorsza.
— Przepraszam, przerwał Żłobek, ale może być że na dobrach prezesa są długi i ciężary niewpisane w księgi hypoteczne.
— Słyszałeś go o tém?
— Tak mi się to o uszy obiło.
— Chociaż ściśle biorąc, długi nie wpisane mało nas obchodzą, jeśliby o nich jednak można powziąć jaką wiadomość, nie zawadziłoby, o ile się da.
— Tak, postaram się, a druga rzecz? spytał ciekawie Żłobek.
— Druga, druga — odezwał się nareszcie mecenas, jakby mu to przychodziło z ciężkością. Potrzeba mi dla pewnego obywatela.
— Dla prezesa, rzekł cicho Żłobek.
— No, tak, domyśléć ci się łatwo, pożyczki, znacznéj pożyczki. Gdzieby tu można znaléźć piéniądze, nie bardzo szukając i napraszając się, nie od żydów, i... nie od szlachty, o ile możności poufnie, prędko.
— Summa znaczna? spytał Klemens.
— Dosyć znaczna, sto tysięcy złotych.
— Sto tysięcy! głową poruszając rzekł pan Klemens, to nie łatwo będzie.
Zamyślił się głęboko.
— Ha! trzeba szukać, dodał powoli — ale na to i czasu więcéj pójdzie.
— Juściż, dni kilka.
— Gdybyś mi te dwa interesa dobrze, prędko i cicho, nadewszystko cicho załatwił, miałbyś nie szpetny procencik.
Pan Klemens się skłonił.
— Postaramy się, rzekł z powagą; co do hypoteki, rzecz łatwa, znajdę kancelistę który mi wypisze, i to jeszcze nie dla mnie, ale dla kogoś innego, żeby nie posądzano komu było potrzebne. Z piéniędzmi ponoby może trudniéj.
— Nie trać-że czasu, idź, rób, zawołał mecenas, ja mam jeszcze wiele wizyt i wiele zajęcia.
Pan Żłobek lekko głową skłonił i wziął za klamkę, ale zaraz się odwrócił.
— Czy piéniądze potrzebne na długi termin?
— Najlepiéjby było żeby dłuższy wyrobić, ale w ostatku byle dostać, potémby się miało czasu więcéj innego kredytu poszukać.
Klemens zamyślony po cichu wysunął się z pokoju.
Poleciwszy młodszemu dependentowi bieżące sprawy, sam spojrzał w lusterko, przyczesał jeszcze i tak już wypoliturowane włosy, i z miną przejętą ważnością swą, wyszedł natychmiast na miasto. Pan Klemens był człek niepozorny ale skuteczny, w kwadrans już wywołał w ulicę jakiegoś kancelistę od innego prawnika. Wyglądał on na bardzo chude stworzenie i nos miał czerwony tak, że nie mógł się nawet wypiérać swéj słabości do spirytusu.
— Pan Michał — rzekł w trzeciéj osobie Żłobek, pójdzie do notaryusza, i poszuka tam niejakiego Tramińskiego który u niego pisze. Jest to biédak ale człek zdatny.
— Ale ja go znam.
— Tém lepiéj, zapłacisz parę złotych Tramińskiemu, który sam jeden pisze w izbie gdzie są księgi hypoteczne, ażeby wynotował długi i ciężary na Zakrzewku prezesa. Dla waćpana, dodał z naciskiem, dla waćpana.
— A no to dobrze — odparł czerwony nos — ale Tramiński to taka facyata rygorysty, że gotów w sekrecie i bez pozwolenia tego nie zrobić.
— Ale bo! goły jest, dasz więcéj dwa złote.
Czerwony nos z uśmiéchem w milczeniu rękę wyciągnął, a pan Klemens włożył w nią po namyśle półtora rubla.
— Idź, rzekł, a prędko, na dziś wieczór mi tego potrzeba.
Nagle odchodząc już, zwrócił się.
— Słuchaj panie Michale, ty znasz całe miasto i jego kieszenie?
— Znam.
— Gdzieby tu na krótki czas, prędko dostać sto tysięcy.
Michał aż odskoczył, podniósłszy ręce.
— Ale! ale! żartujecie!
— Na prawdę.
— Sto tysięcy, a kto dziś ma sto tysięcy, i po coby je trzymał?
— A no tak, dodał po namyśle — juściż wiem kto ma, ale czy da?
— To moja rzecz.
— U pana Sebastyana są grube piéniądze leżące, chciał był nabyć kamienicę od Paskiewicza, i ofiarował się mu płacić gotówką przeszło sto tysięcy, ale nabycie do skutku nie przyszło. Rozpatrzył się.
— Sebastyan. Cechmistrz? rzeźnik?
— A tak.
Pan Żłobek pomyślał. — Dziękuję ci, dodał, i to się na coś przydać może.
Nie idąc już daléj, żwawo się zawrócił do domu i prawie nie zapukawszy, wszedł do gabinetu pryncypała, którego zastał nie przy biurze, ale z cygarem w ustach, przechadzającego się po pokoju.
— Nieoszacowany Klemensie — już coś upolowałeś, zawołał Szkalmierski kładąc mu rękę na ramieniu.
— Pieniądze ma Sebastyan, więcéj stu tysięcy, idzie o to aby skłonić go do dania.
— Sebastyan, przyjaciel Tramińskiego? podchwycił mecenas.
— Pan wié że oni w przyjaźni?
— Od lat dziesięciu patrzę jak się z sobą wodzą; prawdę rzekłszy, jest to jedyny tego starego waryata przyjaciel, bo z Tramińskim nie łatwo się kto zgodzi.
Mecenas zamyślił się i począł chodzić.
— Zostaw że to mnie — dodał — ja użyję właściwych środków.
— Zdaje mi się że Tramiński téż tę hypotekę będzie notował.
— Toś źle trafił — on tego pokryjomu nie zrobi.
— Ja to zaraz mówiłem, podchwycił Żłobek — ale nie on, to kto inny.
— Źleby było żeby go darmo kuszono.
— Niech pan będzie spokojny, zrobi się czysto i gładko.
— I prędko i cicho! dodał mecenas uśmiéchając mu się.
Do czego złoty Jasieńko był prawdziwym majstrem, jak lud mówi w swym języku, to do sztucznego podejścia człowieka; urodził się on na niepospolitego artystę, szkoda tylko że ról swoich nie odegrywał tam, gdzieby mu bez obciążania sumienia przyklasnąć było można.
Po wyjściu Żłobka spojrzał na zégarek, pomyślał długo, widocznie plan jakiś układał, uśmiészek biegał po ustach, chodził niespokojny, spoglądał na godzinę, naostatek wyszedł i boczkiem skierował się ku biuru notaryusza, w którém pracował Tramiński. Tu przesunął się kilka razy po trotuarze tam i nazad, ale śpieszno idąc jak zawsze, ażeby się nie domyślano że na kogoś oczekiwał. Po kwadransie ukazał się Tramiński z papiérami pod pachą, śpieszący do garkuchni. Potrzeba było na ten raz się spotkać mecenasowi z nim, ale należało tak obrachować, ażeby go nie doganiał i nie miał miny że na to czyhał. Wybrał więc drogę ukośną i biegł szybko, matematycznie wyliczywszy iż zetknąć się muszą, i nie byłby się omylił, gdyby Tramiński zobaczywszy go zdaleka, umyślnie się z drogi mu nie usunął.
Mijali się od wielu lat jak nieznajomi, nie kłaniając sobie, jakby obcy zupełnie, nie przyszło więc na myśl Tramińskiemu aby tym razem inaczéj być miało. Mecenas przechodząc już mimo odwrócił się i wstrzymał.
— Jak się masz stary — rzekł śmiejąc się — cóż to już mnie nawet znać nie chcesz? Prawdziwie mam ci za złe, że mnie tak zawsze unikasz, jakbym ci co przewinił. Jak mi to przykro, nie uwierzysz, przecież nie zapomniałem że gdym boso chodził, nieraz mnie bułką poczęstowałeś.
Mecenas, mówiąc to, miał minę tak dobroduszną, szczerą, tak się wydawał rozczulonym, serdecznym, iż Tramiński osłupiał, zdawało mu się że marzy.
Szkalmierski zbliżył się do niego i podał mu rękę.
— Z pewnego względu jest nieszczęściem kiedy się człowiek dobije jakiéjś pozycyi, bo od siebie dawnych przyjaciół odstrasza. Jedni mu zazdroszczą, drudzy go posądzają że się zmienił, przypisując mu złe serce.
Tramiński słuchał i nie rozumiał.
— O innych ja tam niedbam, mówił gorąco Szkalmierski, ale o uczciwych ludzi jak wy, których jest na świecie niewielu, chodzi mi bardzo.
— Widzisz pan moje zdumienie, rzekł ochłonąwszy nieco z piérwszego wrażenia Tramiński — ale wina, jeśli jest w tém jaka, nie moja, panie dobrodzieju. Ubogiemu człowiekowi trudno się narzucać aby nie był posądzonym o interesowność, daruj pan.
— Któżby poczciwego Tramińskiego o to mógł posądzić, mówił mecenas, dokąd idziesz? na śniadanie? nieprawdaż?
— Szanowny mecenasie, śmiejąc się udobruchany rzekł Tramiński czując się bardzo szczęśliwym że się tak na człowieku omylił — u mnie śniadanie z obiadem a często i z wieczerzą stanowi nierozłączną całość, ale idę jeść, to prawda.
— No, to zrób mi tę grzeczność, chodź ze mną pod karasia, ja w domu jeszcze nie mam nic gotowego, ale rad będę sobie stare czasy młodości przypomniéć za skromnym stołem. Mam chwilę czasu, pogawędzimy.
Tramiński słuchał i uszom nie wierzył, jakaś nieufność odzywała się w nim, ale poczciwy człek strofował samego siebie za nią. Poszli razem śmiejąc się i gawędząc pod karasia, gdzie od lat dziesięciu noga mecenasa nie postała. Szkalmierski kazał dać izdebkę osobną, zadysponował śniadanie obfite, i zasiadł za stołem, prosząc ubogiego kancelistę aby z nim ceremonii nie robił.
— Gdybyś był odemnie tak widocznie nie unikał, rzekł, byłbym cię dawno umieścił w mojéj kancelaryi, ale byłem tego przekonania zawsze że się gniewasz na mnie.
Tramiński ruszył ramionami. — A ja znowu, że pan mecenas mnie unika.
— Ale cierpliwości, dodał amfitryon, jakoś to się ułoży, wprawdzie na teraz miejsca pozajmowane, jednak ja to we własnym interesie urządzę tak, aby cię do siebie ściągnąć i miéć tak poczciwego człowieka.
— Pan mecenas ma już Klemensa, który jest i zdatny i porządny chłopiec.
— To prawda, ale on przy mnogości interesów nie starczy, musi często się absentować a kancelarya zostaje bez dozoru i figle mi płatają.
Mecenas westchnął głęboko.
— Nie uwierzysz, panie Tramiński, co to za przykre choć na pozór świetne położenie nasze. Odpowiedzialność ogromna, a przyjaciół tém mniéj im się człowiekowi lepiéj wiedzie. Rozumié się szczerych, bo fałszywych roje lgną jak do cukru — ale co po nich. Oprócz tego dawne stosunki się zrywają same, ubożsi stronią, szczęście zawsze ma to do siebie że w nieszczęśliwych wzbudza posądzenia iż się je nieprawemi sposoby nabyło. Plotki i uwłaczające wieści szarpią sławę, słowem jak to dawniéj mawiano, porównywając do łaźni — im kto wyżéj siedzi, tem srożéj się poci.
Tramiński słuchał tych skarg ze współczuciem, a wierzył w ich szczerość całą duszą, bo dobremu zwykł był z łatwością dawać wiary.
— To prawda, wszystko to prawda — rzekł — ale każdy ma coś do znoszenia, a żaden stan od tego nie jest wolny.
— Wiész kochany Tramiński, gdybym ja teraz wybiérał sobie według woli, tobym z pewnością średni stan mieszczański nad inne przełożył. Niéma człowieka szczęśliwszego nad takiego bogatego kupca, mieszkańca, lub tym podobnie. Żadne obowiązki towarzyskie które są kajdanami, nie wiążą go, a dostatek ma, który go z innymi równa i może go nie zatruwając sobie żadnemi formami używać.
— Panie mecenasie, odparł Tramiński, wy już rafinujecie, my biédacy powiadamy jakikolwiek stan, byle z uczciwéj pracy wyżyć można. Wierzcie mi: najstraszniejsze położenie, brak sił przy braku chleba.
— Ale to są ostateczności, przerwał mecenas, ja wracam do mojego założenia, ot taki naprzykład poczciwy pan Sebastyan? hę? cóż mu brak? kamienica jak pałac, piéniędzy jak lodu, spokój, życie swobodne, fraka jak żyje nie kładł i nie włoży. Rodzinę ma poczciwą, dzieci mu się hodują.
Wniesiono właśnie zadysponowane śniadanie, zrazy wołowe które się tu nazywały bifsztykiem, faszerowanego szczupaka, porter i wódkę. Zapach orzeźwiający cébuli, którą te potrawy obficie były zaprawne, rozszedł się po izdebce i może niezbyt przyjemnie połechtał nerwy mecenasa, ale dla Tramińskiego był miłym. Stary po skromnym kieliszeczku kminkówki wpadł w zupełnie dobry humor i siadł z apetytem ubogich do stołu. Mecenas nawykły teraz do wykwintniejszego jadła, dał się wszakże przez samę przyzwoitość uwieść szczupakowi.
— To prawda, odezwał się Tramiński, że pan Sebastyan jest człowiek szczęśliwy, ale i on ma kłopoty — oto i teraz pisałem mu podanie do sądu — ma proces o kawał ogrodu.
— Komuż go powierzył? spytał prawnik.
— A Pierzchalskiemu.
— Nic nie mam przeciw poczciwemu Pierzchalskiemu, ale to z pozwoleniem, mazgaj, jak zacznie zwłóczyć, myśléć, brać niby na rozum a w istocie na lenistwo, da się przeciwnikowi ubiedz.
— To prawda, śmiejąc się odparł Tramiński — stary człek i zbytni flegmatyk.
— Ale słyszałem, że pan Sebastyan miał kupować dom od sąsiada...?
— Tak, była umowa, dawał półtora kroć gotówką, ale z tamtéj strony, widzę, że ma ochotę nabycia i że się nie targuje, zakroili jeszcze więcéj. Stary się pogniéwał i interes rzucił.
— To on trzyma takie znaczne kapitały w kuferku, bez procentu! Prawdziwa rozpusta! No! i nie bardzo bezpiecznie.
— Panie dobrodzieju — to człowiek starego obyczaju, dodał Tramiński — ostrożny, niedowierzający, pilny.
— Ależ przecie powierzywszy uczciwemu człowiekowi taki kapitał, zmiłuj się, miałby łatwo osiem, dziesięć procentów. Zważ, półtora kroć sto tysięcy, to piętnaście tysięcy jak za okno wyrzucone. Ja — dodał, nie dla każdego to robię, ale dla Simlonów naprzykład, dla Bartkowskiego w roku przeszłym, jak zaczęli mnie prosić, wzięłem do obrotu piéniądze. Cóż myślicie..? dałem Simlonowi dwanaście od sta, a Bartkowski od mniejszego wziął dziesięć i coś. U nas trafia się niezmiernie często, że ktoś przy ukończeniu ważnego interesu potrzebuje na gwałt grosza i to w téj chwili. Zyskuje na tém czasem pięćdziesiąt, da chętnie dziesięć, byle z rąk sprawy nie puścić.
— Ja nie lubię wprawdzie wdawać się w te roboty, ale dla dobrych przyjaciół, to się pocichu i uczciwie może zrobić.
Tramiński jadł i pił ochoczo.
— Już to, proszę mecenasa, odezwał się Sebastyan za procentami wielkiemi nie upędza się człek spokojny, dostatni i oszczędny. Nie mogę powiedziéć żeby grosza nie lubił, ale gonić za nim nie będzie. A któż znowu wiedziéć może że to się tak robi?
— Ja téż to tylko poufnie, wzajemnie mówię, bo podobną przysługę tylko dla przyjaciół czynię i to bardzo prywatnie. Byłbym zasypany kapitałami gdyby o tém wszyscy wiedzieli, a znowu nie można przewidziéć czy się zawsze znajdzie ulokowanie. Żydki już tu zwąchały, opędzić mi się od nich trudno, ale z tymi, o! nie chcę, nie chcę miéć do czynienia, to darmo. Co innego z takimi ludźmi jak pan Sebastyan.
Puściwszy strzałę, głębiéj zabijać jéj nie widział potrzeby mecenas, lękał się podejrzliwości starego i rozmowę obrócił. Śniadanie zostało sprzątnięte, porterowi się nie oparł kancelista, a mecenas, spojrzawszy na zegarek, porwał za kapelusz.
— O! o! zagadaliśmy się, gadu, gadu a psy w krupach, daruj, muszę śpieszyć i porzucić cię. Bardzom rad że się raz między nami przykre dla mnie nieporozumienie rozplątało. Słuchaj, poczciwy Tramiński, ja się czasem tobie zdać mogę, a twoja uczciwość mnie. Gdybyś miał czas i dobrą wolę, prosiłbym cię, idąc rano wstąp sobie do mnie do mego gabinetu na gawędkę. Tylnemi wschodami wejdziesz, do godziny 10 jestem sam, zapukasz razy dwa i poczekawszy raz.
Tramiński ujęty, oczarowany, skłonił się, pocałował go w rękę i syty wesół opuścił karasia. Gdy wychodził z garkuchni, mecenas już był daleko.
— No, proszę, proszę, rzekł w duchu do siebie — jak to łatwo się na człowieku omylić można, jak posądzić niesprawiedliwie! Ja sam miałem go za paniczyka, a tam przecie i serce jest i głowa nie lada. Dalibóg poczciwy, podobał mi się, podobał.
W niezłym wcale humorze stary powracał do domu, mając robotę daną sobie, którą swobodnie u siebie mógł skończyć. Przed progiem już posłyszał wesoły śpiéw strugającego zapalczywie Wilmusia. Piérwsza izdebka oddana mu przedstawiała się jak pracownia stolarska, pełna nieociosanego drzewa, śmieci, wystrużyn, wiór, a wśród niéj z zakasanemi rękami od podartéj koszuli, młody chłopak ochoczo się zwijał około roboty.
Nad wszystko miléj wydał się Tramińskiemu śpiéw i wesoła mina robotnika.
Stanął, trochę szydersko ale z pociechą wpatrując się w postępy młodego samouka. Było się zaprawdę czemu zdziwić. Piérwsze próby Wilmusia wziął był u niego stolarz, zamówił dalszą robotę i improwizowany snycerz walczył z lipiną, z dłutem i z własną niewprawą zwycięzko.
— Patrzaj-że jegomościuniu, zawołał Wilmuś i ciesz się dziełem swojém. Jeśli nie jestem jeszcze kunsztmistrzem, to tylko co nie widać, jak nim będę. To są wszystko do kanap i krzeseł ozdoby, w których nie ma podług mnie sensu, ale co mnie do tego, jeśli taki wzór dano, bylem wiernie powtórzył. To zaś — oddał wyjmując z kąta kij, gotuję jako prezent dla jegomości, ale jeszcze nieskończony, proszę mi dochować tajemnicy, abym mógł zrobić dobrodziejowi siurpryzę, ma to być arcydzieło.
Tramiński z podziwieniem się wpatrywał, była to laska z drzewa, na któréj końcu już się zarysowywał fantastyczny diabeł w niemieckim stroju, którego ogon wężowato opasywał rękojeść. Fizyognomia szatańska była uśmiéchnięta, żartobliwa, wyzywająca i wcale dobrze pomyślana.
— Ale po cóż ty mi diabła chcesz dawać, — spytał Tramiński.
— Dlatego żebyś jegomość o mnie pamiętał — odparł żartobliwie Wilmuś, bo ja téż na anioła się nie kwalifikuję. Juściż jegomość przez to potępionym nie będziesz, że go w garści zdusisz.
— Tak, ale z tą laską do kościoła nie pójdę.
— To ją jegomość w kąt rzucisz — rzekł Wilmuś, — żart na bok, wié jegomość o czém się przekonałem? oto że nie umiejąc nic lub mało co, łatwiéj zrobić poczwarę nawet niezgorszą, niż choćby znośnego coś pięknego. Dlatego ja myślę, kto mało umié musi się ograniczać takiemi diabelstwy. Jak się więcéj nauczę, wystrużę dobrodziejowi co ładniejszego.
Tramiński był ucieszony, oglądał, pytał, podśpiewywał.
— Coś mi mój jegomość dziś w bardzo, chwała Bogu, różowym humorze.
— A no? widzisz to, miałem dwie niemałe pociechy.
— Na jeden dzień aż dwie! zawołał Wilmuś, to się posypało.
— Pan Bóg łaskaw, ale potém trzeba będzie zapościć. Ponieważ śniadanie i to dobre — nic mnie nie kosztowało, jestem dłużny Opatrzności i oto — masz złotówkę dla pokrzepienia się, wyjąwszy zawsze, wódkę.
— Ja już wódki nie piję — rzekł Wilmuś.
— No! no! dawno?
— Od czasu, trudno to wytłumaczyć, jak znalazło się tak, że się komuś na świecie przydać mogę.
Tramiński spojrzał mu w oczy.
— Dzięki Bogu, zawołał, omyliłem się dwa razy, na tobie i na drugim jeszcze, obu was zbyt źle osądziłem — ciebie żeś niepoprawny, tamtego że zgubiony, bo bez serca, a ma serce! o! ma serce.
— Wolno spytać? któż to taki! dobrzeby wiedziéć kto ma serce? szydersko ozwał się Wilmuś.
— Nie znasz go. Mecenas Szkalmierski.
Na to imię Wilmusiowi wypadło z rąk dłuto, spojrzał dziko i jeszcze dziczéj się rozśmiał.
— Jegomościuniu kochany, — zawołał z gniewem prawie — jeżeli tak się znasz na ludziach.
— Ale cóż ty wiész! nie znasz go.
— A no! no! nie znam! prawda, prawda, — zawołał Wilmuś podejmując dłuto, — ale tędy owędy, coś mi się o uszy obiło — o nim.
— Brednie! kalumnije! żywo zawołał Tramiński — ja go będę bronił — to człowiek serca i głowy.
Chłopak usłyszawszy wyrazy te z takim wymówione zapałem, spojrzał na Tramińskiego i zdawał się niemi przestraszony. Wyraz jego twarzy wesoły, potém szyderski zmienił się strasznie, posępnie brwi namarszczył, patrzał na kancelistę, który pod wpływem śniadania i rozmowy ciągnął daléj.
— Tak jest, że się dorobił o własnéj sile od bosych nóg do powozu, piéniędzy, wziętości, renomy u ludzi, zachowania, szacunku, już go wzięto na języki. U nas tak zawsze. Ale to są fałsze, co o nim prawią, a ja mam na sobie dowód że o starych przyjaciołach nie zapomina, dumnym nie jest, i...
— Mów, jegomość, mów, proszę, — wyrwał się Wilmuś. Czy on jegomości jakie dobrodziejstwo zrobił?
— Żadnego dobrodziejstwa prócz tego że mnie wywiódł z błędu i ocalił od grzechu, bom go z innemi potępiał, a niesłusznie.
— Niesłusznie? — powtórzył Wilmuś. — I cóż się to stało?
— Juściż ja mu na nic, on mnie pewno nie potrzebuje, a jednak sam mi się nastręczył dziś, przywitał jak najczuléj, zaprosił na śniadanie, nakarmił, napoił i dobrém słowem pocieszył serce moje.
Wilmuś załamał ręce, stanął, walczył z sobą widocznie, potém schwycił Tramińskiego za ramię, pocałował go i rzekł stłumionym głosem:
— Mój ojcze, mój panie, strzeż ty go się i bądź pewnym, że ten człowiek nigdy nic bez interesu nie robi.
— Ale zkądże ty o tém wiedziéć możesz? zapytał stary.
Ja, ja, widzisz jegomość — odparł zawahawszy się nieco Wilmuś — ja jestem — jak wiecie — dzieckiem bruku tego, znałem jego rodzinę, matkę, narzeczoną, a nawet brata jego i wiem o nim wiele rzeczy.
— Ale kiedyż to było? kiedy to co ty wiész, to są stare plotki.
— To co ja wam powiem, odpowiedział chłopiec — stało się... dziś.
— Cóż się stało?
— Dajcie mi słowo, że to zachowacie przy sobie?
— No — no, nie jestem plotkarz, cóż to on tam za zbrodnią popełnił?
— Tak, zbrodnią, zawołał ciskając drzewo o ziemię Wilmuś, matkę, rodzoną matkę wygnał z domu, bo się jéj wstydził, bo chce uchodzić za paniczyka.
Tramiński pobladł.
— Ale czyż prawda?
— Klnę się wam na ukrzyżowanego, rzekł Wilmuś, widziałem ją, spotkałem, znam.
— Ty?
— A no, co dziwnego? — śmiało zawołał chłopak, — jego matka i moja, siedziały w jednym rzędzie na jatkach. Człowiek, który się zapiéra matki nie może miéć serca.
— Nie chce mi się temu wierzyć — odparł zwolna Tramiński, — wiem że nie kłamiesz nigdy.
— Wierzcie, lub nie, jak się wam podoba, ale jeśli mnie nie dajecie wiary, pamiętajcie z nim być ostrożnie. Znam go, przez matkę, a i wyście pewnie słyszeli może o niéj, o pannie Tekli.
— No, tak, panna Tekla sama go porzuciła.
Wilmuś się uśmiéchnął.
— Dobrodzieju — rzekł — gdy się diabeł łasi, najstraszniejszy, ja więcéj nie powiem.
Tramiński zadumany wszedł do swojego mieszkania. Wilmuś téż już nie śpiéwał, chmurny siadł jeszcze do roboty, włożywszy złotówkę do kieszeni i głęboko się zamyślił, a nieprędko gniewne czoło mu się rozmarszczyło przy pracy.
— Ha — pomyślał Tramiński który w dobre zawsze skłonniejszym był uwierzyć, niżeli w złe — coś Wilmuś po swojemu przesadzać musi, przyśniło mu się. Mecenas musiał miéć słuszne powody, to nie jest tak zły człowiek, ale zazdrość ludzka! zazdrość! Ja sam wszakże przed kilku dniami takiém samém na niego okiem patrzałem. Ha! zapewne nie święty i on i my wszyscy — ale tak złym nie jest jak on go sądzi, zwyczajnie, plotki uliczne. Przecież coby mógł miéć za interes mnie sobie ujmować? zagrało w nim serce, to cała rzecz! nie, nie — to zły człowiek być nie może.
I uspokoiwszy się tém Tramiński, siadł w prostocie ducha, ucieszony do roboty, rad że na świecie więcéj jednym znalazł poczciwym człowiekiem. Wilmuś zaś smutnie się zagłębił w myślach, znał nadto dobrze braciszka, a kochał Tramińskiego, obawiał się więc aby starego nie wprowadzono w jaką, uchowaj Boże, niebezpieczną robotę. Ale jak się téż było dopilnować i zapobiedz...??


Kamienica pod Byczą Głową, któréj szczęśliwym posiadaczem był okrągły i spokojny pan Sebastyan Zwiniarski na teraz cechmistrz rzeźniczego kunsztu, czy téż bractwa, i z pradziadów mieszczanin sławetny — leżała nieco odlegle od nowszych i paradniejszych ulic, wszakże w środku starego miasta. Postawiona w owych czasach gdy pod sznur nazbyt nie wyciągano budowli i jednakiéj im nie nadawano fizyognomii, przedstawiała się nieco fantastycznie ale bardzo poważnie. Znać w niéj było mury grube, sklepienie silne, a po odrzwiach i futrynach rzeźbionych pewne nawet o powierzchowną piękność staranie.
Ona już sama mogła coś nauczyć o rodzinie posiadaczy, bo mówiła o jéj zamożności mieszczańskiéj i starém osiedleniu. Dziad pana Sebastyana ją stawiał, ojciec i wnuk utrzymali w jak troskliwszéj pieczy. To téż wśród obok stojących, nieco zaniedbanych budowli wyglądała prawie pańsko. Bycza Głowa była niegdyś znakiem rzeźnika, stała się późniéj godłem kamienicy, szlachtuzu ani jatki dawno tu nie było, pan Sebastyan bowiem nie zajmował się drobnostkową sprzedażą, ale raczéj zakupnem wołów hurtowném, które późniéj częściami, na kredyt mniejszym handlarzom odprzedawał. Miasteczko położone na jednym z głównych traktów wiodących z prowincyi w bydło najpiękniejsze obfitujących, parę razy na tydzień ze znacznych partyi wołów ukraińskich i wołyńskich mogło się zaopatrywać. Zwykle téż pan Zwiniarski korzystał z przepędu i znaczniejsze czynił zakupy, handlując potém niemi nietylko w mieście, ale nawet zaopatrując mniejsze osady.
Z rzeźnika, chociaż się tego stanu nie wypierał — wyszedł nieznacznie na spekulanta bydła, z czego miał dochody piękne, bo się znał dobrze i miał oko tak trafne, że wagę wołu, jego łój, wartość skóry i dobroć mięsa mógł z wejrzenia prawie na pewno ocenić. Nie spuszczał się téż na ludzi, w kapocie szaréj, w butach do kolan, podpasany rzemiennym pasem, z trzciną w ręku, szedł regularnie na targ sam, woły opatrywał i kupował co ocenił i wyprobował.
Rzeźnicy wszyscy byliby się za niego posiekać dali, bo dla nich był prawdziwą Opatrznością, dawał im kredyt, w uzyskiwaniu należności był wyrozumiały, z ludźmi łagodny i nie znał co gniew lub niecierpliwość. Wiarę miał téż u ludzi niezmierną, bo był poczciwości nieposzlakowanéj.
Ten spokój który się malował na jego poczciwéj twarzy, panował w sercu.
Mimo znacznéj majętności, którą wziął po ojcu, a w części sam się dorobił, obyczajów był skromnych, życie wiódł nader proste i można powiedziéć że się czuł szczęśliwym. Żonę miał dobrą i gospodarną kobiécinę, trochę gadatliwą, żywą, opryskliwą, ale w gruncie najlepszego serca. Synek dziesięcioletni i dorosła córka Apolonia, poufale Połcia zwana, składali całą rodzinę.
Życie obojga państwa płynęło jak najregularniéj i bez wielkich wstrząśnień — i byłby może pan Sebastyan nie znał nieprzyjemnych wzruszeń wcale, bo mu ich domowy byt nie dostarczał, gdyby nie sąsiedni dom Paskiewicza. Paskiewiczowie krawcy z powołania, mieli sporą kamienicę dosyć źle utrzymaną obok, ale z ogromnym i pięknym ogrodem. Mówiono, że to był niegdyś pałacyk Ossolińskich, którzy w sąsiedztwie dawniéj znaczne dobra posiadali. W istocie kamienica, mimo zmian, jakim uległa, zachowała w sobie coś pałacowego. Front był okazały, między oknami ukazywały się na pół zbite armatury, w ogrodzie była jakby resztka fontanny, pyszna aleja lipowa i altana z lip starych. Wszystko to od lat kilkudziesięciu w najopłakańszym stanie zaniedbania zostawało, z powodu, iż Paskiewicze nie mogli się podzielić na pięć głów tą posiadłością, żaden spłacić nie był w stanie współsukcesorów, kłócili się i rujnowali. Postanowili sprzedać je; panu Zwiniarskiemu myśl przypadła wielce do smaku, piérwszy raz w życiu zapalił się projektując dwa domy połączyć, a nadewszystko stworzyć sobie ogród śliczny. Uśmiéchało mu się to wielce. Przyszło do targów, zażądano dość wiele, bo półtora kroć. Sebastyan się zgodził. Było sumy klasztornéj na wiecznym procencie piątym pięćdziesiąt tysięcy, gdy przyszło się resztą dzielić na pięć głów, a głowy na pół i ćwierć-główki, okazało się że niektórym z sukcesorów bardzo mało przypadło. Zaczęli podnosić cenę posiadłości, pan Sebastyan się cofnął.
Ale ktoby temu uwierzył.. Nadzieja, którą się bawił kilka tygodni, stracona nagle, zatruła mu jego spokój. W dodatku o kilka łokci ogrodu jeszcze mu proces wytoczono.
O sprawę byłby nie dbał — ale już sobie poczciwy stary wymalował w wyobraźni swoją przyszłą rozległą, cienistą posiadłość, urządzenie altany, zasadzenie kwiatów, kamienne ławy i stoły, bramę piękną od ulicy, sypane żwirem białym ścieżynki, zieloną darń, owocowe drzewa i t. p. a teraz cały ten sen szczęśliwy wyrwano mu i rozproszono. Czuł on że gdyby uległ podwyższeniu ceny, byłby narażony potém na rozliczne pretensye jeszcze, postanowił więc cofnąć się, cofnął, ale bolał.
Chociaż spokojny jak dawniéj, był smutny.
W popołudniowéj jakoś godzinie posłał po Tramińskiego, nie wychodził tego dnia, bo go nieco gardło bolało, zawiązaną miał téż szyję grubą chustą i siedział w oknie zamyślony.
Państwo Zwiniarscy zajmowali piérwsze piętro własnéj kamienicy od frontu, tak jak rodzice niegdyś i nic się tu w tém mieszkaniu od stu lat może nie zmieniło. Było ono bardzo czysto, porządnie utrzymane, ale zbytek i fantazya nie wkradły się tu jeszcze.
Piętro było jak dół sklepione, izby duże, okna głęboko w murze, także w każdéj niszy parę krzeseł stanąć mogło — piece kaflowe polewane, stoły ciężkie, krzesła z wielkiemi poręczami. Sprzęty gospodarskie i narzędzia pracy codziennéj nie kryły się i nie wstydziły z sobą, tu i owdzie krośna, skrzynie, kuchenne nawet naczynie spotkać było można. Nie przyjmowano tu gości chyba swoich, nie myślano odegrywać komedyi wielkiego tonu, ani stosować się do obyczaju klas innych. Pani Sebastyanowa, którą mąż żartobliwie czasem zwał Sebastyanicką, była mała, okrągła jak on, żywa, wesoła i niezmiernie pracowita. Synek chodził do szkół i trzymano go surowo, z Polcią tylko matka, kochając ją może do zbytku, postąpiła nierozważnie. Zamiast ją wychować na gosposię i żonę poczciwego mieszczanina, w prostocie obyczaju dawnego, powoli, sama nawet nie wiedząc jak, zrobiła z niéj panienkę zupełnie domowi obcą i do niego nie przystającą. Polcia była utalentowana, uczyła się łatwo, miała twarzyczkę śliczniuchną, główkę otwartą, jakże jéj nie było uczyć! kształcić i wypieścić to śliczne cacko.
Ale gdy po świetném ukończeniu pensyi na miejscu i wyższych nauk w Warszawie wróciła Polcia do domu — znalazło się, że jakoś z matką zrozumiéć się nie mogły, były sobie jakby obce, i Polcia, w swoim domu była jak nie na swym świecie.
Jest to pewnie jedném z największych nieszczęść na świecie, gdy z jakichkolwiek bądź powodów harmonia w rodzinie, złoty węzeł, co ją łączy potarganym lub nawet tylko zwolnionym zostanie.
Szczęściem dla Polci i dla matki — dziécię z kolébki wyniosło serce poczciwe, charakter łagodny, i pobożność szczérą a głęboką. Nie umniejszyło to jéj miłości dla mateczki, że ją znalazła wróciwszy dziwnie zacofaną, nieświadomą bardzo wielu rzeczy, mającą wyobrażenia fałszywe zupełnie i niekiedy śmiészne. Z pokorą dobrego dziecka wzięła się Polcia do łagodnego nauczycielstwa i nie niecierpliwiąc się, nie okazując swéj wyższości, stała się dla matki źródłem światła.
Ale niemniéj biédne dziewczę musiało się czuć niezrozumianém i osamotnioném w towarzystwie ludzi poczciwych wprawdzie, lecz zacofanych i nieumiejących nic nad to, co nauczyło życie. W takiém otoczeniu bez skarg, bez zżymania, niecierpliwości, z uśmiéchem i rezygnacyą żyć i rosnąć, nie obawiając się przyszłości, mogła tylko tak szczęśliwie obdarzona istota, jaką była Polcia.
Nadto jest może fenomenalnych w powieściach postaci, ale i życie gdy mu się zblizka przypatrzym, gdy zajrzym w jego głębie, ma ich wiele. Do nich młode to dziewczę zaliczyć należało. Był to fenomen jasny i pocieszający, a w domu świéciła ona gwiazdą i była ukochana przez wszystkich. Nie mówiąc już o matce, któréj miłość dochodziła do bałwochwalstwa, ani o ojcu, który w Polcię wierzył jak w wyrocznię, cały dom i wszyscy znajomi się nią zachwycali. Nic to ją wszakże nie psuło, była skromną a cichą, uśmiéchającą się i łagodną. Ale smutek powlekał jéj lice, żyła bowiem, gdy jéj zabrakło tego życia duszy którego w domu nie miała i gdzie ją tylko uczuciem karmiono — żyła książkami. Wybór ich miała sobie saméj zostawiony i choć umysł zbrojnym był przeciwko złemu... nie było w nim może dość siły, aby wszystkie sprzeczności spotykane pogodzić mogła... W życiu czynném nieustannie się nam przedstawia tysiąc zagadek nierozwikłanych kontrastami w książkach, które są odbiciem, często mimowolném a niezupełném żywota, gdzie sprzeczności, jako jeden z processów sztuki umyślnie się uwydatniają, kontrastów więcéj jeszcze i ostrzéj występuje przeciw sobie. Umysł w nich się gubi i chwilami zwątpić musi o sobie. Stan duszy Połci, jéj smutek właśnie pochodził z jéj osamotnienia z książkami. Żywego towarzystwa, widoku na czynne życie zbywało, niewiele daléj oczy jéj sięgały, nad uliczkę i drogę do kościoła, lub ogrodu.
Jakkolwiek Zwiniarski był bardzo majętnym człowiekiem, stosunków nie miał i nie szukał tylko ze swojemi... kółko jego znajomości było nader ograniczone.. Towarzystwo, któreby Polci przystać mogło i było dla niéj pożądaném, oddzielone od niéj względami wielu i trybem życia stawało się niedostępném. Nawet koleżanki z pensyi, należące do rodzin, które weszły już w inne sfery, ledwie ją zdaleka witały i pobieżnie spotkawszy, przemówiły słów kilka.
Tu znowu trzeba było tak dobrego serca i takiéj skromności, jaką miało dziéwczę, aby się ani zżymać na ostracyzm co ją wydzielał i odosobniał. Mówiła sobie spokojnie, że to ją od wielu przykrych zawodów i bolesnych dla rodziców, a ambarasujących dla niéj saméj położeń ratuje. I uśmiéchała się bez żalu w sercu, wracając do matki uścisku i do książek.
Polcia odebrała była wychowanie tak świetne i tak ono szczęśliwie do niéj przystało, mówiąc po prostu — iż mogłaby była jeśli nie w najświetniejszém towarzystwie zajaśniéć — bo tego jéj skromny bronił charakter — to przynajmniéj wszędzie znaléźć się na swojém miejscu. Umiała dobrze kilka języków, była doskonałą muzyczką, a nałóg czytania i potrzeba, aż nadto daleko zaprowadziły ją w naukach.
Poczciwa matka wziąwszy się w boki, nieraz posłuchawszy Polci, mówiła sobie odchodząc pocichu: Jestem jak kura co wysiedziała kaczęta, patrzę z brzegu jak pływają, ale z niemi płynąć nie mogę.
I śmiała się dobrodusznie z téj biedy, z któréj wszakże była szczęśliwą.
Tego wieczora pan Sebastyan znudzony bólem gardła, siedział w oknie podparty na ręku — czekał na Tramińskiego i wzdychał. Przez pokój w którym się robiło ciemnawo, niekiedy przesuwała się jejmość, stawała na chwilę przed mężem, pytała troskliwie, czy mu czego nie potrzeba, czyby po doktora nie posłać, czyby jajko nie ubić, czyby synapizmów nie położyć, a odbiérając tylko półsłówkiem odpowiedzi przeczące, szła daléj.
Polcia w drugim pokoju grała na fortepianie; ale z oka nie spuszczała ojca.
Tramiński się spóźniał. Naostatek biédaczysko zasapany, jak zawsze odziany licho, zawstydzony niedostateczną toaletą, dla któréj może umyślnie wybiérał godzinę zmroku — wsunął się z nieodstępnemi papierami pod pachą.
Sebastyan wstał na jego spotkanie. Polcia przestała grać, zafrasowany Tramiński rzuciwszy okiem po pokojach, zbliżył się do gospodarza.
— Spóźniłeś mi się — rzekł Sebastyan.
— Ale na uczciwość miałem robotę — nie mogłem, przepraszam, czy jest co pilnego?
— Nie, nie ma nic, tylko mi oto gardło spuchło, — odezwał się gospodarz, — nie mogę wyjść, chciałem pogadać.
Tramiński się rozśmiał ruszając ramionami i pocałował go ściskając oburącz.
— A toś dobry, mój dobrodzieju, mnie sobie na gawędę zawołałeś? Człowiecze, od tylu lat mnie znasz, wiész, że próżnować mnie nie wolno, weź-że sobie kogo innego co jak waszeć może siedziéć z założonemi rękami.
— Ale ba, kiedy mi kto inny nie do smaku.
— Pochlebco ty jakiś — zawołał Tramiński, co ci ze mnie starego? Ja już i gadać się oduczyłem pisząc.
— No! no! szara godzina, szkody ci nie zrobię, możesz ją staremu przyjacielowi darować.
— Polciu — moje kochanie — dodał Sebastyan, każ nam przynieść piwa.
Polcia przybiegła żywo. Tramiński skuliwszy się jeszcze bardziéj przed nią ze wstydu za ubranie, pokłonił się jéj pokornie.
— Jakto? odezwała się — tatko w zapaleniu gardła będzie piwo pił?
— W jakiém zapaleniu? u ciebie się w głowie pali! Mnie po prostu sobie boli gardło, a na to kufel piwa przecie zaszkodzić nie może...
Pocałował ją w czoło.
— Każ dać dwa kufle bawara, ale jak najlepszego. Tramińskiego wiész jak kocham, dałbym mu wina, ale on go nie lubi, ani ja.
— Tatku, ale ty nie pij!
— Ale daj-że mi pokój, już przecie nie taka jestem panienka jak ty, ale stary rzeźnik. Każ dawać bawara i słuchaj ojca rozkazu, choć jesteś od niego rozumniejsza.
— Pani moja! zawołał Tramiński — ja z panem Sebastyanem gotów jestem pić rumianek.
Zaczęli się śmiać, ale bawara podano i Sebastyan któremu w gardle paliło, nie wahał się nim ochłodzić.
— No, rzekł zasiadając w oknie z Tramińskim — co słychać?
— Dopieroś mnie zagadnął. — Cóż ty chcesz żebym ja słyszał oprócz szelestu przewracanych kart?
— Jeśli nic nowego nie wiész, to skomponuj.
— Dalipan, panie Sebastyanie, ty dziś odemnie dzikich rzeczy wymagasz.
— Bom chory i zły.
— Ty? zły? a to coś nowego.
— Zły, jak mnie widzisz, zły na Paskiewiczów. Nie chcą sprzedać, i nie chcą.
— Nie chcą?
— Sprzedaliby, ale już mówią o stu siedemdziesięciu.
— Nie możesz dać?
— Wstydzę się, umowa była.
— Warto, czy nie?
— Kto go tam wié co dom w mieście wart, gdy niewiadomo nigdy co samo miasto warto? Jutro może się co zmienić i to co dziś sto warto, spadnie do dwudziestu.
— Już nie wiem co ci radzić! — westchnął Tramiński, ale ba! — wykrzyknął nagle aż się pan Sebastyan zadziwił — ale ba! mam dla waszeci nowinę, i nic nie gadam.
— Widzisz jakiś niepoczciwy!
— Alem wierutnie zapomniał, — dodał kancelista. — Mój Boże, jak to my jesteśmy względem ludzi niesprawiedliwi, biję się w piersi, ja, ja, zgrzeszyłem okrutnie — mea culpa.
— Wystaw sobie, wszak to ja na tego mecenasa Szkalmierskiego com nie wygadywał — a co nie myślałem! Tak mi ta jego krescytywa w oczy kłuła żem sam goły. Ale bo tak — dodał widząc że pan Sebastyan ramionami rusza — niesłuszniem go posądzał o dumę; o, o, wszystko złe.
— A cóż? okazało się, że święty człowiek.
— Święty! ba! niema świętych na ziemi, a przynajmniéj ich mało — ale to uczciwy człowiek i ma serce. A i to coś znaczy.
— No — no, ale jakżeś się o tém przekonał?
Tramiński z największemi szczegółami począł opowiadać swe spotkanie, rozmowę, przyjęcie, uprzejmość, serdeczność któréj doznał.
Pan Sebastyan słuchał, należał on téż do tego rodzaju ludzi którzy niechętnie posądzają drugich o fałsz i chytrość, a woleliby ich uczciwemi sądzić, zdanie przytém Tramińskiego było u niego wielkiéj wagi, nie zaprzeczył więc bynajmniéj, ale się zdumiał.
— Proszę, proszę, — odezwał się — jakże mnie to cieszy. Ja, prawdę rzekłszy, tak znowu bardzo o nim źle nie sądziłem nigdy, a że zdatny to zdatny, głowa porządna, co się zowie.
— Ale wystaw sobie o czém się między nami zgadało przy śniadaniu, dodał stary, o tobie.
— O mnie! a to jak?
— Ale bo zdaje mi słyszał coś o projektowaném kupnie kamienicy Paskiewiczowskiéj. Ztąd o tém, że u ciebie leżących jest z półtora kroć.
Pan Sebastyan się uśmiechnął skromnie, ale ten uśmiech milczący wart był jeszcze z jakich pięćdziesiąt tysięcy wyżéj nad taksę.
— Cóż on na to? co on na to? — zapytał biorąc się do kufla, w którym już nic nie było.
— Ba! powiada, jak to ci ludzie nie umieją piéniędzy używać. I to to leży w kuferku, a nie robi nic, gdy dobrze obrócone dałoby piętnaście może procentów bez narażenia kapitału. Potém mi zaczął opowiadać, jak on to dla swoich znajomych i przyjaciół, dla Simsona, dla Bartkowskiego ich kapitalikami robi.
— Cóż to? czy umizga się do moich pieniędzy?
— Ale gdzie zaś! powiada że gdyby tylko chciał, miałby ich więcéj niż potrzeba, on to tylko dla dobrych przyjaciół robi. Tłumaczył mi nawet tę manipulacyę. Szlachcic kończy korzystnie interes, trzeba na gwałt grosza, zarabia pięćdziesiąt, gotów bez uszczerbku dać dziesięć i więcéj. Miarkujesz jak się tak parę razy w rok obróci.
— A zapewne, rzekł Sebastyan — ale, ale, to się tam trzeba z niemi znać. Ja, wiész to dobrze, na wielkie zyski nie poluję. Dla tych dwojga dzieci co ich mam, starczy tego co jest. Kamienicę i mój handel przekażę Jurasiowi, a Polci pod poduszkę jak dam półtora kroć, będzie dosyć.
— O mój Boże — zawołał Tramiński, pannie Apolonii i bez tegoby na świecie znalazły się partje świetne.
— Może, ale z tém, rzekł żartobliwie pan Sebastyan — jeszcze bezpieczniéj.
Wszakże zamyślił się pan Zwiniarski widocznie nad temi dwunastu czy piętnastu procentami.
— Proszę ciebie — rzekł — otóż to jak oni robią majątki. Taki Szkalmierski, dajmy na to, gdy szlachcicowi pilno, może dostać za pięć a da mu na dziesięć, i jeszcze podziękują.
— A! no, i toć przecie handel, dobroduszny odpowiedział Tramiński, musi piéniędzy szukać, dostać, kłopotać się i powinien zarobić.
— Zapewne, zapewne — mruczał gospodarz wciąż pochylając próżny kufel a nie śmiejąc dopomniéć się już o drugi — ale tych dwanaście, piętnaście nie wyłazi mi z głowy. Wiész asan, że na innym handlu i z wielką ryzyką, trudno więcéj zrobić. A tu gładziuteńko.
— On tak mówi.
— A juściż po cóżby kłamał, piéniędzy, jak sam powiada, nie potrzebuje.
— Mówi, że się opędzić nie może.
— To cały sekret jego krescytywy, dodał pan Sebastyan.
— Ze szlachtą ma stosunki. Szlachta bywa goła, o! bywa goła, frymarczy majątkami, robią się wielkie interesa, a przy każdym gdy się coś upiecze...
Tramiński potakiwał.
— Po prostu handel.
Sebastyan się zamyślał.
— A jakże się téż o mnie odzywał? czy z przekąsem?
— Uchowaj Boże.
— Bo to my się znamy i nie znamy. W domu u mnie nie był nigdy. I bałbym się go do kata — dodał ciszéj — bo to ładny chłopak i szykowny a i Polcia niczego.
Tu uderzył się w usta śmiejąc, i spojrzał w stronę, gdzie córka w drugim pokoju siedziała.
— Wyobraź że sobie jeszcze co — rzekł Tramiński, zaprosił mnie formalnie żebym u niego rankami bywał na gawędce.
— No! no! no! no! zawołał Sebastyan toście się poprzyjaźnili.
— Proszeż cię jakiby on mógł miéć w tém interes, gdyby nie poczciwe serce?
— Oczewiście. Ale — cóż słychać o prezesie, o prezesównie, bo chodziły wieści że się o nią starał.
— Nic nie wiem, to pewna, że gdyby i tak było, posądzać się go nie godzi o interesowność, bo prezes ostatkami goni i w bardzo jest złych interesach.
— Masz tobie! przerwał Sebastyan — dosyć że oni chyba wszyscy pobankrutują! Prezes? zkąd że ty to wiész?
— Z przypadku. Kazano mi wyciąg zrobić z ksiąg hipotecznych, widać dla sądu, czy nie wiem dla kogo, ale z dyspozycyi notaryusza, zrobiłem go. Majątek oszacowany na przeszło milion, a z towarzystwem jest na niém ciężarów dziewięć kroć. Teraz że, jeśli ludziom wierzyć, są długi po za hipoteką, i ileż mu zostanie?
— Prezes! proszę was! wszak to byli niedawno jedni z najzamożniejszych u nas.
Tramiński ruszył ramionami i oba westchnęli.
— Polciu! zawołał pan Sebastyan do córki, miej litość jeśli nie nademną to nad poczciwym Tramińskim. Każ dać drugi kufelek! mnie ten piérwszy tak pomógł na gardło, ale już nie upominam się, tylko dla niego.
Panna Apolonia uśmiéchnęła się do ojca, i przyniesiono jeszcze dwa kufelki.


Mecenas zamknięty był w swoim gabinecie a że miał wyjątkowo ważną pracę i potrzebował się rozmyśléć jak sobie postąpić z prezesem, aby go zmusić do wyznania prawdy bez gniewu i do przyjęcia postawić się mających warunków — rozkazał służącemu aby do niego nikogo nie wpuszczał.
Chodził upajając się swém położeniem, nieco dumny niém, prawie pewien że mu się powieść musi, że prezes mając nóż na gardle, na wszystko się zgodzi, wyda pannę Albinę i on, co niedawno!!! uśmiéchał się tryumfująco w lustrach do swéj szczęśliwéj fizjognomii nad którą błoga świeciła gwiazda.
Szło tylko o to, jak zacząć, jak zedrzéć szydersko — dobroduszną ową maskę z prezesa, który podawał się za kapitalistę i spekulanta a był nad przepaścią bankructwa. Ale od czegóż ten talent słowa? to cieniowanie umiejętne w którém celował Szkalmierski, w którém téż pokładał nadzieję że powolnie doprowadzi w rozmowie starego do wyznania grzechów i poddania się dosyć ciężkim ale zapewniającym mu spokój i wybawienie warunkom...
Gdy tak marzył za drzwiami w przedpokoju dał się słyszéć hałas, sprzeczka, łajanie, wkrótce potém skandaliczne szamotanie się, drzwi otwarły się nagle i rozogniony, czerwony jak rak wpadł Jacek służący krzycząc:
— Proszę pana! proszę pana, pan Simson mnie pchnął i wyłajał, pan Simson.
Z za Jacka ukazała się w téj chwili figura poważna starego żyda w dawnym stroju, z siwą brodą, który z najwyższą pogardą, dumą i oburzeniem popchnąwszy sługę wszedł do pokoju, nie pytając.
Lice mecenasa którego rozkazu nie poszanowano i który się czuł obrażony takiém postępowaniem pana Simsona zapłonęło gniewem.
— Ja w istocie zakazałem wpuszczać kogokolwiek bądź, i proszę mi dać spokój bo mam pracę. Jacek!
Ale Simson tak mało zważał na pana jak na sługę, odwrócił się groźno, popchnął Jacka, zamknął drzwi i na klucz je zatrzasnął; potém drżący choć usiłując się pohamować stanął w całym swym majestacie, spoglądając śmiało w oczy mecenasowi. Podniósł rękę.
— Co to ja u ciebie będę przedpokoje wycierał? będę czekał aż mnie jasny pan przypuścić raczy do swoich obliczów!! mnie! uderzył się ręką w piersi cały jeszcze trzęsąc od gniewu, oczyma szukał siedzenia i padł na piérwszy fotel ocierając pot z czoła.
— Panie Simson, takie postępowanie! ja tego nie zniosę! krzyknął mecenas.
— No! no! rzekł żyd powoli przychodząc do siebie — nie myśl żebym ja się ciebie zląkł, i nie żartuj, pamiętaj kim jesteś, czém byłeś i czém być możesz jeszcze.
— Cóż to groźby? w moim domu?
— W twoim domu!! a waj! szydersko odezwał się Simson, w twoim domu, albo ty masz dom? przypomnij sobie kto ci piérwszy podał rękę, kto cię dźwignął — kto cię stworzył!! zawołał głos podnosząc — tak! stworzył! Ja ciebie stworzyłem z gliny, z błota, ja jestem twoim panem Bogiem przeciwko któremu ty się buntujesz. Gdyby nie ja nosiłbyś jeszcze papiery za dependentem, i marłbyś głodem. Nie zapomnij że mnie winieneś wszystko.
Mecenas zaczerwieniał, zapienił się, podniósł pięści do góry.
— Panie Simson, jeślim ci co winien, tom odsłużył. Kazałeś sobie dobrze płacić za swe dobrodziejstwa, dziś oddawna miedzy nami kwita.
Simson się rozśmiał szydersko.
— Niech i tak będzie, byle była kwita, płać weksle, oddaj do grosza, a potém zobaczymy jak daleko zajdziesz bezemnie i bez nas. Ja bez twego rozumu obejdę się łatwo bo sobie inny kupię, a ty bez mojéj kieszeni??
— Może téż i ja znajdę inną — zawołał mecenas łagodniejąc powoli.
— No dobrze, rachunki zróbmy i płać.
Spojrzał na niego. Mecenas stał blady, zmieszany; żyd splunął pogardliwie.
— Myślisz że ja nie wiem, odezwał się z dumą i pewnością siebie — co ty masz? że nie policzyłbym co do grosza twoich długów i kassy próżnéj? że mi tajno na co i jak to poszło? do czego zmierzasz i w co ufasz. Dziś jak przed laty mógłbym cię zgnieść jak ten proch pod nogą.
Uderzył o posadzkę i dodał z gorzkim uśmiéchem:
— Ze mną nie graj komedyi — ze mną mów inaczéj, bo ci wprędce wybije ostatnia godzina, a gdy zaczniesz padać, prędzéj polecisz w przepaść niż z niéj wylazłeś.
Mecenas był już całkiem zmieniony, ale myślał jak wynijść z téj łaźni, a dumy reszta wstrzymywała go od przeprosin.
— Ja tu jestem pan nie ty, mówił daléj żyd rzucając na niego oczyma przeszywającemi, gdybym odebrał moje nie zostałoby ci koszuli na grzbiecie do wyjścia. Cieszyłem się tobą jak dziełem rąk moich, myślałem że z ciebie zrobię człowieka a wyhodowałem...
Wstrzymał wyraz na języku.
— Panie Simson, przerwał mecenas, tego już nadto.
— Tak, nadto i temu musi być koniec — rzekł żyd, wszystko co u was mam muszę odebrać i między nami skończono. Jestem ludzki, nie zgubię cię ale nie chcę miéć do czynienia z tobą, moje weksle trzeba popłacić, przyszlę tu Herszka, licytować was nie będę, ułożę się o terminy, ale żadnego nie przedłużę, ani na dwie sekundy. Między nami koniec. Ale nim pójdę, bo moja noga więcéj tego progu nie przestąpi, ja tobie powiem panie Jasieńku prawdę. Słuchaj, ty źle skończysz, ty źle skończysz!
— Mówiłem tobie ze sto razy, rozum siedzi w chlebie z solą i cebulą, a nie w pieczonéj gęsi, bądź oszczędny i skromny i nie łżyj przed światem. Głupców okłamiesz, rozumnych nigdy.
Mówiłem tobie bądź uczciwy, bo uczciwość to kapitał, a ty wziąłeś tylko chałat uczciwości pod spodem chowając szelmostwo. Wiatr powieje i ludzie zobaczą co pod spodem. Okpiwać długo nie można. Ty ufasz w swój rozum, otóż ja tobie powiem że nie masz go zobaczysz.
To mówiąc żyd wstał, pochwycił kapelusz z ziemi i zabierał się do wyjścia. Szkalmierski zmiarkował że z nim żartować nie można i położenie jest groźne, zbliżył się do niego powoli i pokorniéj:
— Panie Simson, karzesz mnie za głupiego sługę, zreflektuj że się co ja ci przewiniłem, w moim własnym domu uczyniłeś mnie pośmiewiskiem ludzi. Wypadek ten się rozgłosi, będą prawić po mieście androny i cóżem ci ja winien?
— No! no! teraz gadasz inaczéj! ale to co się stało we drzwiach to była ostatnia kropla którą się naczynie wylało, policz swoje grzechy. Ja dawno patrzę na ciebie i dawno sobie życzyłem skończyć z wami, godzina wybiła, bądź mi zdrów panie mecenasie, szczęścia u prezesa!!
Uśmiechał się stary ruszając ramionami.
— Panie Simson, na miłego Boga, wyłaję Jacka, odprawię go jeśli ci to może uczynić satysfakcyą.
— Dobrze — rzekł żyd — a ja jego przyjmę żeby ciebie do mnie nie puścił!!
— No, ale mówmyż po ludzku, ja nie przeczę żem waćpanu winien wiele.
— Wszystko, poprawił żyd.
— Juściż i moje zdolności.
— Aj! aj! wiele takich zdolności chodzi świecąc łokciami po ulicy? pogardliwie odparł Simson. Słuchaj, ja jestem żyd, wyście przywykli sądzić nas że nie mamy serca, ale my mamy serce na jednéj stronie a na drugiéj rozum. Gdybyśmy my mieli tylko serce, pognietlibyście nas do téj pory i wdeptali w ziemię. Czy ty wiész że ja ciebie, ciebie — kochałem jak dzieło rąk moich, że ja się cieszyłem tobą, czy ty wiész że ja dla nikogo obcego nie zrobiłem nigdy tyle co dla ciebie, a zato ty, mnie — starcowi, dobroczyńcy swemu każesz stać przededrzwiami z lokajami?
— Ale panie Simson, któż wiedział że pan przyjdziesz? lokaj miał rozkaz ogólny i spełnił go.
Simson machnął ręką.
— A jakeś mnie przyjął? tłumacząc lokaja i chcąc mnie wypchnąć.
— To się panu zdawało?
— Mnie? mnie się nigdy nie zdaje — wam się zdaje i to i owo — my widzimy, co jest. A zresztą próżne to gadanie — między nami rozbrat. Hersz przyjdzie do obrachunków.
— Ale ja przecie w godzinie zapłacić wam nie mogę, ja potrzebuję na to czasu.
— Będziesz waćpan miéć czas i nie zapłacisz, a waj! nawet gdybyś był tak szczęśliwy i ożenił się z prezesówną i nabrał szlacheckich długów na kark.
Stary głową pokiwał.
— Tobie się zawróciła głowa, ty myślisz że jak siędziesz na wielkim szmacie ziemi zostaniesz wielkim panem, a ja tobie mówię, gubisz się.
Ty nie wierzysz w nic, ani nawet w to dziesięcioro przykazania, które są i dla was i dla nas i dla całego świata dane przez Boga. Ty się śmiejesz z tego co powiedziano, szanuj ojca i matkę, a myślisz że za to kary nie będzie i wyprzesz się matki dlatego że nędzna, brata dlatego że bosy, familji dlatego że mieszczańska. Otóż ja tobie powiadam stary, siwy i stojący nad grobem ty zginiesz. A jak nikt się nie chwyta za szaty tego, co w przepaść leci, tak ja z tobą nic do czynienia miéć nie chcę.
Starzec wstrząsnął suknią jakby nic z domu tego nawet pyłu jego wynieść nie chciał.
Szkalmierski od czasu jak żyd mu wspomniał matkę pobladł jak ściana, usta nawet straciły barwę, spuścił oczy.
— Cichoż, panie Simson — na miłość Boga cicho! co waćpan pleciesz.
— Cicho?? ty myślisz niewierny, że takie rzeczy można skryć? że w cichości to przejdzie i minie, a ja ci powiadam: gdybyś je zakopał w grób i przysypał ziemią i przywalił kamieniem, to zemsta Boża każe mówić głazom i jęczéć ziemi.
I znowu potrząsnął szatami żyd idąc ku drzwiom, mecenas pochwycił go za rękę usiłując powstrzymywać, ale Simson milcząco, pogardliwie odwrócił ku niemu oczy groźne i wziął za klamkę.
— Nie będę się tłumaczył — rzekł drżącym głosem Szkalmierski — rzeczy nie tak stoją, jak panu powiedziano, to fałsz i potwarz. Zresztą to mojego sumienia sprawa. Zostawcie to mnie. Ale za cóż mnie chcecie prześladować, mścić się?... to się nie godzi.
— Mścić się! zawołał Simson, gdybym ja chciał zemścić się — to do jutraby ciebie nie stało. Nie za mnie, za nią, za wszystkich, pomści się pan Bóg, ja! ja nie potrzebuję nawet ręki podnosić. Śmiejesz się — dla ciebie niema Boga i sprawiedliwości — ale je ujrzysz nad sobą, gdy już odwrócić ich nie czas będzie.
— Panie Simson, powtórzył mecenas — to są niesłychane rzeczy, pan jesteś rozogniony, rozgniewany, pan postępujesz sobie ze mną — na to nie ma wyrazów, miarkuj się pan.
Simson obrócił klucz w zamku, nie odpowiedział nic, w progu nałożył sobolową czapkę na głowę i majestatyczny, poważny, milczący, powoli wyszedł z domu.
Gdy się za nim drzwi zamknęły, mecenas stał długo jak przybity, nie żeby przypomnienie Boga, sprawiedliwości, kary, przemówiło do jego serca — ale już rachował następstwa gniewu nieprzebłaganego Simsona, a im dłużéj nad tém myślał, tém straszniéj malowało mu się jego położenie.
Prawdę rzekłszy, groźba sama była dlań ruiną, dość było ażeby żyd upomniał się o należność — a mecenas niepowrotnie był zgubionym. W chwili téj nawet nie znajdował na przebłaganie środków, żadna idea mu się nie przedstawiała wśród tego zamętu, dreszcz zimny przebiega po plecach.
Szczęściem może, wszedł Żłobek z papierami nie wiedząc nic o zaszłéj scenie, lub udając że nic nie wié, i odciągnął Szkalmierskiego od czarnych myśli.
Spojrzawszy wszakże na twarz pryncypała znalazł ją tak dziwnie zmienioną, iż spytał go czy by chorym nie był.
— Nie, alem się zburzył, rzekł przychodząc do siebie Szkalmierski — miałem scenę z tym Simsonem za to że go Jacek puścić nie chciał. Żyd się obraził, musieliśmy się posprzeczać, kłótnia, narobił mi wrzawy w domu, scena, mógł kto usłyszéć.
— Nikt nie słyszał, ja domyśliwszy się nieco, odprawiłem Jacka i sam przez cały czas pilnowałem przedpokoju, niech pan będzie spokojnym.
Mecenas podał mu rękę drżącą, potém potarł czoło, był jeszcze pod wrażeniem groźb Simsona, potrzebował ochłonąć, oprzytomniéć.
Zaczęli oba razem ze Żłobkiem przeglądać papiery prawne i to zajęcie odciągając myśl poskutkowało zbawiennie. Żłobek uważał jednak iż po kilkakroć mecenas jakby nie rozumiał o co chodziło i dopiéro z pewnym wysiłkiem chwytał ciąg spraw które mu przedstawiano.
Tak upłynęło dobre pół godziny, gdy do drzwi pukać zaczęto. Był to zapowiedziany Hersz, z pugilaresem pod pachą, złośliwie uśmiechnięty, młody chłopak z żywemi oczkami, ubrany po niemiecku, mówiący ślicznie kilka językami ale stokroć straszniejszy nad swego pryncypała. Hersz był jego prawą ręką.
Na widok przybywającego, mecenas pośpieszył odprawić Żłobka, nie chcąc miéć świadka, szepnął mu aby naglądał na przedpokój, a sam prosiwszy go siedziéć, gdy drzwi się za odchodzącym zamknęły, ofiarował mu naprzód cygaro.
Hersz cygaro przyjął, bo dobry Londres nigdy nie jest do odrzucenia, nawet gdy się w przykrym przychodzi interesie. Potém usiadł z wielką swobodą ruchów i począł:
— Interes który mnie do waćpana dobrodzieja sprowadza, jest mu już wiadomym, przybywam z rozkazu mojego pryncypała, pana Joela Simsona, z instrukcyą ścisłą, od któréj odstąpić nie mam prawa, pozostaje mi więc wypełnić ją z pośpiechem jaki mi jest polecony.
— Z pośpiechem? spytał mecenas usiłując się przed znanym przeciwnikiem okazać spokojnym. Mimowoli jednak ręce mu drżały, a uśmiéchnięty Hersz zdawał się nielitościwie upadłemu urągać swą wyszukaną grzecznością.
— Pozwolisz pan, bym przystąpił do rzeczy — rzekł.
— Proszę.
— Rachunki nasze są w porządku, — mówił Hersz wyjmując pugilares, i z niego papiery, które ułożył na kolanach. Spodziewam się że najmniejszéj kwestyi nie będzie. Może pan zechce kazać sobie podać książki?
— Książki? po co? — przerwał mecenas — jestem pewnym rzetelności pana Simsona.
Hersz szydersko się skłonił i uśmiéchnął.
— A należności moje pamiętam — dodał Szkalmierski.
— Wszystkie one zresztą, oprócz dodatkowego rachunku procentów z ostatniego roku od stycznia do listopada, są już na prostych wekslach, wynoszących...
— Wynoszących — powtórzył rumieniąc się Szkalmierski.
— Rubli srébrnych dwanaście tysięcy, pięćset sześćdziesiąt trzy, kopiejek piętnaście.
— Dwanaście tysięcy! — mimowolnie zawołał mecenas — dwanaście tysięcy.
— Tak jest — niewątpliwie, weksel piérwszy.
— Nie potrzebujesz się pan fatygować, tak, tak — powtórzył mecenas, summa w istocie się, zgadza.
— Wszystkie weksle są wymagalne na 24 czerwca roku bieżącego, zatém ściśle biorąc dziś już, bo termin ten upłynął.
— Ale niepodobna aby pan Simson wymagał nagle, mówił mi, że będzie wyrozumiałym.
— A panie — przerwał Hersz z ironicznym uśmiéchem, to co pan Simson mówi rzecz święta, jego słowo nie ulega zmianie. To téż rozkaz jego spełniając mam honor oświadczyć panu dobrodziejowi, naprzód, że pan Simson, piérwszą wypłatę odracza mu do dnia 24 czerwca następnego roku.
— A ta wypłata ma wynosić — raźniéj oddychając rzekł mecenas.
— Część trzecią całéj należności, — to jest rubli...
— Rozumiem.
— Druga wypłata nastąpi w pół roku, trzeci termin w równym odstępie sześciu miesięcy. Jesteśmy w listopadzie, czasu więc zostaje panu dosyć.
— A tak — rzekł mecenas, i spodziewam się.
— My téż spodziewamy się przy takiéj względności pana Simsona na położenie pańskie iż... należność w terminie otrzymamy. Pan Simson zarazem oświadczyć mi kazał iż w razie nieuiszczenia się, zostawuje sobie prawo natychmiastowego poszukiwania drogami sądowemi całkowitéj swojéj należności.
— Znając pana Simsona — dodał Hersz powoli, w którego domu miałem szczęście wychować się i winien jestem wszystko ośmielam się przestrzedz pana mecenasa, iż na żadną zwłokę, zmianę i folgę dalszą rachować nie można.
Mecenas siedział milczący, szyderski wyraz twarzy posłańca mieszał go, usiłował okazać się śmiałym, pewnym siebie — ale niestety — był przekonanym, że Hersz doskonale wié jego położenie i że jego uwieść ani mu zaimponować nie potrafi.
— Śmiałbym tylko za pośrednictwem pańskiém prosić go o jedno — odezwał się naostatek mecenas, chwytając rękę Hersza, który był nadskakująco grzeczny dla człowieka znienawidzonego, widząc go upadłym nareszcie i upokorzonym.
— Zrobię, co tylko będę mógł.
— Pan Simson ma niesłuszny żal do mnie, chwila uniesienia z jego strony.
— Daruje mi pan — przerwał Hersz — ja mego pryncypała bronić muszę, on się nigdy nie unosi.
— No — to przypuśćmy winę moją, winę błahą, a podniesioną przez niego do niesłusznych rozmiarów.
— Do niesłusznych — podchwycił znowu młody człowiek — ja nie mogę przyjąć tego wyrażenia.
— Do przesadzonych.
— Pan Simson jest człowiekiem krwi zimnéj.
— Ale ja niestety, może zagorącéj — obruszył się naciśnięty do ostateczności mecenas, — bądź co bądź, stało się to czego najmocniéj żałuję. Pan Simson który mi tyle okazywał przyjaźni, jest dziś moim nieprzyjacielem.
— Mylisz się pan, odparł Hem — Pan Simson nie ma nieprzyjaciół, ale od dzisiejszego dnia on pana nie zna.
— Ale niechże cała ta rzecz zostanie między nami, miasto, pan wiész, plotki, ludzie. Prosiłbym o to...
— Możesz pan być pewnym, iż sprawa ta cała od nas nie wyjdzie nigdzie. Pan Simson jest człowiekiem interesów, a w interesach nie ma gniewu, ani przyjaźni, są zobowiązania i pieniądze, termina i sądy.
To mówiąc wziął za kapelusz, ukłonił się z pięknym uśmiechem i na palcach, bardzo grzecznie wyszedł.
Mecenas otarł zimny pot z czoła, odetchnął — spodziewał się prawdę rzekłszy, czegoś gorszego. Stary żyd nieubłagany okazał się do pewnego stopnia wyrozumiałym i szlachetnym, dawał nieprzyjacielowi czas. W téj zwłoce myśl była zawarta, rodzaj wyzwania, które Szkalmierski doskonale zrozumiał, jakby słyszał z ust Simsona: Daję ci czas, masz rozum, probuj, czy się potrafisz z moich szpon wyrwać!!
W największém niebezpieczeństwie, pod groźbą życia utraty człowiek któremu dają zwłokę, zwykł liczyć na ocalenie, czas, to Opatrzność, to coś niespodzianego, to traf, los, szczęście. Wszystko nic się zdaje, kto ma przed sobą zagadkową jeszcze przyszłość. Dodajmy młodość, talent, wiarę w siebie, i w gwiazdę swoją.
Nie dziw, że po półgodzinnych rozmysłach, mecenas uczuł się orzeźwionym, ośmielonym jakby się nic nie stało. Ale teraz należało wszystkich sił natężyć, aby z prezesem skończyć zwycięzko. Na majątek kredyt byłby łatwiejszy. Przyszłość więc jak słońce z za chmur znowu jasna i świetna wstawała przed jego oczyma, a z całéj nieprzyjemnéj sceny porannéj tylko gniew do Simsona i utajona chęć pomszczenia się nad nim została.
Ale jak na to miał czas Szkalmierski do głębokiego obmyślenia planu.
Ktokolwiek żył trochę dłużéj na świecie wié o tém dobrze, w jakie dziwne sprzeczności obfituje życie, dnie są czasem splecione szyderską losu dłonią z pstrocizn, jakichby powieściopisarz nie wymyślił. Trzeba było żeby w godzinę może po ukończeniu tych groźnych układów, gdy mecenas wybierał się wychodzić na miasto, zagrzmiały jego wschody od wrzawliwego pochodu nader wesołego towarzystwa.
Mówiliśmy już jak gościnnym był pan Szkalmierski i dbałym o towarzyskie stosunki, nie dawano mu téż spokoju, a on dobrym przyjaciołom ze wsi i miasta, złotéj młodzieży, która go kochanym Jasieńkiem zwała, którą on miał prawo poufale Guciem, Mieciem, Dolciem, nazywać nawzajem — zawsze był gotów dotrzymać placu.
Ludziom, co sami nie robią, w głowie nie postanie aby ktoś koniecznie pracować musiał. Napadano często Jasieńka i tym razem, gdy już miał kapelusz na głowie, wpadła wesoła banda złożona z powracających ze śniadania Gucia, Micia i Dolcia. Wszyscy trzéj chórem już śpiéwali wchodząc na wschody, z trzaskiem prawie wyłamali drzwi i wpadli śmiejąc się, a ściskając gospodarza.
— Jak się masz! jak się masz szczęśliwcze — zawołał podpiły Gucio — niech cię uściskam i zawczasu powinszuję. — No! przyznaj się — czy już po zaręczynach?
— Co? gdzie? po jakich?
— Ale przed nami się już nie zapiéraj, przerwał Micio, który się mocno jąkał i dlatego właśnie lubił mówić dużo, szczególniéj po kieliszku, bo mu się zdawało że tę wadę języka przezwycięży i złamie. Nie wypie-pie-pieraj się. Wiadomo że jeździłeś na wieś do pre-pr-prezesa a raczéj do pr-pr-sównéj, a nikogo z nas nie pr-pr-prosił tylko jegomości i na świadków, księcia i hrabiego.
— Aha! wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi! dorzucił Dolcio filuternie.
— Ale co wam się śni! ja jeszcze nie siedzę i nie wiem czy kiedy siedziéć będę — rzekł Jasieńko, udając dobry humor chociaż był w jak najgorszym, nie mam wcale na myśli ożenienia! dajcie mi pokój.
— Otóż ty nam daj pokój, pokój i wina — zawołał Micio — bo będziemy u ciebie grali i powiemy ci nowiny z Zakrzewka, niesłychane nowiny, które już po waszych zaręczynach ztamtąd nadeszły.
— Po jakich zaręczynach, daję słowo honoru...
— A jeśli słowo honoru — przerwał Micio — to i lepiéj — chociaż i to nie byłoby źle. Ty jesteś dobry chłopiec, dodał całując go w czoło protekcyonalnie. Nie, to tu my cię wyswatamy z jaką starą panną bogatą; młodości masz za dwoje, a bogata być musi, bo trzeba żebyś mógł zawsze taki porządny i miły dom trzymać jak teraz. Bądź spokojny, my cię wyswatamy.
Mecenas się jakoś smutnie uśmiéchnął.
— Cóż za nowiny? spytał.
— A! to długo gadanie — odparł Gucio — ale ja ci opowiem wszystko — tylko siądziemy i zapijemy sprawę, bom, widzisz sam, spragniony, sucho mi w gardle.
Szkalmierski zadzwonił. — Zaraz, zawołał — będzie wino. W duszy rad był się upić z desperacyi i złości żeby o Simsonie zapomniéć.
— On dobry chłopiec! dobry chłopiec! zawołali chórem przybyli, poczynając go na wszystkie strony całować. Każ przynieść karty i wino.
— Obiad zjecie u mnie! — dorzucił Jasieńko.
— I ko-ko-kolacyą — dodał Micio rzucając kapelusz na podłogę.
— Dawaj karty i stoliki! — krzyknął gospodarz na wchodzącego Jacka, który spoglądał ponuro na pana, nie mogąc jeszcze strawić ranniejszego popchnięcia Simsona. Obiad będziemy jedli w domu. Wina!!
Janek kiwnął głową ale nieznacznie ramionami ruszył.
Młodzi panowie tymczasem popadali na kanapach i chórem nucić poczęli, nie dosyć estetycznie piękną piosnkę, abyśmy ją powtarzać mieli ochotę.
— Ależ nowiny? podchwycił gospodarz.
— Czekaj, nowina, no wina! wina, a potém nowina, nowina wielka, zdumiewająca, burząca! — rzekł śmiejąc się Gucio, ja mam głos, z powodu że Micio ma nabrzękły język, a Dolcio by w trzech słowach skończył i całą woń i smak plotce odebrał.
Wniesiono wino. Gucio się rzucił na szklankę, wychylił i powoli począł.
— Wiadomo ci czém była ciocia Żabicka, baronowa Flora, jeśli się nie mylę, tak, Flora, ale przekwitła, biédna istota na respekcie, któréj prezes niedotrzymał wiary, bo się z nią miał żenić i potém pedogrą się obronił. Miał się z nią żenić i ten i ów, a ostatecznie nie chciał nikt, wszyscy znajdowali że było zapóźno. Tymczasem — o losu zrządzenia, o dziwne fortuny przemiany!! Nikt nie pamiętał że ciocia Żabicka miała ojca osiemdziesiątletniego skąpca, wprawdzie bardzo brudnego staruszka ale któryby Harpaganowi mógł dawać lekcye. Papa Źabicki — nie Żabicki ale Wander — Munder czy jakoś podobnie w towarzystwie drugiéj swéj córki garbatéj, ułomnéj i jak on skąpéj żył zapomniany na prowincyi, robiąc fortunę po groszu.
— No, i umarł! przerwał Jasieńko.
— Umarł, zostawując garbatéj i przekwitłéj, dwom jedynym swym sukcesorkom dwa z górą miliony złotych w szkarpetkach, w garnuszkach, w starych butach, we flaszkach od wina i t. p. ale we złocie. Wiadomość o tém sztafetą przyszła do Zakrzewka, a że siostra zamąż iść nie myśli, Żabicka więc jest dziś najpiérwszą partyą na całą okolicę.
Mecenas drgnął widocznie, zaczerwienił się.
— Ale czyż podobna?
— Tak jest, i nie przesadzam nic — zawołał Gucio. Prezesowi się już podobno marzy, że pedogra odejdzie i niejednemu jeszcze śni się podobnie ale ciocia, ciocia, dobry wybór zrobi, za to ręczę. A że wedle wszelkiego podobieństwa fortuna jéj po najdłuższém życiu dostanie się pannie Albinie, i panna prezesówna więc jest en hausse, a tą jeśli się mecenas nie dopilnujesz, Mylski pochwyci.
W istocie nowiny były nader wielkiéj wagi, chociaż pochodziły z takiego źródła że je sprawdzić należało. Mecenas bądź co bądź wygrywał na nich, należało tylko zmienić nieco plan, leciéć do Zakrzewka, i postąpić tam wedle nastręczających się okoliczności.
W najgorszym razie baronowa okazywała mu tyle współczucia!! wydawała mu się nawet teraz wcale jeszcze ładną, miłą — a taką rozumną i dowcipną.
Roztargniony ale pełen nadziei i planów, mecenas siadł do gry z towarzyszami. Zabawa ciągnęła się do bardzo późna; opisywać jéj nie widziemy potrzeby. Niéma niewdzięczniejszego obrazu nad opis długo trwającéj walki z losem i kartami, bo ostateczny wypadek stanowi cały jéj interes.
Podchmieleni goście grali żywo i niebacznie; Szkalmierski rozgorączkowany, niecierpliwy, stawił grubo, ale szło mu nadzwyczaj — nadzwyczaj szczęśliwie, jak nigdy. Tak szczęśliwie, że w końcu goście poczęli wytrzeźwieni spoglądać po sobie milcząco i chmurne przybiérać oblicza.
Podano wina dla rozjaśnienia ich — i po chwili gra znowu kwaśne sprowadziła humory. Szkalmierski w istocie miał dnia tego szalone, niepraktykowane, zdumiewające szczęście, co postawił, wygrywał. Podwajano naturalnie stawki, przegrywano sumy coraz większe.
Gospodarz był widocznie pomieszany, po kilka kroć radził przestać, ale zmuszano go aby dał rewanż, wygrawszy musiał być posłusznym, i niechcący ograł wszystkich ostatecznie. Gotowe piéniądze, ile ich było, dawno się już do jego kieszeni przeniosły, grano daléj na krédę.
— Wiész co — zawołał w końcu Micio, ciskając kartami — gdybym się nie znał na grze lepiéj od ciebie i nie wiedział żeś z kościami poczciwy, mógłbym cię posądzić, Jasień ku złoty! Ale gra ci sprzyja do stu tysięcy, pobłażasz nam, nic nie pomaga, zgrani jesteśmy, niech cię wszyscy diabli porwą.
Szkalmierski gdy naostatek dwaj trzeźwiejsi odeszli a trzeci około północy zasnął — obliczył zysk tego wieczora na blizko trzy tysiące rubli, ale go to mniéj obchodziło nad nowiny z Zakrzewka. Tu trzeba było niby o niczém nie wiedząc się zwijać i bić żelazo póki gorące. Głowa mu się paliła.
— Ożenię się z baronową! mniejsza o to, rzekł, kładąc się — ma słabość do mnie, dwa miliony, jeśli nie przesadzają!!


Nazajutrz zbudził się z bólem głowy, źle spał, nie wiedział co z sobą zrobić, jak się obrócić, stan postępowania z prezesem był zburzony, należało myśléć o innym. Jechać do Zakrzewka? ale z czém? nie mając piéniędzy?
Chodził po pokoju, gdy do drzwi zapukano, na progu ukazał się w swym stroju zwykłym oszarpany i biédny Tramiński z kapeluszem wytartym w ręku wcale nie w porę.
— Najmocniéj przepraszam pana mecenasa dobrodzieja, rzekł z pokorą, nigdybym się nie ośmielił korzystać z jego dobroci i dokuczać mu w godzinie pracy, ale przychodzę z cudzym, małym interesikiem.
— W istocie jestem ogromnie zajęty — rzekł sucho Szkalmierski.
— A! szkoda wielka, bo oto właśnie mój dobry łaskawca i przyjaciel Zwiniarski Sebastyan, życzył sobie widziéć się z mecenasem, a chory na gardło, sam tu przyjść nie może.
— To mi pan Bóg zsyła! zawołał w duchu mecenas, i oczy mu zabłysły — może potrafię dobrać się do jego kieszeni. Głośno zaś dodał.
— To nic, to nic — chociaż mam roboty dość, gotowem mu służyć. — Ale nie wiész panie Tramiński, co to za interes?
— Nie — nie — to jest domyślam się, rzekł stary, pewnieby się chciał poradzić co do kupna kamienicy od Paskiewiczów, może co do procesu o ogród.
Tramiński spoglądał bojaźliwie i poprawił siwych włosów resztę, które miał zwyczaj z tyłu zarzucać na wygładzoną łysinę, gdy włosy na złość uparcie mu spadały na kołnierz.
— Kiedyżbym mógł służyć panu Sebastyanowi? spytał Szkalmierski.
— Ale kiedy wola i łaska, teraz jeszcze i południa niéma, może o dwunastéj? jabym go uprzedził??
— Bardzo dobrze, około dwunastéj.
Tramiński skłonił się, poszedł na palcach do drzwi, we drzwiach ukłonił się z uśmiechem powtórnie i bardzo ostrożnie, bez stukotu drzwi za sobą zamknął.
Mecenas ręce zatarł.
— No, to mi się już wyraźnie szczęści, ha! zobaczysz żydzie, kto wyjdzie z tryumfem a kto z łokciowym nosem. Jeszcze Szkalmierskiego licho nie wzięło!
Tymczasem Tramiński z wielką nowiną biegł pod Byczą Głowę, zasapany, potrącając stragany po drodze, gubiąc papiéry i dostając nieprzyjemnego kataru. Pan Sebastyan siedział w oknie z szyją obwiązaną. Stary wpadł do niego jak bomba.
— Będzie o dwunastéj! o dwunastéj! To mówiąc i uśmiéchając się, chciał cofać.
— Jakto? uciekasz? spytał rzeźnik.
— Muszę, muszę do kancelaryi, jużem się przypóźnił. I znowu, poprawiwszy włosów, zniknął.
Pan Sebastyan czuł że piérwszy raz w domu mając tak dostojną osobę jak mecenas, należało wystąpić, a przynajmniéj zapobiedz aby gdzie sito lub serweta, garnek albo rzeczułka nie stała na drodze.
— Jejmość! jejmościuniu, zawołał, Sebastyaniczko moja! chodź! gwałtu! a prędzéj.
Córka i matka przybiegły razem, sądząc że się to tyczy sprawy gardłowéj, ale pan Sebastyan stał na nogach i miał minę uśmiechniętą a zdrową.
— Jejmość moja, o dwunastéj ma mnie odwiedzić mecenas Szkalmierski, po raz piérwszy.
Panna Polcia zarumieniła się mocno, widywała tego pięknego młodego eleganta, którego sobie pokazywano z ciekawością, w kościele, w ulicy i ogrodzie.
— Na miłość Boga, dodał składając ręce pan Sebastyan, zróbcie mi tę łaskę i zrewidujcie sienie i pokoje żeby gdzie co nieprzyzwoitego na drodze nie spotkał.
— Ale cóż ma być nieprzyzwoitego, oburzona spytała p. Sebastyanowa, zlituj się.
— To człek do elegancyi nawykły, zmiłujcie się, garnki, sita, przetaki i rzeczułki pouprzątajcie, będzie się z nas śmiał.
— A to niech się śmieje, odparła jéjmość.
— Ale mamciu, zawołała Polcia, i nie będzie się śmiał i nie damy powodu. Gdzież tatko widział żeby u nas było kiedy tak nieporządnie, wyjąwszy gdy się pieką wielkanocne ciasta, lub przyrządza wigilia.
— I pył pościérać, rzekł rzeźnik, i...
— Zostaw że to nam babom, a siedź spokojnie, ja ci wstydu nie zrobię, zobaczysz — odezwała się sama jéjmość biorąc się w boki. — Zresztą mój dobrodzieju, ja ci powiem jedną rzecz.
— Powiédz a dobrą — uśmiéchem naprawiając swą niegrzeczność rzekł pan Sebastyan.
— Oto, mój dobrodzieju — że ja dla nikogo, czy on pan, czy graf, czy książę, domu przewracać nie myślę. Mają oni swój obyczaj, mamy téż my nasze, podług stawu grobla.
— I jak Boga kocham, masz jéjmość słuszność, rzekł całując żonę pan Sebastyan — ale swoją drogą kurz na komodzie do obyczaju nie należy.
— Gdzieżeś ty kurz u nas widział! oburzyła się jéjmość.
— Już milczę! zawołał rzeźnik.
Polcia się śmiała ale żwawo pobiegła jak najsurowszy uczynić przegląd przedpokoju, nawet wnijścia na wschodach — porwała serwetę żeby pył pościérać sama, i zwinęła się tak że o pół do dwunastéj, mieszkanie może aż nadto świątecznie wyglądało.
— Otóż ja ci powiem, wbrew jegomości, odezwała się przypatrując temu pani Sebastyanowa, że ja znowu nie chcę aby to wyglądało żeśmy na przybycie tego jegomości bardzo się sztyftowali. Trochę porozrzucać nie zawadzi, a że szlafroczka nie zrzucę i nowego czepka nie włożę i Polci się stroić nie dam, to tak pewno jak że żyję.
Pan Sebastyan umilkł, jéjmość miała swoje prawa i przy nich choć z łagodnym uśmiechem stać umiała. Strój jéj zresztą, równie jak Polci która miała na sobie czarną jedwabną bluzkę z pąsową kokardą, był bardzo przyzwoity. Była zresztą tak ładniuchna, świéża i miła że każdy ubiór przypadłby do jéj wdzięcznéj postaci i twarzyczki
. Pan Sebastyan tak dalece przyznał żonie słuszność w tém iż zbytki przyboru nadałyby gościowi wagę zbyteczną, że sam szaréj codziennéj kapoty nie odmienił. Przygotowano tylko obyczajem polskim wódkę, przekąskę i kawał toruńskiego piernika, zdjąwszy z komody szlifowaną karafinkę i kieliszki, które oddawna spoczywały, tylko do reprezentacyi służąc.
Stary mieszczanin był zamyślony, widocznie się wahał i z planami jakiemiś chodził w głowie.
W kilka minut po wybiciu i wydzwonieniu południa, drzwi się otworzyły, mecenas cicho i zręcznie wśliznął się raczéj, niżeli wszedł do pokoju, pan Sebastyan pośpieszył przeciw niemu. Był dosyć wystrojony, w jasnych, świéżych rękawiczkach i z miną nader pańską, niezmiernie grzeczną. Ale oczy jego niby obojętne objęły natychmiast mieszkanie, ludzi, najdrobniejsze szczegóły, bo z nich pan Szkalmierski uczył się téj wielkiéj sztuki przemawiania do każdego językiem stosownym. Znawca obyczaju znakomity, wyciągał wnioski z ubioru, z mieszkania, z ruchu każdego i nieznaczących drobnostek. Nic téż bacznego jego wejrzenia nie uszło, choć na pozór zdało się że nie patrzy i nie widzi. Ale tu owo troskliwe badanie zostało niespodzianie spotkane kontrastami, trudnemi do pogodzenia z sobą — mocno skomplikowanémi. Zobaczył przepyszny fortepian palisandrowy w salonie, kilka książek francuzkich na komódce, a co najwięcéj, ujrzał wśród tych niepozornych starych komnat i sprzętów Polcię, która miała postać i twarz jakby z innego świata. Dotąd mecenas zaledwie o istnieniu jéj wiedział, nie mógł się ani domyślać pod dachem pana Sebastyana, człowieka bardzo prostego i mało ukształconego — takiego wytwornego kwiatka cywilizacyi.
To mu sprawiło roztargnienie, jak nierozwikłana zagadka. Piękność Polci wydala mu się w tém otoczeniu nadzwyczajną, promieniejącą.
Ale nie było czasu ani pytać, ani się przypatrywać, panna Apolonia znikła, pani Sebastyanowa ukazała się, przywitała i wyszła, zostali sam na sam z gospodarzem.
— Bardzo panu mecenasowi jestem wdzięczny, żeś się do mnie fatygował. Bóg widzi, odezwał się rzeźnik, byłbym mu sam służył, ale choruję na gardło.
Wskazał na obwiązaną szyję.
— Cóż pan rozkaże? zapytał mecenas.
— Oto krótko węzłowato, rzekł piérwszy, napytałem sobie trochę biédy. Zatargowałem dom sąsiedni u Paskiewiczów, drożą mi się. Słyszałem że pan masz wpływ na nich. Ja tam nie chcę z nich korzystać, Bóg widzi, ale znowu za co oni mnie mają drzéć, kiedy ruina ta więcéj nie warta nad to co daję.
— A panuż ona potrzebna koniecznie? zapytał Szkalmierski.
— Bo tak, wyżyć bez niéj mogę, ale nabyć by nie szkodziło. Przyznam się ja panu, piéniądz jaki się uciułało trzymać w domu, nie jest dobrze. Jest tam trochę grosza...
— Czyżbyś pan go ulokować nie mógł?
— Jak? spytał rzeźnik, toż nic łatwiejszego nad umieszczenie piéniędzy, ale się z niemi potém człek nie zobaczy, i procesu jeszcze napyta.
— Naturalnie, tu pewne ostrożności prawne i hypoteczne są nieuniknione, ale bądź co bądź, piéniądz nawet korzystniéj da się użyć niż na nabycie kamienicy, którą trzeba jeszcze restaurować, łożyć na nią, a ona potém może procentować nie będzie.
— Ono to prawda, szanowny mecenasie, ale my mieszczanie...
— Jeśliś pan chciał już mojéj rady zasięgnąć, dodał Szkalmierski, mam obowiązek dać mu ją szczérą i dobrą. Nie napieraj się pan téj kamienicy, zostaw ją, rok, dwa, nie znajdą kupca, i prosić ci się będą.
— Tak, a jeśli mi mydlarz jaki, albo garbarz się pod bok wsunie, komin mi panie na trzydzieści łokci wymuruje nad głową, dymu, swędu i ognia naprowadzi.
Mecenas się uśmiéchnął. — Nie tak to powabne nabycie.
— No, a cóż z piéniędzmi robić? zapytał Sebastyan, wzdychając.
— Jest to delikatna materya, wahając się z bijącém sercem począł mecenas, na piéniądze by się znalazła lokata, ale radzić...
— Proszę radzić, proszę! przerwał rzeźnik, przecież ja wiem że pańska rada zdrowa, kiedy jéj stary Simson i Bartkowski słuchają, a panu kapitały powierzają.
Szkalmierski się uśmiéchnął, szło mu jak po maśle, był już pewny tego, dziwił się szczęściu, pozostawało tylko rękę wyciągnąć.
— Nie, rzekł, z Simsonem już nie mam interesów, stary mnie obraził, jest nadto wymagający.
— No, panie, zwyczajnie żyd! dodał z uśmiéchem rzeźnik.
— Nie przeczę że uczciwy...
— Ale cóżbyś pan radził? dorzucił pan Sebastyan.
— Trafia się, powoli wycedził mecenas, że my prawnicy miewamy bardzo szczęśliwą zręczność umieszczania kapitałów, ale nie zawsze. Gdybyś sobie pan życzył tego, ofiarowałbym mu moje usługi.
P. Sebastyan pochwycił go za rękę.
— I owszem, rzekł, i owszem, z miłą chęcią dam, dam, no! rozumie się, umówimy...
— O warunkach teraz niéma mowy, rzekł mecenas, kryjąc swą radość, aby nie wybuchła ustami, nie wytrysnęła oczyma, ale to główny, aby kapitał był każdego czasu i godziny na pogotowiu, bo u nas nietylko godzina, ale kwadrans czasem stanowi...
Sebastyan wskazał okuty kufer stojący w drugiéj izbie pod ścianą, i uśmiéchnął się, szepcząc mu do ucha:
— Choćby dwa kroć poszukawszy się znajdzie.
Mecenas był w najsłodszém marzeniu, zdawało mu się że śni, że wrota raju mu się otwierają. Miéć na zawołanie piéniądze znaczne, obracać niemi i w dodatku pokazać Simsonowi że się bez niego obejdzie.
Inna przytém myśl wykłuła się w pełnéj fantazyi głowie prawnika; panna Apolonia była tak cudownie piękną, ojciec tak bogaty, dom tak skromny. Gdyby wszystkie inne rachuby i nadzieje zawiodły, czyżby nie mógł schylić się tylko, sięgnąć, i bez najmniejszéj trudności rękę panny otrzymać. Teraz mu się to zdawało tak jakoś łatwém, jak wstęp do kufra pana Sebastyana. Czuł tak dobrze wyższość swoję, zdawało mu się że jeszczeby uszczęśliwił skromną tą rodzinę, wynosząc Polcię do godności pani mecenasowéj. Wszystko to plątało mu się po głowie, gdy ciągnął daléj rozmowę z p. Sebastyanem, którą nagle przerwało wniesienie śniadania przez służącą, widocznie ubraną ad hoc w świéżuteńki biały fartuszek.
Razem z niém weszła pani Sebastyanowa a z drugich drzwi ukazała się Polcia, chcąca w razie potrzeby być na zawołanie matki.
Panu Szkalmierskiemu zdało się może iż ładne dziewczę wyszło aby mu się pokazać i zbliżyć do niego — był tego prawie pewnym — ale w istocie panna Apolonia miała instynkt dobry — elegancki, piękny, miły na pozór mecenas nie czynił na niéj innego wrażenia nad jakąś obawę. Mówią wprawdzie iż miłość często zaczyna się strachem, ale trwoga serca jest téż czasem przestrogą — któréj człowiek zrozumiéć nie chce. O ile Szkalmierskiemu podobała się piękna córka gospodarza, o tyle ona im dłużéj wpatrywała się w rysy wypogodzone jak szklista lodu powierzchnia pana mecenasa, czuła do nich wstręt jakiś. Serce jéj mówiło — to kłamany człowiek, spokój, uśmiéch, słowo, to fałsz na którego dnie, — ciemności.
Mowy o interesie nie było już, uprzejmy gospodarz starał się zabawić, przyjąć, ugościć po staropolsku, pan mecenas usiłował nawzajem okazać się ubawionym, ugoszczonym, nasyconym i niezmiernie wdzięcznym. Dla pani Sebastyanowéj był grzeczny i słodki i aż do obudzenia w niéj strachu, chwalił wszystko. Rad był zawiązał rozmowę z panną Apolonią, ale do czego się tu było przyczepić, i co pochwycić?
Jakichś kilka słów ogólnych głośniéj przez nią powiedzianych do matki posłużyły mu ku temu — uśmiéchnął się znowu, spojrzał oczyma pełnemi słodyczy, rzewności, tęsknoty i odezwał się pytaniem dlaczego panny Apolonii nigdy nigdzie nie widać.
Zdaje się że w obu paniach obudził on uczucie jedno, gdyż matka nie dała córce odpowiedziéć nawet i sama się odezwała.
— Moja Polcia umié się zająć w domu, muzykalna bardzo, czyta wiele, i woli siedziéć z nami.
— Ale bądź co bądź towarzystwa potrzeba.
— Towarzystwo my swoje mamy, odparła matka, a trudno napraszać się tym co nas nie chcą lub iść tam gdziebyśmy my nie żądali.
— Cóż to za szkoda trzymać w ukryciu taką ozdobę miasta, mogę powiedziéć, żywo zawołał mecenas sądząc że ten oklepany frazes dla skromnych pań będzie jeszcze bardzo wystarczającym. W téj chwili ujrzał prawie szyderski uśmieszek na ustach Polci i zląkł się — czuł że się jéj musiał wydać pospolitym nadto ze swoim konceptem.
Polcia ośmielona zbliżyła się.
— Dziękuję panu za komplement, rzekła spokojnie — ale wiem żem go winna grzeczności jego, nie sobie. Pan, co bywasz w towarzystwach tylu, wiész dobrze czego świat wymaga od tych którzy są u niego w łaskach. Może mi właśnie zbywa na tych świetnych przymiotach.
Mecenas się zarumienił; po dźwięku głosu, spokoju, powadze panny Apolonii domyślił się już w niéj czego innego wcale niż się spodziéwał. Myślał że znajdzie istotę próżną, znudzoną odosobnieniem.
— Z pewnością, odpowiedział, nie zbywa pani na niczém czego świat żądać może, prócz ochoty pokazania się na nim.
— To prawda — rzekła dobrodusznie Polcia — nie żebym go sobie lekceważyła, albo go miała za niedostępny dla siebie — ale — doprawdy, w moim świecie mi dobrze i żadnego nie żądam a nawet ciekawą nie jestem.
— To prawie nienaturalne w młodości pani.
— Może być — mówiła Polcia, ale charaktery i usposobienia są różne, ja lubię dom i — spokój.
— A! panie, odezwał się p. Sebastyan, który już dłużéj wytrzymać nie mógł, to jest istotnie perła, ale jak mówią o perłach że ich gdzieś pono aż w morzu indyjskiém szukać potrzeba, tak i onaby się — Bóg widzi, ukryć rada.
Polcia się zarumieniła.
— Tatko, nie mam w tém zasługi, zawołała, tak mi jest dobrze.
Mecenas był zupełnie zbity z tropu, patrzył, czuł że nie czyni wrażenia, że panna się nie miesza wcale; miał się prawie za obrażonego, sądził bowiem że wywoła zachwyt, wyglądał na wirtuoza który po kilku świetnych pasażach czeka oklasku a spotka milczenie.
Na tém skończyły się odwiedziny mecenasa w domu p. Zwiniarskiego, gdyż do przeciągnienia bystrości nie znajdował. Sama przyzwoitość nie kazała być za piérwszym razem zbyt natrętnym i narzucającym się. Spojrzał na zégarek, powoli wciągnął rękawiczki, kilkakroć jeszcze wzrokiem starał się urzec piękną Polcię, i nareszcie z wielkiemi ceremoniami rodzinę pożegnał. P. Sebastyan odprowadził go do progu.
— A zatém, rzekł, jeśli się okazya trafi do ulokowania, to jest do obrotu piéniędzmi, masz mnie pan na zawołanie.
Mecenas, podziękowawszy za zaufanie frazesem wielce skomplikowanym, wyszedł uszczęśliwiony. Powiedzielibyśmy najszczęśliwszy, gdyby był wrażenie uczynił na pięknéj córce gospodarza; instynkt mówił mu że w tém mu się nie powiodło.
Szkalmierski był jeszcze na wschodach, gdy p. Sebastyan przybiegł do córki i żony.
— A co? spytał — prawda że człowiek?
— No cóż? fircyk, odpowiedziała żona, a z oczów, jak mi pan Bóg miły, tak mu nie dobrze patrzy.
— Kobiéto! chyba cię w rękę nie pocałował — odparł gruby śmiejąc się, ale mimowoli że to już teraz nie w modzie.
— Bredzisz! zawołała obrażona jéjmość — gdyby mnie nawet w nogi całował — toby mi się inaczéj nie wydał.
Polcia się uśmiéchnęła.
— Tatku — rzekła — mnie nie wypada i nie godzi się dawać zdania o ludziach, bo ich znam mało, ale na mnie uczynił wrażenie takie jak na matce.
— Jakież? zapytał ojciec.
— Komedyanta, który jest czém inném w głębi, a udaje przyzwoitego człowieka, nawet wcale nie źle. Ale w nim zawsze czuć aktora.
Ojciec śmiejąc się, pocałował ją w czoło.
— No! no, jak go zobaczysz drugi raz, powiész może co innego.


Zaledwie ociérając pot z czoła powrócił do domu mecenas, gdy u drzwi jego gabinetu pokazał się Jacek, i tego dnia pochmurny jeszcze. Cichuteńko przystąpiwszy do pana szepnął mu — że pani Mateuszowa czeka nań i widzéć się z nim potrzebuje.
Sam sposób w jaki o niéj oznajmował rozgniéwał mecenasa, bo widać było że ten głupi Jacek domyślał się czegoś lub wiedział o stosunkach, a przybycie matki w chwili świetnych marzeń przychodziło jak najnieszczęśliwiéj. Zrazu rozgniewany a bez serca człowiek rzucił się jakby chciał powiedziéć że widziéć jéj nie chce, ale myśl ta że sługa wie iż jest matką jego, wstrzymała. Nie wstydził się Boga, — wstyd mu było sługi. Nie mówiąc nic, wybiegł tylko, rzucając drzwiami i szukając matki milczący. Staruszka drżąca przyniósłszy złotemu Jasieńkowi swemu przez siebie biédnemi oczyma i słabemi rękami zrobione szkarpetki, stała z niemi u drzwi jak żebraczka, usiłując — byleby go widziéć mogła, byle posłyszéć — udać sługę i nędzarkę. Przestraszyła się go ujrzawszy jak leciał wprost ku niéj, rwąc włosy z zaciętemi usty.
— Jak jéjmość śmiész — zawołał, leźć mi tu, kiedy wyraźnie zakazałem jéj, żeby mi na progu jéj noga nie postała. Jéjmość mnie chcesz zgubić.
— Ale Jasieńku mój, odpowiedziała cicho wyciągając ręce ku niemu z błaganiem matka — uspokój że się, nikogo niéma. Bóg widzi, ja nie mogłam wytrwać, ty nie przychodzisz.
— Co to jest? nie mogę wytrzymać? krzyknął mecenas — ja tego nie rozumiem. Jéjmość to powinnaś wiedziéć że co ja raz powiem to nieodwołane. Chcesz mnie zgubić! ja mówię. Chcesz skompromitować, idź waćpani natychmiast. Jeśli czego potrzeba, Żłobek dostarczy; wszak tam nie powinno nic braknąć.
— Nic, nic, tylko ciebie, mój złoty Jasieńku, a! żebyś choć raz we trzy dni, choćby raz w tygodniu biédną, starą matkę odwiedził.
— Tak! zawołał, żywo chodząc po pokoju i miotając się Szkalmierski — tak, żeby zaraz w mieście wyszpiegowali i pletli androny.
— A widzisz — odezwała się Mateuszowa usiłując go pochwycić za ręce które wyrywał — nie lepiéj że było mi tu zostać gdzie mnie nikt nie znał? Siedziałabym w kątku i nie wyszła.
— Nikt nie znał! zawołał ze śmiéchem mecenas, a wiész jéjmość że ten osioł Jacek, oto przed chwilą, gdy mi o was dawał znać, przyszedł jak z sekretem na ucho!! więc on już wié, a tu dosyć jednego.
— A choćby zresztą ludzie wiedzieli nawet, cicho szepnęła stara, stojąc ciągle przy drzwiach, czyż ubóstwo moje ci wstyd robi?... czym ja nie była całe życie uczciwą kobiétą? czy nie jestem twoją matką...
I płakać zaczęła.
— Tak! dodał mecenas, wielki mi honor robi być bratem tego łotra Wilmusia, który gdzieś turmy wyciéra, dopóki go nie powieszą.
— O mój Jasieńku...
— Dość tych żalów i skarg — dość — podchwycił Szkalmierski tupając nogami, niech to będzie piérwszy raz i ostatni; niech mi jéjmość tu więcéj się nie pokazuje.
Mateuszowa podała mu szkarpetki, które on nie spojrzawszy rzucił na stół prawie wzgardliwie. Trzeba było tych skarbów miłości jakie zawiéra każde serce matki, ażeby znieść takie lekceważenie i obojętność. Kobiéta zbliżyła się prawie natarczywie, aby go w rękę pocałować... może chciała go o co poprosić... gdy na wschodach dały się słyszéć szybkie kroki, mecenas pobladł i z gniewem zawołał:
— Idź-że mi jejmość natychmiast, ale proszęż mi iść... na ostatek gdy się ociągnęła dodał, ale predzéj! prędzéj...
W téj chwili Mateuszowa wybuchnęła wielkim płaczem straciwszy cierpliwość; srogi żal ucisnął jéj serce... oparła się o mur. Mecenas brał ją za ramię aby wyprowadzić, gdy drzwi się otworzyły i zakwefiona kobiéta, cała w czerni, wbiegła szybko oglądając się...
Na widok staréj, jak jéj się zdawało żebraczki, krzyknęła. — Ach co to jest.
Mecenas poznał w niéj piękną niegdyś baronową...
— Nic pani... to... to.. uboga!! uboga.. i dodał, idź-że sobie wasani!
Baronowa prawie nie przywitawszy się, szybko wyjęła z woreczka parę złotych i chciała je włożyć w ręce ubogiéj, która z oburzeniem odepchnęła ją i z krzykiem wybiegła.
— Cierpi trochę pomieszanie! rzekł mecenas podbiegając... niech pani nie uważa... proszę... proszę...
Ale jąkał się blady, mówiąc te słowa.... błysk oczów staréj matki, w których łzy wypaliło przekleństwo, przebił go jak nożem... zląkł się, nie wiedział sam czego. Ucho jego słyszało schodzącą ze schodów matkę.. i urywane wołanie jakieś, którego dźwięk tylko go dochodził... a znaczenie odgadywał straszliwe...
Baronowa zmęczona, trochę może przelękła, padła na fotel oglądając się. Nigdy jeszcze nie była u mecenasa, ciekawie przypatrywała się jego mieszkaniu.
Mais c’est charmant! odezwała się po chwili z westchnieniem.
Potém jakby znużona podniosła zwolna zasłonę od kapelusza, pogładziła białą rączką włosy, rzuciła okiem na zwierciadło i rzekła uśmiéchając się smutnie.
Vous me voyez en grand deuilé helas widzi pan? z pleurezami!! pan nie wié? straciłam ojca. I to mnie właśnie do ciebie panie sprowadza, j’ai confiance en vous. Wyciągnęła doń rękę — pomóż mi, ratuj mnie w interesach.
— Jestem cały na usługi pani — podchwycił gorąco Szkalmierski, schylając się do jéj dłoni, którą ścisnął i ucałował, jak się całuje milionów nadzieję!
— Ja téź rachowałam na pana! mon bon monsieur Szkalmierski, n’est ce pas? Pan mnie jeden ratować możesz. Ja panu powiem wszystko! ja jestem bardzo nieszczęśliwa!! a!! bardzo.
Mecenas zdziwił się wyznaniu, ale potrzebował słuchać do końca.
— Może pani rozkaże aby nikt nam nie przerywał? spytał.
— O! tak! żeby nikt nie przerywał! powtórzyła baronowa — je vous dirai tout comme à un confesseur.
Nieszczęśliwy Jacek wszedł na odgłos dzwonka, wysłuchał pocichu danych rozkazów i odszedł milczący a ponury. Baronowa tymczasem wzdychała rozpatrując się w mieszkaniu Szkalmierskiego, w którego głębie ciekawy wzrok zapuszczała.
— Siadaj mój dobry panie, rzekła — siadaj i słuchaj, to są tragedye życia mego! westchnęła. Nie wiész pan że ojciec mój, czcigodny staruszek, żył dotąd. Nie chcąc mu być ciężarem, zostawiwszy przy nim siostrę moją, biédną, ułomną istotę, sama zamieszkałam, poświęcając się wychowaniu mojéj drogiéj Albinki, Bóg tylko wié z jakiém poświęceniem. Byłam młodą, miałam starających się, złożyłam jéj w ofierze życie moje. Nie dość na tém, prezes, stary prezes, biédny — nie mogę tego inaczéj nazwać jak obłąkaniem z jego strony, po kilkakroć natarczywie ofiarował mi swą rękę. Nie chciałam go doprowadzać do ostateczności, zwlekałam, naostatek wyperswadował to sobie. Tak upłynęło lat wiele. Ojciec był nadzwyczaj oszczędny, ale nam nic nie dawał. J’avais une affection de coeur, dodała rumieniąc się, człowieka godnego mojéj miłości, a nie mogłam za niego wyjść, oszczędzając zmartwienia prezesowi, i dlatego że był ubogi. Teraz, papa mnie i siostrze zostawił znaczny majątek, tak jest panie, jestem wolną nareszcie. Prezes mnie tyranizuje, abym mu dotrzymała słowa, teraz, gdy nareszcie mogę pomyśléć o własném szczęściu, chce zagarnąć tytułem pokrewieństwa i opieki nasze interesa. Entre nous, il est ruiné.
Mecenas udał że nie wié.
— Co ja mam począć? jak się uwolnić? gdzie szukać opieki.
Szkalmierskiego z całéj spowiedzi najboleśniéj dotknęło, że się dowiedział o jakimś bohaterze umiłowanym oddawna.
— Więc pani baronowa — rzekł po namyśle, ma już opiekuna w tym, w tym, w téj osobie.
Pani Żabicka spuściła oczy. — Prawdziwie — nie wiem od lat kilku, nawet czy żyje i gdzie się ukrywa, służy w wojsku. Pan wié, wojskowi nie są panami swych czynności.
— Jakto? nie pisze nawet.
— Nie.
— Może listy nie dochodzą?
— Śliczny brunet — przerwała jakby sama do siebie[2] baronowa — oczy czarne, wychowanie, dowcip, on le prendrait pour un Français!
Mecenas ostygł znacznie, wchodziła tu nowa komplikacya niespodziana, która jego nadzieje w proch obracała. Ale był to człek odważny i wiedział jak miękkiém jest serce niewieście, zwłaszcza gdy rotmistrze od huzarów po lat kilka listów nie piszą.
Westchnął więc spuszczając oczy, i jakby preludyum odegrywając do wielkiego koncertu na który był przygotowany.
— Pani, rzekł tęskno jakoś — czy to przywiązanie do... tego lekkomyślnego człowieka jest tak nieprzezwyciężoném, czy go lata i obojętność zbrodnicza, z jego strony, nie osłabiły?
Pani baronowa potrzebowała się spytać sama siebie.
— Ja nie wiem, rzekła — ale dowodem że serce to bije dla niego jest-że w piérwszéj chwili gdym się uczuła wolną, pomyślałam o nim.
— Ależ pani ma oprócz niego tyle gorących przyjaciół i wielbicieli, którzyby się dla niéj poświęcić byli gotowi.
Baronowa uśmiéchnęła się kładąc mu rękę na dłoni.
— No — to nie mówmy o nim? ale co ja pocznę? wymknęłam się, mogę powiedziéć żem się wykradła z Zakrzewka. Jeśli powrócę będę narażoną na nalegania i prześladowania prezesa, jestem sama, nie rozumiem interesów, na łasce ludzi. A! głowę tracę!
Mecenas był zamyślony, szczęściem Jacek wszedł z tacą i śniadaniem najwykwintniejszém na jakie dom się mógł zdobyć, a baronowa znużona drogą przyjęła zaproszenie i siadła zawsze wzdychając, pokrzepić się. Szkalmierski chodził i dumał głęboko.
Spadek po ojcu baronowéj nie był zlikwidowanym, któż mógł wiedziéć co zawiérał? Na ślepo stawić było niepodobna, ani się wiązać zagwałtownie, należało związać baronowę o ile możności, pochwycić jéj zaufanie, interesu czynić nadzieje, ale pod pokrywką szlachetnéj bezinteresowności zwlekać dopókiby się rzeczy nie wyjaśniły.
Pozyskanie tego serca w którém jeszcze jedną nogą stał rotmistrz od huzarów, było warunkiem koniecznym. Więc choć mecenasowi chwilami jak widmo zjawiał się cień mściwy matki, choć niepokoił się w duchu, choć był roztargniony niezmiernie — rachował przecie, rachował. Miał przed sobą trzy drogi wszystkie wiele obiecujące. Baronowę z milionami fantastycznemi nieco, pannę Albinę z wielkim kłopotem ale z wielkiemi nadziejami, naostatek Polcię Zwiniarską, którą już wniósł na swój regestr matrymonialnéj sperandy.
Chodził po salce a baronowa przekąsywała śniadanie; smutek po ojcu i kłopotliwe położenie nie przeszkadzało jéj wykrzykiwać przy śniadaniu.
— Ale jakie wszystko u pana ładne? ale cóż to za przedziwny pasztet? a! to marsylskie konfitury, a po chwili — Delicieux, ten koszyczek filigranowy, pan masz gust!
Wszystko to przerywane było ciężkiemi z głębi piersi westchnieniami i rzucanym ukradkowo wzrokiem to na zwierciadło, to na mecenasa.
— Najgorsza rzecz — szepnął Szkalmierski że pani jesteś zmuszoną powracać do Zakrzewka. Co tu począć?
— Sama nie wiem, radź pan.
— A gdybyś pani pojechała do siostry, dla pogrzebu ojca zresztą, to naturalne.
— Jakto? sama? spytała baronowa.
— A dlaczegóżby nie?
— Widzi pan, ja, ja odwykłam od podróży, boję się, i z siostrą nie widziałam się od bardzo dawna i nie dam sobie rady. Tam wszyscy sądowi i otaczający są jéj przyjaźni, a ja słaba, biédna, a! słowo panu daję, nie mogę.
A po chwili zawołała cicho.
— Gdybyś pan był łaskaw pojechać ze mną?
Szkalmierski zagryzł usta.
— Wié pani — prawdziwie, byłbym gotów, ale przy tylu interesach, a zwłaszcza interesie prezesa, jednym, nagłym, prawie niepodobna oddalić się. Przytém pani wié jaki prezes wpływ wywiéra na obywatelstwo, gniew jego byłby dla mnie zgubny.
— Ale jakże! pan opuścisz nieszczęśliwą wdowę która się rzuca pod opiekę jego? przerwała baronowa tonem tragicznym; pan, ach! więcéj spodziewałam się po jego przyjaźni dla mnie.
Mecenas poskoczył do ucałowania ręki chociaż przy chodziło mu na myśl że może zawikłać się niepotrzebnie, służąc właściwie sprawie pięknego bruneta.
W téj chwili po bruku zahuczało. Baronowa zbladła.
— Jestem pewna — zawołała, że mnie prezes goni.
Mecenas pobiegł do okna i ręce załamał. — Cóż to jest? istotnie — to powóz prezesa.
— A! na miłość Bożą, niechże mnie tu nie spotka, błagam pana, ja się skryję do gabinetu, posiedzę tu, zaklinam, nie zdradzę się.
To mówiąc baronowa schwyciła kapelusz i nie pytając o zgodę mecenasa, wbiegła do jego gabinetu, drzwi zatrzaskując za sobą.
Szkalmierski w dosyć przykrém położeniu, zaplątany, pomieszany stał jeszcze nad śniadaniem, gdy w progu dał się słyszéć śmiéch rozgłośny którym się zawsze prezes zwiastował, nawet gdy płacz byłby stosowniejszym.
Mecenas pośpieszył przeciwko niemu.
— Daruj, przebacz, masz gościa.
— Już wyszedł.
— Wyszła, poprawił prezes, służący mi mówił że była jakaś pani.
Mecenas pośpieszył skłamać.
— Tak, moja kuzynka.
— A no, no — znamy my te kuzynki młodych ludzi odwiédzające! Cha! cha!! ale daruj mości dobrodzieju, siadam, bo upadnę, jestem zmordowany a raczéj zamordowany, cha! cha!.. Wiész co mnie tu sprowadza?
— Zapewne ów interes? spytał Szkalmierski, który niewiadomość i niedomyślność uważał za najbezpieczniejsze.
— Ale gdzie zaś! cha! cha nic nie wiész? a to historye się u nas stały.
— Doprawdy? spytał mecenas zimno.
— Wystaw sobie, nie wiedziałeś pewnie i o tém że poczciwa baronowa moja miała ojca i że ten ojciec był — z pozwoleniem kutwa, jakiego świat i korona nie widziała. Otóż ten kochany ojciec sknera narobiwszy piéniędzy panu Bogu lub nie wiem komu tam, ducha oddać raczył. Jest to téż jedyna rzecz którą kiedykolwiek komu zaofiarował. Baronowa jest jedną z sukcesorek, może miéć milion, i wystaw sobie — cha! cha! wystaw sobie, solennie mi rękę przyrzekłszy, zaręczona ze mną, teraz kręci, z domu uciekła, kat ją wié dokąd.
— Ale panie prezesie, rzekł Szkalmierski, ja o tych zaręczynach nigdy w życiu nie słyszałem, dawno to?
— A no będzie lat temu z osiem, z dziewięć, mruknął prezes.
— Panie, ale to już przedawnienie zaszło?
— Myślisz? spytał stary.
— A pedogra?
— E! to nic, odżyłbym.
— Czemuż się to wprzódy nie dopełniło.
— No jest tak, zwlekało się, mości dobrodzieju, to atak pedogry, to ona chora na fluksyą, to mnie reumatyzm dokucza, to to, to owo, a tymczasem...
Prezes spuścił głowę smutnie.
— Ja przed tobą mecenasie nie będę miał sekretów, wywnętrzę ci się zupełnie.
— Możebyśmy wyszli do innego pokoju, tamby nam było wygodniéj, zaproponował mecenas, bojąc się ażeby baronowa nie słuchała rozmowy — co nieohybnie nastąpić musiało.
— Nie — nie, ja tu widzę śniadanko, rzekł przysuwając się stary łakomie mimo zmartwienia — a choć coś już przetrąciłem w hotelu, ale to te hotelowe jadła. Ho! ho! zawołał — pasztecik. Więc tylko ten pasztecik zjem, bo to się łatwo psuje, a tymczasem opowiem całą historyą.
Mecenas starał się szastać nogami, ale to się nie wiele przydało.
— Otóż, mój dobrodzieju — mówił prezes ująwszy pasztet w rękę cały i łyżkę, powiem ci że uwielbiam baronowę. Przed laty ośmią była ona jeszcze daleko piękniejszą, dziś, przywiędła, tak, chociaż dobrze zakonserwowana. Cha! cha! ale co to, mości dobrodzieju — konserwowanie! No, ale jaka ona jest, ja ją kocham. I mimo jéj wad, a ma wady, muszę to wyznać, muszę. Jest płocha, jest okrutnie płocha, kochała mnie, kochała rotmistrza od huzarów, chciała się wydać za starego hrabiego, robiła słodkie oczy do wszystkich, tak mości dobrodzieju, co prawda to prawda! Aleby to było z wiekiem ustało, a ja ją kocham! kocham. I teraz, gdy nic nie staje na przeszkodzie, ona mnie zdradza. Gotowa się zwrócić do rotmistrza, bom zawsze uważał że do niego jednak miała słabość największą.
Pasztet był skończony, mecenas znowu zaproponował fotel w drugim pokoju, ale prezes utrzymywał że mu tu dobrze i mówił daléj.
— Co tu począć? radź, mój królu, ja prosty człowiek, ja mam tylko serce moje, a jeśli ona nie pójdzie za mnie, uczyni mnie nieszczęśliwym, i siebie zgubi. Pójdzie za jakiego lekkomyślnego człowieka który fortunę coby się Albince dostać powinno — przeszasta, hę?
Szelest sukni jedwabnéj za drzwiami, który bardzo wyraźnie chwytało ucho mecenasa, utrudniał mu radę i przemówienie. Co tu było począć?
— Wiész, kochany prezesie, rzekł po namyśle, to są wypadki tak niespodziewane, tak nadzwyczajne iż człowiek sumienny na prędce, nie rozmyśliwszy się głęboko — nie może nic radzić, nic rozstrzygać. To są sprawy wymagające zastanowienia.
— Jedno mnie w tém tylko uderza, szanowny panie, dodał — co śmiało powiedziéć mogę jak czuję, że małżeństwo nowe w wieku pańskim nie uważałbym za właściwe.
— Tak! wyrwało się prezesowi, ale mi ją kto porwie i z nią fortunę... Zrzekłbym się baronowéj chociaż do niéj jestem przywiązany — całém sercem, całém, ale ten majątek...?
Mecenas chrząknął chodząc po pokoju i zdało mu się że słyszał jakby lekkie uderzenie w dłonie za drzwiami. Prezes trzymał się jedną ręką za bolące kolano, drugą za kieliszek wina który sobie nalał i nic nie uważał.
— Wszystko tu potrzebuje rozmysłu, rzekł Szkalmierski.
— A baronowa już gdzie w drodze! myślę że tu w mieście. Muszę iść szukać a waćpan myśl, rzekł prezes wychylając wino żywo i wstając z krzesełka. — Powiész mi co obmyślisz.
Przeprowadziwszy szanownego swego gościa aż na wschody, powrócił Szkalmierski do pokoju i otworzył drzwi gabinetu. Baronowa stała w nim ubrana już, blada, drżąca.
— Słyszałam wszystko, zawołała, on mówi że mnie kocha! tak! ale więcéj jeszcze fortunę, a ja, ja mam prawo i chcę być szczęśliwą!
Podała rękę mecenasowi.
— Ratuj mnie pan, ja się skryję, on mnie nie znajdzie tu, ale jutro, jedziemy razem, nie prawdaż?
— Na miłość Bożą, zaklinam panią, cierpliwości. Wierz mi że uczynię co tylko będę mógł, i chciéj być spokojną.
— Los mój składam w ręce twe, szlachetny człowieku! tragicznie ozwała się pani Źabicka, pomnij że masz go na swéj odpowiedzialności.
To mówiąc ścisnęła żywo rękę odurzonego tém wszystkiém mecenasa, i zwolna, powłóczystym krokiem, oglądając się nań, wyszła z salonu.
Szkalmierski powrócił pożegnawszy ją i padł znużony w krzesło, w głowie mu się zawracało. U drzwi na które patrzył zdawało mu się widziéć jeszcze widmo matki z krzykiem i rozpaczliwym ruchem, opuszczającą próg przeklętego domu.
Jakkolwiek samolub i ostygły, uczuł zgryzotę, która go samego zdziwiła; nie mógł myśléć, wspomnienie matki powracało uparte, groźne, niepokojące. Powietrze pokoju go dusiło, głowa pękała, pochwycił za kapelusz...
Chciał się przejść bez celu, bez myśli, aby spocząć i ukołysać zburzony umysł, pewnym będąc, że w domu spokoju mu nie dadzą.
Na wschodach minął się z Jackiem, który nań pochmurne rzucił wejrzenie, i wyszedł.
Jakim sposobem, sam o tém nie wiedząc, znalazł się wkrótce na uliczce Ogrodowéj, naprzeciw mieszkania matki, o tém sam nie wiedział. Cóś go ciągnęło i pchało. Zawahał się, obejrzał dokoła, pusto było, żywéj duszy wśród tego cichego kąta. Skoczył w bramę i na wschody.
— Raz potrzeba się rozmówić stanowczo, i zapobiedz podobnym historyom. Jestem tu, zajdę...
Dom był pusty, nie spotkał nikogo. Na górze od mieszkania matki drzwi stały otworem, wszedł, ale tu nie było żywéj duszy. Co dziwniejsza, rzeczy pani Mateuszowéj, które były jéj własnością, zostały zabrane, znikła nawet klatka z ulubionym kanarkiem. Mecenasa tknęło cóś.
— Cóż to ma znaczyć? wszakżem się nie omylił?
W téj chwili sługa z przeciwka pokazała się w progu.
— Cóż się stało z tą panią, która tu mieszkała? zapytał Szkalmierski.
— A ja tam nie wiem, bąknęła służąca. Kto tam ich zrozumié, licho ich wié, jak się wnieśli, tak się i wynieśli. Niéma może pół godziny, narobili takiego rwetesu, jakby się tam paliło, albo co! Chwytali, rwali, nieśli, a stara jéjmość płakała, co aż mdlała.
— Kto taki? kto wynosił?
— A ja tam nie wiem kto taki. Co ja miałam pytać o to, co się do mnie nie należy. A mnie ani swaty, ani braty, to cóż do tego. Był jakiś chłopiec, i jakaś panna, co potém pod ręce ujęli jéjmość, i poprowadzili ztąd...
Mecenas stał z brwiami zmarszczonemi, rzecz była dlań niezrozumiałą, jedno tylko wiedział, że matka którą wypędził, któréj się wyparł, wolała na starość przytułek u obcych, niż synowską jałmużnę.
Był wolnym, ale był przeklętym.
Nie miał już rodziny, ani matki, ani węzła żadnego, i czuł jakby cóś pękło, co go z Bożym światem wiązało.
Nie mówiąc słowa, zszedł jak pijany, powoli opierając się o mur po wschodach i miał wysunąć się już z kamienicy, gdy cień między nim a drzwiami stojący, zmusił go podnieść oczy.
Ale podniosłszy je, stanął wryty.
Na progu plecami oparty o uszak, a nogami o drugi, z rękami założonemu w tył, w czapce na bakier... czekać się nań zdawał... Wilmuś, którego na piérwszy rzut oka poznał — i struchlał...
Gniew i trwoga go porwała...
Był to rodzony brat wypędzony z domu, prześladowany, zgubiony jego nielitościwém obejściem. Po swéj nienawiści dla niego mierzył to, co się w sercu tamtém dziać musiało. Włóczęga i żebrak nic nie miał do stracenia, a zemsty w rękę. Mimowolnie cofnął się o krok mecenas, ścisnął laskę i przysposobił jak do obrony...
— Dobry wieczór panu mecenasowi! zawołał szydersko... A co? góra z górą się nie zejdzie, a brat z bratem muszą. Choć, parole d’honneur, panie mecenasie, na to szczęście nie czyhałem wcale, ot tak, Pan Bóg mi je dał za cnoty moje... Bo jużciż... choć wielki łajdak ze mnie, czemu wiem, że pan brat mecenas nie zaprzeczy... ale przy panu... jak anioł wydam się biały! — Panu mecenasowi pilno wyjść? nieprawdaż? dodał spokojnie Wilmuś — ale za pozwoleniem... proszę o chwilę rozmowy... bo mi się nie prędko trafi zręczność podobna...
— Puszczaj mnie! czego chcesz! czego? grobowym głosem, zdławiony strachem odezwał się mecenas. Co to? rozbój?
— Ale nic nie chcę, odparł Wilmuś, który kija dobył z za siebie — nic... a rozboju czynić ani mi w głowie... kijbym powalał i rękę na tobie... Wyjdziesz cało — bądź spokojny... Wypędziłeś matkę, wyparłeś się jéj, mnie... jużby chyba Pana Boga nie było, żeby cię za to diabli nie wzięli. Po cóż ja mam im służyć, lub ich wyręczać? Nie miałbym roboty! tfu...
— Puszczaj mnie! powtórzył mecenas.
— Chwilkę... puszczę... nie tknę, bądź spokojny... chcę ci tylko powiedzićć, że matki nie zobaczysz więcéj. Powinno cię to ucieszyć? nieprawdaż? że ja Wilmuś, ubogi wyrobnik, wziąłem ją ztąd, i nic nie chcę od ciebie... utrzymam ją karmiąc krwią i potem, a nie pozwolę, żeby żyła na twojéj łasce. Nie ty jéj, my się ciebie wypiéramy jak zbrodniarza i łajdaka...
Plunął nań pogardliwie.
— A teraz dobranoc panie mecenasie!
I odszedł nieoglądając się powoli.


Zimowym porankiem po piérwszym przymrozku, który szronem białym okrył dachy, pola i drzewa, jasnego dnia jaki się w téj porze nie często zdarza, powóz pocztowemi końmi zaprzężony zbliżał się po szosowanym gościńcu do małéj mieściny jeszcze na pół uśpionéj. Podróżny siedzący w powozie z ciekawością przyglądał się miejscu całkiem sobie nieznajomemu. Na płaszczyznie okolonéj w dali lasami nad stawem rozległym i rzeką rozłożone szeroko dość rozpościérało się miasteczko złożone z drewnianych w większéj części domów, ponad którém wieże dwóch kościołów i dachy kilku kamienic się wznosiły. W prawo jak gęsty las szarzały drzewa parku otaczającego dawny pałac dziedziców, dzisiaj opuszczony i na jakiś publiczny użytek zajęty. Miasteczko, chociaż od piérwszego miasta zaczynał się bruk i ulice miało szerokie pod sznur wyciągnięte, nie przedstawiało się bardzo świetnie. Składały je dworki z ogródkami dosyć jednostajnie zbudowane, a gdzieniegdzie wśród nich nieco pokaźniéj wyglądały apteka, poczta i zajazdy.
Podróżny kazał się wieźć do hotelu, a w któremże z podobnych miasteczek niéma warszawskiego hotelu? Był on i tu, ale niestety — mógłby się był skromniéj nazwać poprostu zajazdem lub gospodą.
Żydek rozbudzony ledwie wprowadził podróżnego do lichéj stancyjki w któréj jeszcze po niedawnym poprzedniku nie zamieciono pozostałości i nie zabrano siana wygniecionego na łóżku. Izba była zimna, okno niedomknięte, ranek mroźny a gospoda nieobiecująca. Nie dziw téż że podróżny niezrzucając płaszcza, w najgorszym humorze począł naglić o lepsze mieszkanie i samowar. Żydek razem zamiatał, obiecywał, tłumaczył się, ziéwał, drzwiami stukał i starał się okazać usłużnym.
Ledwie w pół godziny izdebka poczęła jakoś wyglądać weseléj; rozpalono ogień na kominie który trochę dymił za otwarciem drzwi, wniesiono samowar i posługacz stanął u drzwi. Dwa czy trzy razy otwarły się one, dla napraszających z miotełkami, szuwaksem i innemi drobnostkami kramarzy, którym opędzić się było trudno, gdy nareszcie sama gospodyni trzymająca sklep w hotelu, w którym tylko ptasiego mléka dostać nie było można, wtoczyła się poważnie. Posługacz zapobiegając aby i ją nie spotkał rozkaz wypchnięcia za drzwi, zarekomendował jako panią Chaję, właścicielkę warszawskiego hotelu.
Podróżny milczący i chmurny kiwnął głową, na różne pokusy rumu, wina, likworu, płótna, sukna nie raczył nawet odpowiedziéć, ale po przydługiém milczeniu ozwał się.
— Waćpani jesteś gospodynią?
— No tak, do usług pańskich.
— Waćpani więc powinnabyś tu znać w miasteczku wszystkich...?
— Czemu nie mam znać? odpowiedziała zbliżając się ciekawie.
— Tu nie dawno zmarł pan Wurmer?
— No tak, jego pochowali kilka dni temu?
— Miał on tu dworek? daleko?
— Jego dworek, w ulicy może piętnaście minut od mostu.
— Cóż tu o nim słychać?
— Słychać? czego miało być słychać? On sobie umarł spokojnie i nic nie słychać.
— Pozostała po nim córka?
— No, tak, panna Felicya, tak, ona u mnie zawsze kupuje wszystko.
— Miał być słyszę bogaty.
— Kto to tego może wiedziéć? odparła gospodyni jakoś dosyć obojętnie; jedni mówili że bogaty, drudzy nie wierzyli.
— A adwokat Rylski daleko ztąd mieszka? spytał przybyły.
— Zaraz za apteką.
I była chwila uroczystego milczenia, gospodyni badała oczyma przybyłego, podróżny myślał jakby się czegoś od niebardzo gadatliwéj jéjmości dowiedziéć.
— To pan pewnie za interesem jakim przyjechał? spytała.
— Po części — rzekł tajemniczo podróżny i spojrzał na zegarek. Ósméj niéma jeszcze, szepnął w duchu, mógłbym spocząć nim pan Rylski wstanie.
— Pan chce się widziéć z p. Rylskim?
— Zapewne.
— To Mordko pana zaprowadzi.
— Ale jeszcze zbyt rano.
Gospodyni nie odpowiedziała nic — przybyły wahać się zdawał od czego począć. Począł jednak od pożegnania pani Chai która wyszła bardzo powoli. Ona wiedziała już po co przybył podróżny, ale on nie dowiedział się od niéj ani słowa.
Po wyjściu prędko przeodział się gość i zawołał Mordka aby mu towarzyszył do adwokata. Zdawał miéć już plan osnuty i niecierpliwić się stratą czasu.
Ósma biła na zegarze u Franciszkanów, gdy się znaleźli w pustéj uliczce.
Rylski młody człowiek, szczęściem nie żonaty, ledwie był przywdział szlafrok gdy mu niespodziana wizyta przerwała przygotowanie do śniadania. Ale doktór i prawnik zawsze gotów być powinien.
— Daruj mi pan tak niesłychanie ranne odwiedziny, rzekł grzecznie wchodząc gość, jestem mecenas Szkalmierski z... i przybywam do kolegi w pilnym interesie.
Imię Szkalmierskiego nadto było znaném w okolicy, by p. Rylski nie uczuł się wielce szczęśliwym z tak znakomitego gościa. Począł więc porządkować, kłaniać się, prawić grzeczności i przeszedł z nim do zimnego saloniku, w którym pył na meblach świadczył, jak mało był odwiédzanym.
— Niech-że pan mecenas siada, a może zimno? może herbaty? począł Rylski z wiejską zapobiegliwą gościnnością.
— Po koleżeńsku i bez ceremonii, odparł Szkalmierski, przejdźmy do sypialnego pokoju i pomówmy otwarcie.
— Czémże służyć ci mogę?
— Oto historyą cała, przybywam jak umocowany od córki zmarłego kapitana Wurmera, dla likwidacyi spadku po nim, z nadzieją że mi pan będziesz pomocnym. Nawzajem jeśli ja w czém panu służyć mogę w... ofiaruję się wzajemnością wypłacić.
Rylski spojrzał bacznie na mecenasa, jakby się namyślał tymczasem co odpowiedziéć. Cały jestem na usługi, rzekł po chwili.
— Objaśnijcie mnie najprzód proszę, jak te rzeczy stoją.
— Powiem wam o ile znam, powoli rozpoczął adwokat podając cygaro, które starannie wybrał z jakiegoś wydobytego pudełka. Znaliście kapitana?
— Nikogo i nie wiem nic.
— Mam mówić otwarcie?
— Zdaje mi się, uśmiéchając rzekł mecenas, że inaczéj na nicby się nasza konferencya nie przydała. Potrzebuję zdać sobie sprawę z położenia.
— Nie wiecie więc kto był kapitan?
— Nie mam wyobrażenia, słyszałem tylko że był skąpym.
— Skąpym!! rozśmiał się Rylski, skąpym, nie! ani nawet skąpcem, co już więcéj znaczy, ani sknerą, ani kutwą, to są jeszcze wyrazy malujące oszczędność śmiészną, a kapitana skąpstwo było posunięte do szału i okrucieństwa, do tragiczności. Kapitan miał majątek który sprzedał od lat wielu, osiadł w dworku tutaj i trudnił się — lichwą.
Żył tak że się literalnie zamorzył głodem i że ile razy był chorym, doktór zamiast lekarstwa we flaszkach przepisywał mu buliony. Tę namiętność przelał on na córkę, pannę Felicyą, która razem z nim żyła, mieszkała, marła z niedostatku i prowadziła rachunki.
Co się działo w tym dworku, nikt dobrze wiedziéć nie mógł, bo nigdy nikogo tam nie pojmowano. Jedna izba naga i pusta służyła za salę audjencyonalną dla interesantów — bez interesu nikt się tam nie docisnął. Sługa stara głuchoniema, może umyślnie dobrana, od lat wielu starczyła na to osobliwsze gospodarstwo.
Miarkujesz pan że kilkadziesiąt lat takiego skąpstwa mogło wydać świetne owoce. Ale czy pańska klientka baronowa Żabicka z nich będzie korzystać przynajmniéj teraz, dopóki żyje panna Felicya, o tém wątpię. Kapitan kochał tę córkę którą miał przy sobie, któréj ufał że kochanych kapitałów jego nie roztrwoni, musiał jéj prawie wszystko zostawić. Baronowéj od bardzo dawna nie widywał, ostygł dla niéj. Czy zaś panna Felicya zechce przypuścić do spadku siostrę, mając po sobie testament?
— Jakto? jest więc testament?
— Słychać że jest, ale ma być otwarty za przybyciem baronowéj lub kogoś od niéj umocowanego.
— A więc właśnie w porę przybywam. Rylski lekko ruszył ramionami.
— O testamencie chodzą tylko pogłoski; co zawiera pan Bóg wiedziéć raczy. Ale jakże przypuścić, żeby żyjąc ze starym, panna Felicya się nie dopilnowała, będąc tak chciwą jak ojciec?
— Na cóż się te bogactwa jéj zdały? zapytał mecenas; jest niemłoda, ułomna podobno.
— Jest stara i kaleka — przerwał Rylski, jest poczwarna, ale téż piéniądz jedyną jest jéj pociechą, niéma rodziny, niéma nadziei przyszłości.
Mecenas się zamyślił.
— Jak sądzisz kolego? czy nie wypadałoby mi pójść się naprzód samemu jéj zaprezentować z listem od siostry, a was prosić abyś sądowych delegatów wezwał na południe dla otwarcia testamentu.
— Bardzo dobrze, idźcie się rozpatrzcie, rzekł uśmiéchając Rylski — ja wam ztąd dworek pokażę, ot tam w ulicy ku końcowi, najbiédniejszy z pozoru, gdzie sztachety opadły.
— Ale to będzie zawcześnie?
Rylski się rozśmiał.
— U kapitana i kapitanównéj dzień się zaczyna od brzasku a kończy z zachodem słońca, ceremonii tam niéma. Możecie iść kiedy się wam podoba.
Mecenas westchnął.
— Ciężka sprawa, rzekł — jeśli jest testament.
— Ba! w testamencie może się znaléźć jakaś nieformalność.
— Tak, i z niéj wywiązać proces, dodał mecenas.
— Tém lepiéj dla nas! śmiejąc się zawołał Rylski.
— Ha no! bądź co bądź, zobaczymy!
Wstał Szkalmierski i podał rękę gospodarzowi. — Na obiedzie jesteś pan u mnie, obiad gospodarski, ale inaczéj z głodu byś umarł w miasteczku, bo panna Felicya z pewnością pana nie nakarmi. Ja tymczasem przygotuję sądowych panów. Wracając od kapitanównéj zajdźcie do mnie. W hotelu nie macie co robić, a jeśliby mnie w domu nie było, posiedzicie z cygarem.
— Dziękuję serdecznie za tak uprzejmą gościnność.
Rylski który był otwartym, wesołym, poczciwego charakteru człowiekiem, skłonił się tylko i uśmiéchnął.
Zdala już siedziba nieboszczyka kapitana nie wyglądała tak świetnie, dworki otaczające ją były liche, domek skąpca najmizerniejszy ze wszystkich.
Poopadałe sztachety zagrodzono chrustem; furtka była przegniła i podziurawiona, dach na budynku zielony od mchów. Szkalmierski wszedł i zapukał do drzwi zamkniętych. Ale musiał po kilkakroć powtórzyć uderzenie, nim odryglowano je i blada twarz kobiéty z głową chustką nieokréślonego koloru obwiązaną, pokazała się przez szczelinę.
— Kto tam? czego?
— Przybywam z listem od pani baronowéj Żabickiéj, dla widzenia się w interesie z panną Felicyą.
Jedno oko patrzało nań przez szparę gdy mówił, oko oprawne w czerwoną powiekę pomarszczoną, ale bystre i jasne. Z początku nie było odpowiedzi.
— Kto taki? co takiego? z cicha spytano. Mecenas powtórzył.
— Proszę o list.
— Szkalmierski podał go przez szparę.
Wysunęła się poń blada, sucha, koścista, z niezmiernie długiemi palcami ręka i pochwyciła prędko.
— Zaraz, rzekł głos, czekaj pan.
Drzwi się przymknęły, chód dał słyszéć wewnątrz. Mecenas oparty o ścianę czekał posłuszny.
Dobry kwadrans upłynął, otworzono. Sień była ciemna, przed wchodzącym sunęła się postać dziwna, poczwarnie mała, osłoniona chustą szarą która okrywała głowę i spadała do stóp. Nie zwróciła ona twarzy ku niemu ale go poprzedzała zwolna, otwarła drzwi pokoju przyciemnionego i pustego. Dopiéro tu odwróciła się ta istota twarzą ku gościowi, który o mało na widok jéj się nie cofnął.
Na małém skurczoném ciele, wciśnięta między wystające wysoko ramiona osadzona była głowa i twarz nadzwyczaj długa a ogromna, blada, straszna, tém bardziéj olbrzymiejąca że karłowata postać ledwie dwa razy była większą od téj maski. Rysy odpowiadały wyrazowi postaci. Świeciły oczy na żółtéj przestrzeni bez rumieńca, wśród któréj jak cięciem pałasza rozrąbane zdały się usta szerokie opadające w dół, z ledwie dostrzeżonemi wargami. Wystająca naprzód broda, jeszcze poczwarności dodawała fizyognomii. Chustka narzucona kryła czoło i całe ciemne, liche, brudne ubranie. Chustkę tę gorączkowo poprawiały nieustannie dwie ręce wielkie o długich niezmiernie palcach.
Wskazała mecenasowi krzesło nie mówiąc słowa, a sama zajęła drugie.
Szkalmierski patrzył na nią, czekając może poczęcia rozmowy, ale panna Felicya milczała trochę zmieszana a może i gniewna. Brwi jéj ściągały się i na czole występowały dwa fałdy groźne, które je prostopadle przecinały.
— Wszak z panną Felicyą Wurmer mam zaszczyt mówić?
— A tak, suchy ozwał się głos.
— Jestem mecenas Szkalmierski.
— Wiem.
— Przybywam umocowany.
— Wiem.
— Pani baronowa sama przybyć nie mogąc, żądała abym ją zastąpił w formalnościach.
— Dobrze.
— Nieboszczyk kapitan zostawił pono testament.
— Tak.
— Będzie więc można go otworzyć?
— Można.
Widocznie panna Felicya unikała rozmowy.
— Jeśli pani pozwoli to o południu.
Znowu milczenie.
— Zapewne pozostałości zostały opieczętowane?
— Tak — za życia jeszcze — za życia.
Mecenas wstał, nie wiedział już co daléj mówić i czynić. — Zdaje mi się żem przyszedł nie w porę.
Po chustce znać było że panna ruszyła ramionami.
— Wszystko jedno.
— Ja pani zawadzam, może późniéj?
— Ale czegóż pan chcesz? odezwała się nagle podnosząc rękę.
— Zdaje mi się że to pani wiadomo.
Znowu ruszyła ramionami.
— No! no! testament! rzekła — testament, niech będzie testament.
Mecenas nieprzywykły do tak dzikiego i surowego obejścia, człowiek gładki, w surduciku obcisłym od Chabou z Warszawy, marzył, trząsł się i nie mógł trafić do końca. Patrzył na pannę Felicyą — która w końcu najniespodziewaniéj rozśmiała mu się w nos.
Szkalmierski poczerwieniał.
Nagle ta osoba ciągle tak milcząca, poczęła szybko mówić, patrząc mu w oczy z rodzajem obłąkania.
— Tak — testament, otwórzcie testament, otwórzcie trumnę, otwórzcie ciało, kiedyście przyjechali szukać piéniędzy, tylko piéniędzy. Kapitan może co połknął umiérając? cha! cha! Póki żył nie było nikogo, nie dowiadywał się nikt, nie znałam pani siostry, a teraz siostra się znalazła, naturalnie — testament! ha! ha!
Usiadła na krześle i spuściła głowę.
— Czy pan masz siostrę? czy pan masz ojca??
Mecenas pobladł słysząc to gwałtowne pytanie; mruknął coś niewyraźnie.
— Zgłoszą się zapewne do pana po śmierci, gdy napiszesz testament! ha! ha!
Splasnęła w szerokie dłonie.
— Ale naturalnie, pocóż familia? po to aby były spadki. Wszak i do mnie jak będę w trumnie zgłoszą się pewnie choć mnie za życia nie znali! Testament to dobra rzecz, dobra rzecz. Nie orzesz, nie siejesz, zadzwonili po nieboszczyku i wdziewasz jego pot, głód, grzechy lub cnoty, ani Bóg zapłać nie powiedziawszy. O! testament to ładna rzecz.
— Proszę pani — odezwał się opamiętawszy nieco Szkalmierski z pewną powagą urzędową — posłów ani ścinają ani wieszają, ja tu jestem człowiekiem obcym, przysłanym tylko. Jeśli są winy jakie, nie moje.
— Ale jakież winy? co za winy? Ja mówię jak się dzieje na świecie, proste rzeczy, powszednie. Któżby śmiał się skarżyć albo gniéwać. Toby było pocieszne, nieprawdaż? Każdy żyje dla siebie.
— Panu tu zimno? zapytała szydersko, cóż robić? u mnie nie palono. Ojciec nie palił nigdy, nawykłam do zimna, musiałam; nawykłam tak do wszystkiego, bo któżby był starego pilnował gdyby nie stara kaleka. Musiałam żyć jak żył. Ludzie mówią że dla testamentu, zobaczymy ten testament, ha! ha! ładna rzecz testament.
Mecenasa jakiś przestrach ogarniał, zdawało mu się że śnił, że był na jakimś nowym świecie innych obyczajów, strasznym, bezlitośnym, chciał się już co najprędzéj wycofać i wstał znowu.
— Więc o dwunastéj?
— Kiedy się podoba. Uśmiéchnęła się strasznie, ale wśród śmiéchu zaszła się od okrutnego płaczu i upadła znowu na krzesło, wskazując tylko drzwi ręką. Szkalmierski wyniósł się co najprędzéj i sam nie wiedział jak się znalazł w dworku Rylskiego.
Dziwaczny obraz panny Felicyi stał mu jak widmo senne przed oczyma.
Adwokat był już z powrotem, przywitał go w progu. — Widziałeś pan pannę Felicyą?
— Widziałem, widziałem, odparł Szkalmierski ze wzdrygnięciem dreszczu, znasz ją pan.
— Nie — widywałem tylko zdaleka.
— Czy nie jest obłąkaną?
— O! bynajmniéj! żal po ojcu tak ją czyni dziwaczną, mówią że po całych dniach i nocach płacze.
Na tém skończyła się rozmowa. Szkalmierski mocno się zamyślał. O samém południu urzędnicy zeszli się do Rylskiego i całe grono prawników uroczyście udało się w głębokiém milczeniu do dworku. Drzwi zastali otworem.
W pokoju owym pustym i zimnym z oczyma suchemi, milcząca siedziała na kanapce w kącie panna Felicya.
Nie odpowiedziała nawet ukłonem wchodzącym, zdawała się nieprzytomną.
Po sprawdzeniu pieczęci, podpisów i dopełnieniu formalności, zasiedli wszyscy. Sędzia rozpoczął głośno czytanie testamentu.
Napisany tradycyonalną formą, wymienił on naprzód bardzo szczegółowie i dokładnie stan czynny kapitana Wurmera. W rozmaitych monetach, miejscach, na różnych zresztą fantach wyliczonych było około sta tysięcy czerwonych złotych, summa ogromna, która zdziwiła nawet tych co się spodziewali wielkiego spadku. Większa część była w gotowiźnie i za życia opieczętowana. Dla tych co znali stosunki domowe, nieulegało wątpliwości że cała ta fortuna musiała być zapisana pannie Felicyi, w nadziei téj nawet młody pomocnik sędziego, wcale nie szpetny ale goły jak święty turecki brunecik, przypatrywał się dziedziczce usiłując wmówić w siebie że gotówby był się z nią ożenić i nie bardzo ją męczyć, gdy... z największém podziwieniem, czytający doszedł do wyrazów:
„Majątek ten mój pracowitém życiem zarobiony, na wyraźne żądanie córki mojéj najukochańszéj Felicyi, któréj go w całości przeznaczyłem, gdyż ona jedna była podporą, pociechą i towarzyszką starości mojéj — dzielę w równych częściach przekazując go w połowie téjże córce méj Felicyi Wurmer, w drugiéj baronowéj Żabickiéj, z domu Wurmer, młodszéj córce méj, z tym jednak warunkiem iż dochody tylko z niego pobiérać ma, kapitałem nie rozporządza, a jeśliby bezpotomnie zmarła, przechodzi on w całości na moję młodszą córkę Felicyą, która bezwarunkowo tak swoją częścią, jak późniéj drugą, jeśliby na nią spadła, rozporządzać, dać, darować i przekazywać ma prawo.“
Głęboka cisza panowała w pokoju. Brunecik znajdował że i tak posag panny Felicyi był jeszcze bardzo piękny, twarz mecenasa z zielonéj w początku stała się rumianą, oko jego błysnęło. Wszyscy patrzyli na Felicyą która osłoniona chustką, siedziała jak posąg milcząca. Na kilka zapytań rzuconych, odpowiedziała tylko głowy skinieniem, jakby się co najrychléj pozbyć chciała nieproszonych gości.
Wszyscy téź pobrali za kapelusze i powoli się wynieśli. Mecenas tylko uważał za właściwe pozostać chwilę.
— Czekam, rzekł wstając, na rozkazy pani.
— Na rozkazy, tak, ja teraz rozkazuję, rzekła szydersko — nic, nic — powiédz pan siostrze że nie piszę, swoje odbierze. Niech nie dziękuje, nie potrzebuję, widziéć się nie chcę. Testament, prawda! nie spodziewaliście się takiego testamentu? Felicya miała skraść wszystko, mogła! o! mogła. Wiész dlaczego? oto dlatego — powiedz jéj, powiédz to, że ten piéniądz uczyni ją tak nieszczęśliwą jakem ja była i jestem. Prawda panie? oryginalna zemsta dać komu taki majątek. Ale inaczéj byłaby na łasce, spokojną, biédną, teraz się z nią łajdak ożeni, będzie oszukiwał i każdy dukat ojcowski odpłacze, odpłacze, jak ja odpłakałam.
I łzy potoczyły się jéj z oczów.
— Pani dobrodziejka jesteś rozżaloną, rzekł grzecznie mecenas, być może bardzo słusznie, ale cóż ja temu winienem?
— A cóż cię to boli? zapytała, tyś najemnik zapłacony? odnieś co ci dano.
Ruszyła ramionami.
— Tylko żal i położenie pani, rzekł grzecznie Szkalmierski, może takie obejście się ze mną usprawiedliwić?
— Jakie obejście? obruszyła się kobiéta, człowieku o miodowych słówkach? chciałeś żebym ci kłamała? po co? ja nie umiem kłamać, jam nie kobiéta jak drugie, ja jestem harpia co wydziéra piéniądze z wnętrzności ludziom i siedzi na nich broniąc ich pazurami.
Podniosła rąk dwoje i palce wygięte, a mecenas się cofnął.
— Niebój się, rzekła — oczów ci nie wydrapię. Coś mi ty? lalka! Gdybym teraz chciała sto takich lalek znajdę co pójdą mi przysięgać wierność u ołtarza Mam dukaty? mam dukaty? prawda.
Popatrzyła mu w oczy śmiejąc się.
— I tybyś może ożenił się ze mną? cha! cha.
Szkalmierski zadrżał. — Pani! to szyderstwo, czyż zasłużyłem.
— Musiałeś zasłużyć! ja nie wiem! ja nie wiem, na świecie wszystko zasłużone, wszystko sprawiedliwe, wszystko. Gdy kogo pies wściekły pokąsa, zasłużył, musiał kiedyś kogoś ukąsić, gdy cegła spadnie i zabije, zasłużył.
Zadyszana rozśmiała się. Nie było to obłąkanie, ale dziwny stan gorączkowéj rozpaczy.
— Radbym bardziéj łagodne słowa zanieść od siostry do siostry, rzekł — napisz pani.
— Nie umiem pisać, nie chcę pisać, nie będę pisać, powiedz jéj co mówię, piéniądze złożę w banku, dochód sobie zabierze, ale między nami niéma, nie było, nie będzie nic wspólnego. Tak! interesów żadnych i listów i odwiédzin.
— Uwolń że mnie pan teraz od swego słodkiego uśmiechu, i — idź sobie.
To mówiąc, za wychodzącym mecenasem drzwi silnie zatrzasnęła, i w téjże chwili dziwnym głosem zaszlochała.
Dreszcze przeszły po skórze prawnika, jakkolwiek zresztą bardzo obojętnego; milcząc opuścił dworek dla naradzenia się z p. Rylskim, co mu daléj czynić wypadało.


Nim dojechał mecenas do Zakrzewka miał dosyć czasu do namysłu co mu tam mówić wypadnie — najzgodniéj z własnym interesem. Szkalmierski miał bowiem za zasadę naprzód pamiętać o sobie, potém robić coś dla drugich, jeśli mu to nic nie zawadzało a służyło do podźwignięcia reputacyi. Skłamać wyraźnie i być złapanym na fałszu nie miał ochoty, byłoby to złą rachubą — ale rzecz mógł wystawić nieco ukolorowaną, naprzykład że testament wprawdzie dopuszczał siostry do równego działu, lecz były pewne zastrzeżenia i klauzuły, że odebranie spadku okazywało się trudném i wymagało zachodów umiejętnych.

Chciał delikatnie dać do zrozumienia pani baronowéj że najkorzystniéj dla niéj byłoby pójść za.. prawnika, któryby naówczas sercem i duszą musiał interes zachwiany i zawikłany podźwignąć.
W tych myślach wstrząsając się jeszcze z trwogi na wspomnienie panny Felicyi, dojeżdżał do Zakrzewka. Z prezesem skończył był, przedstawiając mu iż sprawę należało zostawić czasowi. Zostawia się zwykle czasowi tę niedojrzałą gruszkę, któréj nie możemy być pewni czy dojrzeje czy zgnije.
Bądź co bądź, mecenas od niejakiego czasu był jak w wirze wypadków — myśli mu się przesuwały różowe i czarne, plącząc najdziwaczniéj, napełniając go trwogą, niepokojem, nadziejami i zwątpieniem. Matka, Wilmuś, dom Sebastyana, baronowa, Felicya, prezes snuli się gorączkowym natłokiem w wyobraźni człowieka dla którego wszystko, aż do świętéj postaci macierzy drogiéj, służyło tylko za narzędzie, za podstawę własnéj przyszłości.
Czuł się jakoś wielce znużonym, gdy na ostatnią stacyą przyjechał.
Tu — na nieszczęście z powodu przejazdu nadzwyczajnego, pocztmajster w rozpaczy nie był w stanie dać mu koni do Zakrzewka. Wieczór się zbliżał, noc groziła. Mecenas chciał się kłócić zrazu, potém ziéwnął, skombinowawszy że sprawa nie była tego warta.
Przed pocztą stał właśnie powozik dosyć lichy, który trochę wcześniéj nadszedł był a teraz go zaprzęgano. Mecenas z zazdrością spoglądał nań, gdy właściciel wyszedł z pocztowéj kwatery.
Był to mężczyzna słusznego wzrostu, jeszcze wcale przystojny, z wąsem widocznie poczernionym, z włosami krótko ostrzyżonemi i prawdopodobnie ufarbowanemi, gdyż wyglądały jakoś dziwnie bronzowo, postawy wojskowéj, trzymającéj się prosto, ale nieco nakuliwający na jednę nogę.
Noga ta wlokła się za nim i nie składała w kolanie. Pomimo to, opiérając się na lasce, chodził żwawo i wyglądał lub przynajmniéj chciałby był młodo wyglądać. Z cygarem w ustach wyszedł przynaglać zaprzęganie koni, gdy ujrzał na ławce skurczonego mecenasa, któremu zmęczenie nadawało pozór chorego i zbiédzonego człowieczka w nader kwaśnym humorze. Nieznajomy był właśnie po przekąsce i w nader różowém usposobieniu. Spojrzał na tego zwiędłego eleganta, który nadawał sobie tony pańskie i litość go wzięła.
— Cóż to? trafiłeś pan, rzekł, na brak koni? a! każdego to spotkać może, szczęściem żem się ja pośpieszył, ale na poczcie jak we młynie, kto piérwszy zajechał — ten miele.
— To téż czekam cierpliwie — odparł mecenas.
— A w którą pan stronę, jeśli wolno spytać? bo tu się szosy rozchodzą.
— Ja ku Zakrzówku.
— Ja także.
— Na stacyą przyszłą, jeśli panu pilno, mógłbym pana dobrodzieja podwieźć.
— Serdeczne dzięki składam, ale jakże powóz porzucić. Pan téż do Zakrzewka?
— W tę stronę, w tę stronę.
— Ja tylko do Zakrzewka — rzekł mecenas.
— Do prezesa?
— Pan go zna?
— Trochę — dawniéj — daleka.
— Mam nawet dosyć pilną sprawę, bo jestem prawnikiem z powołania, a tego rodzaju interesa zwłoki nie cierpią.
Nieznajomy zbliżył się nieco, konie dopiéro zaczynano zaprzęgać, usiadł więc około mecenasa pokręcając wąsa.
— Słyszałem, rzekł — że interesa poczciwego prezesa, jakoś nie są w najświetniejszym stanie.
— Ale ja w téj chwili nie dla samego prezesa jeździłem, odezwał się Szkalmierski, zapomniawszy zupełnie że zbyt się obszernie w tym przedmiocie przed nieznajomym rozgadywać nie wypadało. Miałem polecenie bliżéj się dowiedziéć o spadku który na baronowe Żabicką po ojcu ma przypaść.
Nieznajomy nic nie odpowiedział, pokiwał głowę tylko, a po długiéj przerwie rzekł obojętnie.
— A! tak! Cioteczna siostra nieboszczki prezesowéj, Wurmer z domu, kapitan.
— Tak! tak, podchwycił mecenas.
— Pan dobrodziej z drogi, zmęczony, a ja mam z sobą doskonałe bordeaux i kawał salami, możebym mógł prosić?
Szkalmierski był w istocie głodny, trudno było odmawiać, przystał, podróżny kazał podać butelkę i szklanki. Salami służyło tylko do podbudzenia pragnienia, a wino było doskonałe. Mecenas wychylił, spragniony będąc, szklanicę i dopiéro gdy go dobrze rozgrzała, postrzegł że wino jest wcale mocne. Podróżny natychmiast nalał drugą.
— Szczęśliwa kobiéta, rzekł, ta baronowa; choć trochę późno, ale powinnaby po ojcu ładną summę odziedziczyć.
— Będzie milion złotych, odparł cicho mecenas, wprawdzie obwarunkowanych, oplątanych, ale gotowych, a że garbata panna Felicya trudnoby za mąż wyszła, jest tedy widok jeszcze drugiego miliona.
Nieznajomy oczy wytrzeszczył, salami mu uwięzło w ustach.
— To nad wszelkie spodziéwanie! zawołał.
— Ale tak jest, uśmiéchając się, rzekł mecenas, są tam klauzuły, warunki, ale p. Felicya procesować nie będzie i można z jéj stanu zdrowia miarkować że długo nie pożyje, naówczas baronowa będzie dwumilionową panią.
— Ładna rzecz! zawołał uśmiéchając się podróżny i wskazał na szklankę którą mecenas rozochocony wypróżnił.
— Prezes podobno na to czyha — dodał — ale wiem że z tego nic nie będzie.
— Co? ta stara szkapa z pobrzękłemi nogami, ten pedogryk! rozśmiał się nieznajomy, juściż!
— Ale zapewne baronowa sobie wybrać potrafi kogoś stosowniejszego i milszego. Słyszałem, dodał cicho, że ma jakąś na pół zwietrzałą miłość, a raczéj tylko wspomnienie jakiegoś starego romansu z porucznikiem od huzarów, nazwiska jego nie wiem, ale i to już są dziś stare dzieje, kapitan czy rotmistrz nie pisał przez lat kilka, a wdówka ma innych bliższych konkurentów.
— O! na tych jéj zbywać nie będzie — odparł flegmatycznie podróżny, zwłaszcza teraz, ale powiem panu szczerze. Nie wiem czy miała jakie dawne przywiązanie do kogo, jeśli go jednak miała, co być może, ręczę że pozostanie mu wierną; kobiéta uczuciowa...
— Tak, ale uczucie zawiedzione?
— Któż to panu mówił?
— Ona sama, skarżyła mi się, że kilka lat nie pisał, że nie wié.
Nieznajomy się dziwnie rozśmiał i zamyślił.
— Ona sama to mówiła! proszę! proszę, a jeśli tak — niepodobna nie wierzyć, ona sama... Widać że pan dobrodziéj masz całe jéj zaufanie?
— Szczycę się niém, rzekł popijając bordeaux mecenas, z pewną próżnostką i uśmiéchem dwuznacznym.
Nieznajomy popatrzył nań ciekawie.
— Któż to wié, odezwał się nieco drwiąco, może ma na oku swojego pełnomocnika!!
Szkalmierski rozśmiał się ruszając ramionami, ale wypiérając się, mógł dać do zrozumienia iż to czynił tylko dla przyzwoitości.
Podróżny rozśmiał się, wypił swoje wino i znowu śmiać się począł.
— No, tak, szepnął — próżnobyś się pan wypierał, coś w tém jest że tak śpieszysz do niéj, ho! ho!
— Ale zlituj się pan co za myśl! ja jestem prawnik, i..
Nieznajomy wstał z ławki, obszedł go i obejrzał do koła, nadchodzącemu słudze kazał wziąć butelkę i salami a że konie były gotowe, obwinąwszy się płaszczem, zabrał się do wyjazdu.
Mecenas przeprowadził go do bryczki, podali sobie ręce.
— Do zobaczenia! rzekł uśmiechając się nieznajomy. I konie ruszyły.
Szkalmierski, pogwizdując, patrzył na drogę. Do zobaczenia! powtórzył ruszając ramionami — ha! ha! dobry jest? gdzie? chyba na Józafatowéj dolinie! doskonały! naiwny!
Nie prędko, bo w dobre dwie godziny i już mrokiem znalazły się konie dla mecenasa, pomęczone szkapy ze stacyi Zakrzewka powracające, które go nareszcie zabrały, a że wlec się trzeba było niezmiernie wolno, przybył do mieściny gdy już nigdzie światła nie było, oprócz gasnącéj lampki na poczcie.
Zakrzewek pana prezesa, było to téź miasteczko o kilkoro stai od dworu i pałacu położone. Tytuł ten nadawało mu trzy karczmy (z których jedna obalona na w pół), rodzaj synagogi i rzeźnia. W pośrodku plac pełen siana, słomy i błota wyobrażał rynek. Do pałacu jechać było zapóźno, a nocować w zajeździe lubelskim niepodobna, mecenas więc postanowił dnia doczekać na kanapie w podróżnych pokoju na poczcie, gdzie go sen zmorzył, pełen mar i widzeń gorączkowych.
Gdy się przebudził po nieznośnéj nocy, dzień już był dobry, zdziwił się niezmiernie że przed pocztą stał powóz przysłany po niego z pałacu.
— Ale jakżeście mogli wiedziéć że ja przyjadę? zapytał woźnicy.
— Albo ja ta wiem, odparł wąsaty woźnica z fajeczką w ustach, bez ceremonii przez ramię mu odpowiadając. Jaśnie pan jeszcze wczoraj dysponował, coby posłano na pocztę.
— To rzecz osobliwsza! rzekł zbiérając się do powozu mecenas — przeczucie serca baronowéj, czy jasnowidzenie Albiny.
Rad wszakże że się z poczty uwolni, pojechał do pałacu.
Mimo bardzo rannéj (jak na pałac) godziny, w pałacu znalazł baronowę w nader miluchnym negliżu żałobnym, która obie bieluchne rączki wyciągnęła ku niemu i uśmiéchnęła mu się mile, nader mile, prowadząc go do swoich pokojów, gdzie już była kawa gotowa.
Była wesoła, rada i razem jakby nieco zakłopotana, na twarzy jéj przelatywały chwilami jasne promyki jakiéjś utajonéj pociechy wielkiéj, niespodzianéj.
Posadziła go pieszcząc w fotelu, podano kawę. Kazała sobie opowiadać wszystko a wszystko. Szkalmierski namyślił się, zebrał wspomnienia i począł umiejętnie utkaną powieść z taką sztuką doboru świateł i cieni, tajemniczych półsłówek, poglądów na ciemne głębiny, na jasne przeręby, iż nie jeden prostoduszny powieściopisarz pozazdrościłby mu talentu.
Wszystko w téj budowie, niby prawdziwéj, było na faktach oparte, kłamstwa nie można było pochwycić, a jednak jak się to w ustach wielkiego artysty cale inaczéj teraz malowało!! Felicya zmieniła się z téj nieszczęśliwéj istoty, boleścią do ironii doprowadzonéj — w chorobliwą, złośliwą dziwaczkę, którą mecenas pobłażliwie uniewinniał, tłumaczył, a opisem potępiał.
W ustach jego sprawa testamentowa, tak niezmiernie prosta, zmieniła się w owoc kolczasty jak figa kaktusowa, do którego niewiedziéć było z któréj strony przystąpić. Mówiąc, patrzył w twarz baronowéj i śledził wrażeń na niéj, ale zdziwił się niezmiernie że ta osoba tak czuła, tak bojaźliwa, tak łatwo dająca się nastraszyć, tym razem była prawie obojętną. Domyślał się że w sobie miéć musiała jakiś powód ukryty, jakieś uspokojenie wewnętrzne, którego przyczyn on nie znał.
— Mój dobry, kochany mecenasie, rzekła nareszcie do niego wzdychając, jakże ja ci serdecznie wdzięczną jestem za twe tak szlachetne poświęcenie dla mnie.
Ścisnęła go za rękę.
— Pan jesteś wzorem przyjaciół.
Mecenas oddając sobie sam tę sprawiedliwość, kłaniał się grzecznie i skromnie.
Sądził że baronowa rozpytywać go będzie bez końca, zdziwił się znowu gdy nagle zamyśliwszy się, umilkła i zagłębiona w fotelu, podparta na ręku, zdawała marzyć tylko szczęśliwie.
Instynkt mecenasa wskazywał mu że tu coś zajść musiało, o czém on nie wiedział, a pytać natarczywie nie śmiał.
— Byłbym tu jeszcze wczoraj — rzekł zmieniając rozmowę, alem na poczcie w Stawicy koni nie dostał.
— A wiem, odparła baronowa i w téjże chwili zarumieniła się jak wiśnia.
— Zkąd-że to pani wié?
— Któś doniósł prezesowi, szepnęła cicho.
— To dziwna rzecz, szepnął namyślając się Szkalmierski.
Zamilkł.
— A cóż prezes? spytał cicho.
Baronowa zdawała się jakby ze snu przebudzać.
— Co? spytała, co?
— Prezes niezbyt jest natarczywy?
— Myślę, odezwała się zawsze roztargniona p. Żabicka, iż da sobie wyperswadować.
— Toby było bardzo szczęśliwie.
— Zajęty jest strasznie, ma interesa — a, dodała, teraz mu jeszcze jeden przybył, który choć bardzo miły, ale będzie kosztowny i kłopotliwy.
— A! cóż to takiego? spytał mecenas obojętnie.
— Wystaw sobie pan, ni z tego ni z owego, ale zapewne nie bez przyczyny, nie bez pewnych widoków, Mylski po zawczoraj przyjechał, oświadczył się Albince i został przyjęty.
Mecenas drgnął i pobladł, rad był ukryć wzruszenie swoje, skrzywił się do uśmiéchu, ale nawet baronowéj nim nie oszukał. Wiadomość przyszła zbyt nagle, nie miał czasu przygotować fizyognomii. Żabicka się rozśmiała.
— Czegóżeś pan tak pobladł? ha! ha! czy miałeś jakie projektu! A! bałamucie! bałamucie! tacy to wy wszyscy jesteście Zawsze wam potrzeba miéć w zapasie.
— Ale zmiłuj się pani...
— Nie wypiéraj że się, zdradziła cię twarz. Proszę! proszę! Nigdym się po panu tego nie spodziewała!!
— Przysięgam pani.
— No, dosyć, ale mi się śmiać chce.
Mecenas spochmurniał, widocznie mu jakoś nie szło, prosił o pozwolenie zmiany ubrania.
— Dobrze, kochany mecenasie, zawołała wstając z krzesła baronowa, która grała rolę gospodyni — ale chyba cię znowu chwilowo w oficynie postawię, bo w pałacu zajęte wszystko.
— To i więcéj gości zastałem, oprócz Mylskiego? spytał.
— A tak! szepnęła baronowa — jest jeszcze parę osób.
Zmęczony i skwaszony Szkalmierski, poszedł znowu do zimnego pokoiku w oficynie, gdzie miał się przebiérać, ale w istocie siadł na łóżku i dumał.
Baronowa była grzeczna, ale jakaś inna, ostrożna — nieco chłodna, prawie szyderska, a ten Mylski? ktoby się to był spodziéwał. Szkalmierski w téj chwili brzydził się tymi myśliwcami biegającemi za posagiem!! co za obrzydliwa w istocie zapobiegliwość, jaka chciwość szkaradna!! i tak porwać mu jednę z jego nadziei z przed — nosa!! nagle, fe!
Dziwił się bezwstydowi tego człowieka, a osobliwym fenomenem (któremu w takich razach ulegają wszyscy) — nie zwrócił tych uwag wcale ku sobie! Wystawiał siebie niemal jako ofiarą ludzkiéj zdrady.
Prezes się nie zjawiał, ubrany więc nareszcie Szkalmierski po dziesiątéj już udał się do pałacu. Wszedł do salonu i w progu mało nie osłupiał.
Nie było w nim nikogo prócz baronowéj w fotelu, a obok niéj poufale obejmując jego poręcze, siedział ów wczorajszy nieznajomy ze stawickiéj stacyi pocztowéj.
Mecenasowi zrobiło się źle, mdło i musiał użyć całéj potęgi jaką miał nad sobą, by nie okazać zbytniego pomieszania.
Przyszło mu na myśl w téj chwili wszystko co paplał tak niepotrzebnie, pijąc owe doskonałe bordeaux i ironiczne „do zobaczenia“ na które tak ruszał ramionami.
Nieznajomy miał uśmiéch dziwny na ustach, kręcił wąsa i odezwał się, spoglądając na mecenasa.
Chére amie, chociaż jesteśmy już na pół znajomi, poznaj nas urzędowie z panem mecenasem.
— Pan rotmistrz Zawała, pan mecenas Szkalmierski, tłumiąc uśmieszek odezwała się baronowa.
Że Szkalmierski wolałby być w téj chwili nie wiedziéć gdzie, to pewna, ale poszanowanie samego siebie nie kazało tracić przytomności, przybrał minę wesołą. W duszy wszakże jego, jak w repetyerze, biło mu ciągle jedno — a niechże was wszyscy porwą!!
Nie było wątpliwości! ów nieznajomy co jechał tak — ku Zakrzewkowi, co trochę znał prezesa, musiał być starym przyjacielem baronowéj, któremu wierną pozostała! Łatwo się teraz domyśléć przyszło iż stosunki ich nigdy zerwane nie były — że Żabicka umyślnie niechcąc odbiérać nadziei i zmniejszać gorliwości mecenasa, dała mu to do zrozumienia — i że rotmistrz o jednéj nodze z czernionemi wąsami reprezentował owego ładnego niegdyś młodego człowieka.
Nie było tu już co robić mecenasowi, pozostawało tu tylko przyzwoicie starać się wycofać ranionemu, nie okazując że boli, aby po za sobą śmiechu nie słyszéć.
Położenie jego nie było do zazdrości.
Rotmistrz mógł sobie szydzić z jego projektów na baronowę, a nielitościwa p. Żabicka gotowa była szeptać że miał widoki i na Albinę.
Szkalmierski był na siebie zły wściekle, czuł że mu się w głowie mieszało i że mógł z tego zmartwienia dostać żółtaczki. Dodajmy interes z Simsonem, a ostatecznie jedyną deskę ratunku w p. Sebastyanie.
Rozmowa, mimo myśli które ją jak chmury przecinały, była niezmiernie ożywioną, mecenas usiłował okazać się wesołym, obojętnym i — prawnikiem tylko zajętym swojém rzemiosłem. Potrzeba przyznać że grzeczna baronowa (ludzie szczęśliwi bywają litośnemi) i rotmistrz dopomagali mu miłosiernie, do odegrywania téj sceny.
Po chwili wszedł śmiejąc się w progu jeszcze prezes i poszedł uściskać mecenasa nader czule. Towarzyszył mu Mylski ze szkiełkiem w oku i rękami w kieszeniach, wyglądający już na pana domu i zupełnie bez ceremonii.
Prezes mrugnął na Szkalmierskiego, poprowadził do swojego pokoju. Tu opatrzywszy dobrze drzwi, stanął w środku i załamał ręce.
— No widzisz co się tu dzieje! zawołał, ta kobiéta bez serca, bez sumienia, sprowadziła swojego rotmistrza Zawałę i żartuje ze mnie, z danego słowa, z mojego przywiązania!!
— Ale panie prezesie dobrodzieju, odparł Szkalmierski — już na to podobno niéma ratunku, daj im pan pokój. Ja tylko na pociechę panu powiem, że do odebrania tych sum neapolitańskich bardzo daleko, że testament tak zrobiony iż tylko do dochodu ma prawo.
— Tylko do dochodu!! podchwycił chciwie stary — tylko do dochodu!! wieleż tego dochodu?
— A no, myślę że wyniesie czterdzieści kilka tysięcy.
— Piękna to jest rzecz, a kapitał...?
— Tego ani ukąsić, dodał mecenas cicho.
— A testament pewny?
— Prawny i mocny, a mocniejsza od testamentu p. Felicya, na któréj wspomnienie przebiegają mnie dreszcze. Ręczę panu, że ta nie ustąpi. Zażalona do siostry ani z nią widziéć nie chce, ani słyszéć o niéj.
— Mój dobrodzieju, przerwał prezes, jakże to wygląda? To jest nieszczęśliwa istota, może jabym ją do domu do siebie wziął. Jakkolwiekbądź zawsze to krewna, sierota nieboraczka, jéjby tu u mnie było jak u Boga za piecem.
Mecenas ręką tylko rzucił.
— Co? nie można? spytał prezes.
— Ani myśléć.
— Dlaczego? dlaczego??
— Ani byś jéj pan mógł ludziom pokazać, a zgryźliwa i zła!...
— No, toby sobie siedziała spokojnie, na osobności, przy wszystkich wygodach. Zawsze to familia, są pewne obowiązki, ja do niéj napiszę. Że ma żal do baronowéj, słusznie, bardzo słusznie, ale ta sobie wyjedzie ze swym amantem po ślubie. A że końca żałoby po ojcu czekać nie będzie, no, to ja ci ręczę.
Prezes chodził zamyślony.
— Takby było najlepiéj, jabym miał o niéj staranie, odetchnęłaby.
— Ale może i ta ma jakiego galanta? spytał.
Mecenas ironicznie się śmiać zaczął.
— Ale czyż tak znowu, spytał stary, tak znowu okropna?
— Panie dobrodzieju — przerwał mecenas — jeszcze jakem żyw nic nigdy podobnego nie widziałem. Straszna to nic, poczwarna to nic — ale zła! ale nielitościwie szyderska.
— Bo juściż ma słuszność, o! baronowa powiadam ci, serca za grosz, kobiéta lekka.
Wzdychając siadł stary w fotelu, ręce założył i palce okręcać począł jak był zwykł gdy go bardzo myśli ucisnęły.
— No — a interes? spytał — dostaniesz ty mi piéniędzy?
Mecenas jak na teraz więcéj myślał o wyrwaniu się ztąd i znalezieniu kredytu dla siebie samego niż dla szanownego prezesa, westchnął tylko. — Trudno! rzekł.
— A tu mnie jeszcze więcéj będzie potrzeba, bo wiész — spuszczając głos dodał — wszak to Mylski się oświadczył Albince. Ja jéj zostawiłem wolną wolę, przyjęła go. Nie jest mi to na rękę, Mylski ma dobra mocno odłużone, ale nadzieje piękne, sam przyzwoity człowiek, spokrewniony ładnie, wychowany do salonu. Albince się podobał! Ale wyprawa, wesele, srebra, koszta! Już ty mi musisz dostać piéniędzy!!
Mecenas nic nie odpowiedział zrazu. Prezes go oczyma badał i nie rychło z niego wyciągnął.
— Nadzwyczaj będzie trudno. Poufnie powiem prezesowi, że notaryusz nie dosyć pilnuje ksiąg hypotecznych; czy kto ma prawo, czy nie, każdy zagląda — no, i rozgadują.
Prezes się mocno zarumienił i przycichł.
— Zrobię co tylko będzie można, niech mi pan prezes wierzy, starać się nie omieszkam wszelkiemi siłami, ale za skutek ręczyć nie mogę.
Gospodarz już nie miał ochoty śmiać się — cała jego postać malowała upadek na siłach i zwątpienie. Nie grał już komedyi z mecenasem; po wspomnieniu o księgach hypotecznych, zadumany, przybity siedział patrząc w okno i nie widząc nic. Dla niego także wypadki te były ciosem fatalnym. Obaj pobici panowie milczący, nie spodziewając się już prawie nic po sobie, nie zadawali pracy wzajemnego przypodobania. Prezes zapomniał gościa prosić siedziéć, a gdy ten objawił ochotę odjechania przed obiadem, nie zatrzymywał go na obiad wcale, dozwolił mu nawet nie żegnając się z baronową, i nie zachodząc już do salonu, wynieść się cichaczem, pod pozorem nie robienia ceremonii. Naostatek nie wyprowadził go nawet do drzwi, skarżąc się na obrzękłe nogi, i mecenas wysunął się z Zakrzewka prawie niepostrzeżony.
Wszystkie władze umysłowe prezesa skupione były około téj szczęśliwie powziętéj idei, dania przytułku biédnéj opuszczonéj pannie Felicyi u siebie.
Poczciwe człeczysko!


Tramiński znowu sam jeden zajmował swoję pustkę i prawdę powiedziawszy, choć odzyskał przedpokoik i zaprowadził w nim dawny porządek z pewną radością, bo Wilmuś ze swém rzemiosłem niezmiernie śmiecił i zarzucał go drzewem — jednak gdy chłopca nie stało, staremu piérwszego wieczora smutniéj było i tęskno jakoś.
Dlaczego się on nagle wyniósł, Tramiński dobrze nie wiedział, miał wszakże tę pociechę iż w ciągu kilku tygodni dostrzegł nadzwyczajnéj w Wilmusiu zmiany, nie mówił jeszcze — poprawy, ale miał nadzieję że jest na drodze do niéj. Chłopak się dobrowolnie wódki zarzekł (prawda że piwo pił niezmiernie chciwie) ale pracował od rana do nocy i cokolwiek zrobił, zepsutém nie było. Miał talent prawdziwy do rysunku i rzeźby.
Ręka się włożyła szybko do roboty, a czego nie umiał, domyślał się i dochodził. Co dziwniejsza, bo to się mało któremu robotnikowi przytrafia, znalazł zajęcie, dostał grosza i zmienił się znacznie. Był wesół jak dawniéj, dowcipkował i żartował, zwłaszcza gdy sądził że tém starego zabawi — ale poważniejszym się stał i bywał często zamyślony.
— Wiész Wilmuś, rzekł do niego raz Tramiński, ja się aż boję taki ty jesteś teraz stateczny.
— A czegóż się jegomość boisz?
— Czy ty nie udajesz tego przedemną, bo nie może być żeby ten diabeł co w tobie tak długo siedział, tak nagle z ciebie wyszedł.
Wilmuś śmiał się.
— Myślisz jegomość że diabeł wyjechał? Nie, nie — siedzi on we mnie, tylko się z nim teraz drę, i nie daję mu się. Często mnie tak korci do wódki, że tylko zęby zacisnę, ale chlasnę piwska i... ścierpię.
— Trzymaj że się tylko! aby to długo potrwało.
— A no, póki zmogę. I żem ja to jegomości winien, że przychodzę powoli do rozumu — dodał całując go w rękę, niéma wątpliwości. Gdybym był tu nie zaszedł tamtego wieczora, Bóg wié coby było ze mną. Jegomościne to łajanie poskutkowało.
— Ale ba! zawołał Tramiński, ja w tém wszystkiém widzę tylko łaskę Bożą, a że nie rozumiem, to przyznaję się.
Wilmuś się uśmiéchnął.
— To tu rozumiéć albo nie rozumiéć? rzekł; prosta rzecz, biéda dojadła, przyszło opamiętanie.
Jak przyszło do przenosin — powiemy.
Jednego wieczora, powróciwszy do mieszkania i zadziwił się i nastraszył gdy w piérwszym pokoiku znalazł umiecione, oczyszczone, drzewa ani kawałka, a Wilmusia zamyślonego w kącie z ową laską w ręku.
— Co to się ma znaczyć? spytał.
— A cóż? trzeba było was wreszcie od tej egzekucyi uwolnić, mój ojcze; Wilmuś go w rękę pocałował. Musiałem się ja sam wypędzić, żebyście wy mnie nie wypędzili.
— Co ci w głowie? czyż ja ci co powiedziałem? czym kiedy...? ale wstydź że się.
— Uchowaj Boże, jegomościuniu, to ja z własnéj wolnéj a nieprzymuszonéj woli dopełniłem nad sobą tego dekretu wygnania.
— Ale po co? dlaczego?
Wilmuś się zadumał — jak skłamać.
— No — to powiem jegomości. Miejsca nie było, dawali coraz większe sztuki do roboty, izdebka zawalona ani przejść. Mnie ciasno, jegomości niedogodnie, majster dla którego robię dał mi izbę darmo!
Tramiński głową zaczął kręcić.
— Gdzie? co? jak? bałamucisz! izbę tobie kto da darmo? majster? Cóż to? zakochał się w tobie?
— Powiédz że jegomość, a nie dałeś mi sam swojéj ostatniéj izdebiny, choć się często przez te kłody trudno było przestąpić? a nad głową ci piłowałem, drapałem i stukałem??
— To co innego, ja to zrobiłem przez litość.
— A on przez kalkulacyą — dodał Wilmuś, ma mnie pod ręką, zobaczy, poprawi.
— Juściż ja cię w niewoli trzymać nie myślę, rzekł stary, wybrałeś się, źle ci było, z panem Bogiem, ale tak nagle, i nic mi nie powiedziawszy.
— O złota ty moja, litościwa duszo! zawołał w uniesieniu chłopak klękając przed nim, już ci będzie za tym obszarpańcem tęskno, już nie znajdziesz komu gorzko zapracowanego oddawać grosza. Uspokój się, poczciwych dosyć co cię obdziérać będą, ale serca coby cię kochało jak moje, nie znajdziesz. Tak mój jegomościuniu, w téj piersi niepoczciwéj, pod temi łachmanami łobuza, jest coś co kocha i umié być wdzięczném. Wierz mi, nie jestem takim łotrem jak ci się wydaję. Prawda że bić lubię, zobaczywszy błazna, nadętucha, zawalidrogę, trutnia, aż mi dłoń świerzbi, kieliszek ma dla mnie powaby, za ładnym buziakiem pójdę na drugi koniec świata, jeśli po drodze się nie trafi inny, ale jegomościuniu, jeszcze we mnie wszystko nie przegniło. Czasem w kościele na łzy mi się zbiéra gdy z panem Bogiem rozmawiam. Ale mi było źle, źle na świecie, i tak zgorzało w duszy. No — nie gadajmy o tém.
Wstał wesoło.
— A teraz, rzekł z powagą studenta który odmawia wyuczone powinszowanie — a teraz szlachetny dobroczyńco mój, pozwól bym ci w dowód niewygasłéj wdzięczności, ośmielił się złożyć w ofierze nieudolne dzieło rąk moich. Jest to laska, vulgo kij, przyozdobiony wizerunkiem takiego łotra jak ja. Patrz jegomościuniu, śmieje się bestya, myśli pewnie jakiegoś figla wypłatać! Niech ci ten obraz młodocianą nieuprawną wyrzeźbiony dłonią przypomni tego diabła, z którego ręka twa ojcowska wyrzeźbi może uczciwego człowieka. Dixi.
A co, tatku? nie ładnie? Laska jak laska, ale mowa mi się udała, szkoda że prócz nas dwóch nikt jéj nie słyszał, a ty o niéj jutro zapomnisz, ja zaś dzisiaj. Lecz wdzięczność w niéj wyrażona pozostanie w mém sercu do zgonu.
I śmiejąc się, począł go po rękach całować, a łzy mu się w oczach kręciły; stary rozczulił się także, chwycił go w ramiona i całował w głowę.
— Wilmuś, dziecko moje, tylko mi się nie zepsuj znowu, a w niedzielę, czy tam kiedy będziesz mógł, zajdź czasem do mnie. Wiész, jam okrutnie samotny, dobrze pogawędzić, a ja ci dalipan dobrze życzę i źle nie poradzę.
Wilmuś otarł łzy i zaręczył że (jak się wyraził) zabiegać będzie.
— Ale gdzież ciebie szukać? dokąd się ty wynosisz? powiédz.
— E, to tam strasznie daleko, ale ja tu będę przychodził, to za miastem.
— Cóż ty bałamucisz? stolarz za miastem?
Wilmuś się kręcił.
— Już się z czémś taisz, zawołał stary, więc jest coś niedobrego. To darmo, gdyby była prawda coś powiedział, dla czegóżbyś mi miał ukrywać nazwisko majstra i mieszkanie.
Wilmuś się w głowę poskrobał.
— Ja to sobie myślę — rzekł, jak to się czasem okoliczności dziwnie składają. Dalipan żebym był ja sam na miejscu jegomości, przysiągłbym że Wilmuś łajdaczyna i kłamie, a tymczasem, parole d’honneur, tak nie jest! A milczéć muszę, bo muszę...
Stary popatrzył nań bacznie.
— No to ci powiem tylko jedno, że w tém babę czuję, i dodam że młokosy giną przez baby, i że jeśli wplączesz się w jakie bałamuctwo, toś przepadł.
Wilmuś się strasznie począł śmiać, aż się za boki wziął.
— Masz jegomość słuszność, baba jest, ale dla uspokojenia was, przysięgnę że ma lat sześćdziesiąt i kilka. A daléj nie badajcie mnie, bo nie powiem nic.
To powiedziawszy, pocałował go w rękę jeszcze raz i zniknął.
Tramińskiemu się dziwnie smutno zrobiło — a zarazem niespokojny był o chłopca, nie rozumiejąc téj historyi i posądzając go niesłusznie — Wilmuś na jakiś czas zniknął mu z oczów zupełnie; stary wzdychał — niekiedy nawet mówił sobie w duchu: — Niewdzięczny!
Dawny tryb życia powrócił, i cisza i samotność. Wiele osób lubiło i cenić umiało poczciwego Tramińskiego, ale on się nikomu nie nabijał, bo wiedział że ubogiemu w towarzystwie majętniejszych zawsze ciężko — i im z nim także nie łatwo.
Pana Sebastyana nie widział już od dość dawna, gdy się spotkali w ulicy. Stary zupełnie był z bólu gardła wyzdrowiał i znowu chodził po błocie za swemi wołowemi interesami.
— Tramiński! zawołał Sebastyan do niego przez całą szerokość ulicy — cóż ty unikasz mnie? ani się pokażesz? ani mi już głową kiwniesz? od czasu jak cię mecenas opuścił, zdumniałeś.
Stary rozśmiał się.
— Ot jest! rzekł — wiész panie Sebastyanie że nie lubię chodzić w gościnę, bo sam u siebie nie mam gdzie gości przyjąć.
— Tak i dlatego każesz nam za sobą tęsknić.
— Nie żartowałbyś.
— Ale jak mi Bóg miły, przyjdź-że kiedy do mnie, bo nawet jest niby kawałek interesu.
— A no, jeśli jest choćby kawałek interesu a zdam się wam na co — to służę.
— Pamiętaj.
Rozeszli się. Interes o którym pan Sebastyan wspomniał był następujący:
We dwa dni po bytności mecenasa u rzeźnika, stary Simson wtoczył się raz w południowéj godzinie do kamienicy pod Byczą głową. Nie było w tém nic nadzwyczajnego, gdyż Zwiniarski żył z nim zdawna w dobrych i poufałych stosunkach.
Simson brał czasem u niego piéniądze na krótkie termina i służył mu swoim kredytem. Oba się nawzajem szacowali, znając za uczciwych ludzi. Ale, gdy nie było interesu, widywali się rzadko.
Stary przyjął żyda serdecznie, poradził i począł rozmowę. — No — czémże wam służyć mogę?
— Służyć? no, niczém, odparł Simson gładząc siwą brodę — niczém — ja tak do was przyszedłem pogadać.
— To jeszcze lepiéj, panie Simson.
Stary żyd westchnął ciężko.
— Słuchaj waćpan — odezwał się — żyd czy chrześcianin gdy widzi człowieka w niebezpieczeństwie, powinien ratować, czy prawda? wszyscyśmy ludzie!
— A któż temu przeczy, odparł rzeźnik.
— No tak, otóż ja dlatego przyszedłem do was.
— Albożby mi jakie groziło niebezpieczeństwo?
— Spodziewam się że dotąd jeszcze nie — rzekł żyd spokojnie — ale ja was szanuję i powinienem wam powiedziéć co wiem.
Spoczął na chwilę. Sebastyan patrzył nań mocno zaciekawiony.
— Gdybym ja był takim żydem za jakich wy nas wszystkich macie — rzekł Simson, coby mnie to szkodziło żebym ja moję należność waszemi piéniędzmi odebrał?
— Nie rozumiem.
— Poczekajcie, zrozumiecie. — Co wy myślicie o mecenasie Szkalmierskim?
Rzeźnik się zamyślił.
— A no — jest to człowiek zręczny, rozumny, uczciwy i wcale do rzeczy.
— Do jakiéj rzeczy? spytał żyd — do téj któréj trzeba szukać w cudzéj kieszeni? no tak. On tu u was był; wy jemu wierzycie. Być bardzo może iż myślicie oddać mu jaki piéniądz na spekulacyą? Otóż ja wam powiem, że on mnie jednemu winien więcéj niż ma całego majątku, i że to jest człowiek nie poczciwy, matacz, kręciel i łajdak, tak — łajdak.
— No, no! nie zżymaj waćpan ramionami — dodał izraelita, nie zżymaj!! ja co mówię to święta prawda. Ja go wyprowadziłem z kancelisty, myśląc że z niego zrobię człowieka; jam mu pomagał, ja go dźwigałem, mnie on winien wszystko.
Simson się rozśmiał, ruszając ramionami.
— Gdybym odebrał teraz co mi winien, nie zostałaby mu koszula na grzbiecie. Otóż mnie was żal, wy jesteście człowiekiem prostym, uczciwym, łatwowiernym, jeśli puścicie go na próg albo do swojéj szkatułki, on was zgubi. W tym człowieku sumienia niéma za grosz.
Pan Sebastyan słuchał, nie wierząc prawie uszom swoim.
— Nie myślcie że ja to mówię z gniewu lub złości do niego, nie — nie mszczę się nad nim, ale wprost żal mi was tylko; on was oszuka, jak oszukiwał mnie, Bartkowskiego i innych. To jest człowiek bez serca i bez sumienia.
— Ale panie Simson, przerwał Sebastyan — ja z nim dotąd żadnego interesu nie mam, dzięki Bogu.
— No, to ciesz się waćpan, i broń się abyś nie miał. Szachraj ten użył tak poczciwego i tak łatwowiernego jak wy człowieka, tego biédaka Tramińskiego, żeby was załakomić i wcisnąć się do waszego domu. Wy daliście wiarę i, gotowiście, nieprawdaż — gotowiście byli już oddać mu wasze piéniądze?
— Ale powiédzcież mi, zawołał zdumiony rzeźnik, zkąd wy to wiedziéć możecie?
— No — mój panie — odparł Simson, to jest nasza rzecz wszystko wiedziéć; coby żyd wart był żeby nie miał policyi?
Uśmiéchnął się — no — a prawda że tak było?
— Prawda — prawda! zawołał pan Sebastyan, ale mi nie zaprzeczycie że to człowiek z głową i rozumem, a rozumny człowiek nie popełnia szelmostw, boby się zgubił.
— Tak, wielkiego szelmostwa nie zrobi ale małe i skryte, czemu nie? Onby was rok wodził pocichu, nim byście się opatrzyli że oszukuje.
— Słuchaj waćpan ja wam jedną rzecz powiem. Ja jego z łachmanów wyprowadziłem, ja jego stworzył, ja jestem stary i nie bardzo głupi, a on mnie, mnie, mnie — oszukiwał i oszukał!!
P. Sebastyan usta otworzył, ostatni argument był dlań przekonywającym — zamilkł.
— Niech-że wam Bóg płaci za waszą dobrą dla mnie przyjaźń, rzekł powoli, ale możeż to być ażeby ten poczciwy Tramiński dał się użyć do takiéj roboty?
— Jakto dał się użyć? alboż on wiedział do czego używają go? On tak samo was byłby potrafił nasadzić na mnie i wybyście się wcale nie domyślili, a mnie może na was.
— Stary Tramiński nic nie winien, dodał. W jego ręku ludzie są jak lalki których on sznurki pociąga, aby mu tańcowały jak każe.
Sebastyan ręką potarł po czole, był zmieszany, sam już nie wiedział jak żydowi dziękować.
— Mój dobrodzieju, rzekł, kiedyście już tak byli dla mnie życzliwi, żeście mi dali przestrogę, którą pewnie zużytkuję — niech wam Bóg za to płaci! powiédzcie mi trochę więcéj, roztłumaczcie, bo jeszcze dobrze nie rozumiem co ta za człowiek i do czego on idzie.
— Wiele mówić niéma potrzeby — odpowiedział żyd, — jest to taki człowiek jakich się często po świecie spotyka. Widział aspan kiedy wielkiego pająka? uważał jegomość że dwóch pająków razem nigdy z sobą nie żyje...? Pająk zawsze sam jeden a około niego zawsze powysysane muchy, gdy bardzo głodna, to samica zjada swego męża, a mąż swoję żonę, bo dla pająka niéma tylko on na całym świecie. Otóż to mój dobrodzieju, wasz mecenas taki pająk. Zjadłby was, mnie, tak jak zjadł matkę i brata i kto mu na zęby przyjdzie, jak będzie głodny. A przypatrzył się kiedy jegomość dużemu pająkowi jak on nieszpetnie wygląda? ma różne moręgowate paski na ciele, elegant i świeci się i wydaje bardzo poważną figurę, a co z tego kiedy rozbójnik. Taki i ten Szkalmierski. I jeszcze wam powiem że pająk jaki on jest to jest, przynajmniéj między muchy nie chodzi z komplimentami, a ten jeszcze i to umié. Słuchaj jegomość — co mówiłem, ja jego od małego chłopca znam, puścić do domu żmiję to mała rzecz, puścić psa to się przywiąże, on nigdy.
To mówiąc, Simson wstał zaczerwieniony.
— Ale bo wy do niego żal macie? odpowiedział Sebastyan.
— A mam żal! i jak nie miałbym go czuć? ten człowiek rękę co go karmiła kąsał. Wiész jegomość? u nas mówią: gdy kogo człowiek kocha a sądzi, nie dawaj wiary, gdy kogo nienawidzi, słuchaj. Miłość robi ślepym a ból i żal daje drugie oczy.
Simson rozśmiał się boleśnie, podał rękę Sebastyanowi który milczał i wyszedł. Stary rzeźnik długo chodził po izbie rozmyślając i w duchu panu Bogu dziękował że go ocalił.
— A no popatrzcie — mówił do siebie — że te kobiéty mają delikatniejszy węch od nas, mnie się to licho podobało a baby zaraz poczuły fałsz. Polcia powiedziała na niego komedyant, no i trafnie. Człowiek starzeje i głupieje, nie ma już co robić na świecie, gdy nikomu wierzyć nie można.
Z temi to myślami chodząc nazajutrz, spotkał się z Tramińskim i zaprosił go do siebie, żal mu było starego którego poczciwéj łatwowierności nadużywając, mógł mecenas posługiwać się nim jak narzędziem; czuł się w obowiązku nawzajem go ostrzedz.
W szaréj godzinie przysunął się Tramiński i natychmiast posłano po piwo. Sebastyan zużytkowywał zawsze odwiédziny, żeby sam miał powód napić się bawara którego lubił. Tyle téż tylko w życiu zgrzeszył kłamstwem i chytrością.
Gdy stary Tramiński, wszedł jak zawsze, poprawiając kosmyki owe włosów, opadające na kołniérz, drżący od chłodu i zmęczony, pan Sebastyan począł od uściskania i śmiéchu.
— Hej! hej! zawołał, mój ty poczciwy, kochany gryzipióro, jacy my obydwa głupi! aj! aj!
— No! no, może to po połowie i prawda. Ty nie, ale ja, nawet pewno nie byłbym taki goły na starość, gdybym miał za grosz rozumu.
— Kochanie, odparł rzeźnik, nie mamy sobie nic do wyrzucenia, dobrzyśmy obadwa, wierz mi.
— No, no — a cóżeśmy to popełnili? spytał Tramiński.
— Czekaj, powiem.
— Ale bo mnie niecierpliwość bierze dowiedziéć się, com przewinił.
— Póki piwa nie przyniosą, nie powiem.
Piwo wszakże prawie natychmiast nadeszło; p. Sebastyan pociągnął odrazu pół kufla, Tramiński skromniéj, z oczyma wlepionemi w gospodarza, oczekując ciekawego zwierzenia.
— Prawda, kochanie — rzekł Sebastyan, że po owém śniadanku pod karasiem przyszedłeś mi śpiéwać pochwały mecenasa? Uściskał cię, nakarmił, zaprosił, i tak ujął za serce, żeś go odrazu poczciwym zrobił, boś sam do zbytku dobry. Zachwaliłeś mi rozum, przebiegłość i procenta które daje od kapitałów.
— A ja się tego nie zapiéram, zawołał Tramiński żywo, dalipan mam go i dziś za uczciwego człowieka.
— A ja nie — stanowczo wymówił popijając pan Sebastyan. Tyle lat do ciebie nie gadał, nie widział cię, nagle go taka czułość sparła? Miarkuj no, o co to szło? ażebyś przyszedł mi to powtórzyć i żebym ja, złakomiwszy się, dał mu moje piéniądze. Kto wié! bystya może więcéj niż na nie, czyhał i na co innego!!
Tramiński się oburzył.
— Asan zaraz posądzasz! posądzasz! rzekł zafrasowany — ale zkąd data że jam się omylił a asan prawdy dopatrzył? Czy to się godzi człowieka sądzić na wiatr? Ja powiem wam, wolę się omylić niż miéć grzech w sumieniu żem niesłusznie potępił.
— I masz asan słuszność — bom ja nie lepszy, zawołał pan Sebastyan — ale kiedy mi potém kto przychodzi i pokłada dowody a przynosi przestrogę, za którą sam odbolał, muszę wierzyć.
— Kto? co? któż cię przestrzegł? kogo on zdradził?
— Tu sęk — rzekł rzeźnik, mam grubą wątpliwość czy mogę wyjawić imię człowieka co mnie poczciwie przyszedł pohamować.
— Ale tu imię to wszystko znaczy — przerwał Tramiński. Jakże ja mam dać wiarę nie wiedząc komu? A może taki ci to powiedział, co chce cię dla swojego interesu odstręczyć, żeby sam z mecenasa korzystał?
Sebastyan zamilkł i zamyślił się — a potém splunął.
— A kat że ich wié i zrozumie! Jak mi to waćpan mówisz, hm!! zdaje się poniekąd masz racyą, a kiedy mi tamten gadał, byłem pewny że mówi szczerze i prawdę. Bądź-że tu mądry kiedyś głupi! Tfu! tfu!
Tramiński choć się bronił, był niespokojny i sam.
— Zresztą kto jego wié! mruknął — kto jego wié! albom ja jegomości namawiał, zgadało się, to się gadało.
— Prawda żeś mnie nie namawiał, alem ja wziął na rozum i o mało nie zrobiłem okrutnego głupstwa.
— Ależ mi asindziéj powiedz jak na spowiedzi — nie wydam — któż to tak bystro dowąchał się już myśli jegomościnéj i przyszedł zaraz troskliwie bronić waszego kuferka?
Rzeźnik dumał.
— I to prawda! nic nie rozumiem, niby to żyd może być taki czuły.
— Żyd! no! no! zawołał Tramiński — to już wiem, Simson się zląkł ażeby mu gratka nie odpadła i przyszedł bałamucić.
— Ale to uczciwy człowiek.
— Tak, przecież u niego także koszula bliższa ciała niż kaftan.
Sebastyan zaczął chodzić po izbie, w niepewności wielkiéj, Tramiński był górą. Ale broniąc się jak mógł w duszy, czuł że może się dał podejść.
— Wiész jegomość co — rzekł, ja jestem taki, póki na łajdactwie kogo nie złapię, nigdy o zło nie posądzam. Mówią łatwowierny — niech tak będzie — wolę być nim, niż niesprawiedliwym. Z tém wszystkiém powiem jegomości, bądź ostrożnym. Diabeł go wié!! Tyle lat w istocie nie widział mnie, nagle się rozczulił! hm! hm! nie przysięgnę. Ale nie — byłby już z gruntu niedobry człek, przecież go ludzie szacują, renomę ma wielką, wszyscy mu zazdroszczą! Nie może być!
— Mój bracie — zawołał ściskając gospodarz, już to my oba nie grzeszymy przebiegłością, podobno nam nianiek potrzeba.
Mnie to, coś o nim mówił, tak było w głowę wlazło, że pod pozorem interesu z Paskiewiczami sprowadziłem go i prawie mu obiecałem dać piéniędzy.
Tramiński się za głowę pochwycił.
— Widzisz jegomość! nic wam powiedziéć nie można! Było poczekać! Daj-że pokój! daj pokój — rozpatrzę się lepiéj! jeszcze miéć będę na sumieniu.
— Tak, ale co począć kiedym mu słowo dał?
— Słowo dał! a niech-że was! krzyknął Tramiński — pocóż było dawać słowo?
Sebastyan spuścił głowę.
— Co tu robić? co robić?
— Ale piéniędzy nie dałeś?
— Jeszcze nie, ino to prawie wszystko jedno, kiedy słowo ma.
— Słowo! a niech-że was! po co się było śpieszyć.
— Ja sobie to sam mówię, ale radź jak się wyplątać.
— Niéma innéj rady, chyba Paskiewiczów dom kupić, bo już się boję, mówił Tramiński. Nuż mu piéniędzy pożyczysz, straci, choć bież do rzeki i top się! Brakło tego żebym jeszcze waściną zgubę miał na sumieniu — tegobym już chyba nie przeżył.
— Uspokój-że się, uspokój — odparł Sebastyan — nic się jeszcze nie stało, a zapewne i nie stanie. Poślę do Paskiewiczów, zobaczymy.
— A co mi téż z głowy wynijść nie może — dodał, to że Polcia i Sebastyanicka obydwie go tu widząc, tak w nim nie zasmakowały, że mi się to dziwném nie wydało. Człowiek gładki, rozumny, myślałem że Polci się podoba, bo powiem ci między nami, gdyby się o nią był myślał starać, dałbym ją był jeszcze wczoraj z ukontentowaniem. A dziewczyna aż rękami strzepuje tak jéj niemiły.
— Kobiéty mają czasem dziwne przeczucia — rzekł zamyślony kancelista — bądź już jegomość ostrożny, a przebacz mi. Klnę ci się wszystkiém najświętszém żem złego uczynić ani się domyślał. Mógłżem ja go posądzić?
Tramiński chodził zwarzony, i nie postrzegłszy się oba starzy z pospuszczanemi głowami odbywali przechadzkę po izbie ten w tę, drugi w stronę przeciwną, zakłopotani wielce. Pan Sebastyan zresztą mniéj się gryzł; Tramiński im więcéj myślał, tém się czuł bardziéj przybity i upokorzony tym wypadkiem. Stanął w pośrodku nareszcie i rzekł:
— Stary a bez rozumu! pocóż się mieszać w sprawy cudze, kiedyś nigdy swoich własnych poprowadzić nie umiał? Dobrze ci tak! dobrze! to nauka na starość, gryź się teraz po niewczasie.
Wszystkie włosy Tramińskiemu pospadały na kołniérz, nie czuł teraz i nie pamiętał, gwałtownie się poruszając, o należnych dla nich względach. Rzeźnikowi patrząc nań aż się go żal zrobiło. Pochwycił go w szerokie ramiona.
— Stary, stary, zawołał — nie martw że się kiedy niéma czém. Nic że się nie stało, kupię dom u Paskiewiczów choć drogo i piéniędzy nie będzie. Więc z czystém sumieniem odpowiem mu gdy przyjdzie że kuferek próżny...
— To znowu na cóż dom przepłacać? przerwał Tramiński — a wszystko z mojéj przyczyny!!
— Nie z waszecinéj, tylko z mojéj. Pan Bóg skarał i sprawiedliwie — dodał rzeźnik, a po co mi było gonić na wielkie zyski i procenta. Nie dosyć tego com miał z Jego łaski, chciało się bogactw, może z uciążliwością dla drugich. Nie! nie! waszéj winy niéma w tém najmniejszéj a moja wielka i zasługiwała na naukę. Pan Bóg jeszcze litościwy że mnie, pogroziwszy, wyratował. Mój Tramiński — uspokój się, jasno jak na dłoni, żeś ty czysty, ale ja, ja, kazałbym sobie wyliczyć piętnaście, gdybym był młodszy.
— A ja dwadzieścia pięć, zawołał kancelista, bo po co mnie w cudze sprawy wścibiać nos. Ile razym to uczynił, zawsze po tym nosie dostałem, ale nie, do grobowéj deski niepoprawiony.
— Wiesz co! zmieniając głos dodał gospodarz — napijmy się piwa i zapomnijmy o tém.
— Nie chcę piwa, daj mi jegomość pokój, i tak mi w głowie szumi.
To mówiąc, zbliżył się pokornie, w milczeniu uścisnął p. Sebastyana i wyszedł chwiejącym się krokiem. Gospodarz go uspokajając do progu przeprowadził, ale staremu zbyt gorzko było w duszy żeby się łatwo dał ukoić.
Szedł tak z głową spuszczoną do domu, gdy znowu naprzeciwko domu Leonarda, ku któremu mimowolnie oczy zwrócił, spotkał się z panną Teklą, ale tym razem szła ona prędko, nie oglądając się prawie na ciemne okna i zdając pośpieszać z powrotem.
Zobaczywszy jednak starego Tramińskiego, którego zbiédzona postać widomie świadczyła o stanie duszy, dziéwczę się powstrzymało.
— Co to panu jest? zapytała, podbiegając ku niemu — czyś nie słaby?
— Dobry wieczór pannie Tekli — słaby? nie, alem smutny, bardzo smutny.
— No — to pewnie komuś się coś niemiłego przytrafić musiało, odezwała się uśmiéchając, bo p. Tramiński zawsze więcéj się cudzą biédą trapi niż swoją.
Stary podniósł oczy z wdzięcznością na piękną dziéweczkę, która nigdy tak rozmowną nie była. Postrzegł także z podziwieniem i na jéj twarzyczce zmianę, zdawało się że odżyła i odmłodniała. Nie było na niéj tego wyrazu tęsknego, zrozpaczonego co ostatnim razem tak go wzruszył, ale młodości promyk grał na czole wypogodzoném.
— Bardzo się cieszę że pannę Teklę widzę w tak szczęśliwém usposobieniu, iż sobie ze starego żartujesz.
— Nie żartuje się z takich ludzi jak wy!
— A cóżem to znowu za jeden, moja panno, rzekł weseléj, właśnie z takich co chodzą z łokciami wytartemi, w starym kapeluszu i pokrzywionych butach, najlepiéj sobie żartować, to co świeże i ładne, to się szanuje i kocha.
— Czyż pan możesz się skarżyć, że go nie kochają? spytała uśmiéchając mu się panna Tekla.
— Mogę, boć tak jest, nikt mnie nie kocha.
— No, to już znam jednego co pana bardzo, bardzo kocha.
— Dalipan, budzisz moją ciekawość? któż to taki? na miłość Bożą.
Tekla rozśmiała się żartobliwie.
— Nie powiem, nie powiem, odezwała się chichocząc.
— Czy i to tajemnica?
— O! i wielka!...
Ale stary się trochę rozweselił, szedł za panienką pośpieszając, chociaż mu nie uciekała.
— Nie masz waćpanna litości, zrobiłabyś staremu pociechę.
— Zgadnij pan.
— O! o! tego już zanadto! zawołał — zgadłbym kto mnie nie cierpi — ale kto mnie kochać może.
— No... a... jakże go tam nazwać? Pan Wilhelm.
— Nie znam jako żywo żadnego tego imienia.
— Ale — Wilmuś!
— A! to co innego, i Tramiński stanął, mówże waćpanna gdzieś go złapała, bo ja go nie widziałem oddawna i chciałbym go gdzie pochwycić aby mu uszy natrzéć.
— Za cóż?
— Skrył mi się, pewnie gdzie hula.
— Broń Boże.
— Widzę że panna Tekla więcéj o nim teraz wie niż ja, nie kryj że przedemną.
— Jakto, pan nic nie wiész?
— Tylko że znikł mi jak kamfora.
— No, to ja powiem panu coś na pociechę. Nie obwiniaj go — szepnęła zbliżając się do starego, to chłopak poczciwy. Znalazł tu matkę starą, biédną, opuszczoną i zabrał ją do siebie, poświęciwszy się cały dla niéj. Pracuje jak wyrobnik, oszczędza sobie wszystkiego, aby jéj na niczém nie zbywało.
Tramiński drżący stanął i łzy potoczyły mu się z oczów.
— Ot — toś mi prawdziwą sprawiła pociechę, zawołał — niech ci Bóg zapłaci. Nigdy nie desperowałem o nim, ale dziś mi serce rośnie, raz przecież nie zawiodłem się na człowieku. Ale proszęż was dlaczego się z tém przedemną kryje? czemu się dobrego wstydzi, gdy się nie sromał brojąc! Niezrozumiały dla mnie. Ale nie mógłżebym wiedziéć, dodał po chwilce, gdzie się on kryje, żeby go odwiédzić, żeby mu pomódz, poradzić?
Panna Tekla zamyśliła się.
— Ja to sama dobrze nie wiem dlaczego się on tai, ale miarkujesz pan że mi nie wypada zdradzać tajemnicy cudzéj.
— Cóż za tajemnica? przedemną?
Tramiński ruszał ramionami.
— A no — trzeba się poddać temu, rzekł — ale powiédz że mi, ciężko mu? bardzo ciężko?
— Trochę, ale sobie radę daje, wziął się do roboty szczerze, majster go lubi, jest na drodze do tego że na chleb zapracuje. Matka zresztą nie potrzebuje wiele, i ona jeszcze coś robić może, i...
Tu się panna Tekla zatrzymała, zarumieniła, a jakby przypomniawszy sobie że czas powracać do domu, skłoniwszy się staremu, prędkiemi kroki naprzód pobiegła. On pogonił ją oczyma, ale mu prędko w mroku wieczornym zniknęła.
— Dosyć że życie się z samych składa zagadek, których ostatniego słowa nigdy człowiek wiedziéć nie będzie; mówił powracając zwolna Tramiński. Wilmuś łajdaczyna, zagadka, zagadka. Mecenas uczciwy człowiek, zagadka, stary Tramiński pracujący od rana do nocy a goły, pragnący być uczciwym a posługujący mimowolnie szachrajom, zagadka. Panna Tekla wczoraj smutna jak noc, dziś wesoła jak poranek, ditto, żyd który opiekuje się Sebastyanem, ditto, panna Sebastyanówna, któréj się młody i ładny chłopak niepodobał, idem i tak daléj bez końca.
Może być że są szczęśliwe głowy, mruczał, co to wszystko sobie wytłumaczyć potrafią — ja — nie. Idę całe życie jakby wśród ciemnego korytarza, omackiem, ostrożnie, a co chwila się o coś stłukę lub komuś guza nabiję.
Tfu — bo lepiéj o tém nie myśléć! westchnął — aby do końca!...
— Niech-że będzie pochwalony Jezus Chrystus! krzyknął mu ktoś nad uchem, a przestraszony stary aż się cofnął. Był to Wilmuś który zdyszany biegł, pocałował go w rękę i chciał biedz daléj.
— Stój niewdzięczny! gdzie cię to licho niesie?
— Ojcze dobrodzieju! pilny interes, muszę wypić kufelek piwa bo mi w gardle zaschło i — do domu — przystałem na niemiecką wiarę, niéma jak piwo.
— Myślisz że nic nie wiem, pośpieszył Tramiński — otóż wszystko wiem.
Wilmuś się śmiał. — Co — ojcze? co?
— Wszystko, śpieszył stary, żeś matkę znalazł, żeś dobry, poczciwy syn, że ją utrzymujesz, że wódki nie pijesz.
— Któż to panu mówił?
— Jak w bajce, piąty paluszek.
— Wolne żarty, ale jegomość mnie szpieguje, to nie ładnie.
— Gdybym to czynił — mnie wolno, a ty nie potrzebujesz się taić przed przyjacielem.
— Jeszcze do jakiegoś czasu potrzebuję — odezwał się Wilmuś. A teraz rączki całuję i... na piwo.
— Czekaj! czekaj, zapłacę piwo, chodź do mnie.
— Jegomość mnie weźmiesz na spytki.
— Nie — ale mi tęskno na duszy samemu, a od matki długo cię nie oderwę, chodź. I pociągnął Wilmusia do siebie, na dole w szynku zamówiwszy dwa kufle dubeltowego marcowego, aby gościa od serca uraczyć.


Ktokolwiek jest tak szczęśliwym lub nieszczęśliwym że ściągnie na siebie oczy i uwagę ludzi dolą czy niedolą, musi się na to przygotować że będzie służyć za materyał do tworzenia rozlicznych poematów. Jak to słusznie poniekąd mówił Tramiński, wiele rzeczy w życiu są zagadkami dla tych, co na nie zdala poglądają, każdy więc to enigma rozwiązuje na swój sposób. Tworzy się z tego historyj tysiące, z których potém, gdy w podania przejdą, niech-że kto będzie mądry dobadać się prawdy?
Taką już wcześnie była owa historya arcana pana mecenasa Szkalmierskiego, o którym każdy swoję i zręczną i prawdopodobną opowiadał powiastkę, ale złożywszy je razem wszystkie w jedno, nie można ich było pogodzić.
Byli naprzykład ludzie co za najprawdziwszą rzecz podawali iż mecenas, który żadnego środka dla dobicia się fortuny nie zaniedbywał, umyślił oddawna, ożenienie w największéj trzymane tajemnicy z jedyną córką Joela Simsona. Ale Joel Simson jak wiadomo, był prawowierny i surowy izraelita, należący do najściśléj przestrzegających obyczaju swéj wiary; córka jego wychowana bardzo starannie, nie porzuciła dotąd téj wiary, jakże to małżeństwo przyjś-by mogło do skutku?
To pewna że Szkalmierski przed rokiem spędzał często wieczory u Simsona, że bywał w jego domu, w czasie jego niebytności, że Francuzka, izraelitka także, naprzód guwernantka potém towarzyszka panny Racheli, niezbyt była surową, a dla mecenasa bardzo względną, bo umiał ją sobie ująć grzecznościami i podarkami. I to pewno że, niewiadomo z jakiego powodu, nagle te częste odwiédziny ustały, mecenas poznał się z prezesem, począł bywać w jego domu i zdawał się zapominać o pannie Racheli.
Ale stosunki ze starym Simsonem zrazu wcale nie ochłodły, i nie było w nich zmiany widocznéj.
Mogło to być bajką, może w tém było jakie zdziebełko prawdy, ale ludzie zrazu o tém mówili, potém umilkli.
Rachel była wychowaną bardzo starannie, Simson miał widocznie nadzieję wydania jéj za mąż za jakiego ukształconego izraelitę w Berlinie lub Paryżu. Wiadomo było że wnieść miała posag bardzo znaczny, bo Simson z piérwszego małżeństwa nie miał dzieci, a z drugiego tę tylko jednę córkę. Pomimo swojego wykształcenia, odosobnione wiodła życie, panna Cohen Francuzka stanowiła jéj całe towarzystwo. Widywano ją samotną na przechadzkach w ogrodzie publicznym i nie jeden młody człowiek od jéj twarzyczki oczów oderwać nie mógł.
Ale był to — owoc zakazany. A jednak wyglądał tak poetycznie i wdzięcznie. Typ to był ten starożytny wschodni, który tysiącoletnia cywilizacya Hebreów powoli doprowadziła do ideału; rysy jak wyrzeźbione, oko czarne, myślące, przerażające wyrazem, jakby w sobie całą skupiło duszę. Ale na twarzy bez rumieńca, śniadawéj, jakby mgła wieczna smutku spoczywała. Zdawało się patrząc na nią że co chwila zapłakać gotowa. Chociaż z wielką powagą nosiła ten swój smutek zagadkowy, bo cały świat wiedział że ojciec ją kochał nad życie, że w domu była wyrocznią i że jéj na niczém zbywać nie mogło, a jednak była smutną jak posąg grobowy.
Szpiegi towarzyskie co widzą wszystko, utrzymywali że ilekroć na tych przechadzkach wypadkiem się zeszła z mecenasem, blada jéj twarz oblewała się rumieńcem, który natychmiast śmiertelnéj ustępował bladości.
Od niejakiego czasu Rachel wydawała się bledszą niż dawniéj, oczy jéj były chorobliwie powiększone, kaszlała nieco.
Lekarze radzili aby z panną Cohen pojechała do Włoch, rozerwała się i inném odetchnęła powietrzem. Simson czynił wielką ofiarę godząc się na to, gdyż po odjeździe jéj miał zostać sam w domu, ale córkę pobłogosławiwszy, wyprawił. Hersz, jego prawa ręka, który miał niejakie nadzieje zostania zięciem, nader był przeciwny téj podróży, ale mimo przewagi nad starym, w tém jedném przekonać go nie mógł. Dodać należy iż o ile Hersz ładny i pojętny chłopak kochał się w pannie Racheli, o tyle ona go nie lubiła. Czyby to miało po części tłumaczyć niechęć bardzo widoczną tego pana Hersza do mecenasa — zaręczać nie śmiemy. Wszystko to były zapewne plotki miejskie.
Z podróży swéj w sprawie sukcesyjnéj powrócił mecenas kwaśny, znużony, zamyślony, ale o człowieku który po męczącéj drodze tylko co wysiadł z powozu, nigdy sądzić nie można, dlatego to nasi starzy, widząc kogo w nie w swoim humorze, mawiali: — Czy się utrząsł?
Przysłowie to naturalnie w epoce kolei żelaznych inném zapewne zastąpione zostanie.
Mecenas przybywszy do domu i zastawszy Jacka tak ponurym jak go porzucił, stos ogromny pilnych listów na stoliku, mnóstwo robót oczekujących nań, biletów wizytowych, karteczek, porwał się tylko za głowę z niecierpliwości i kazał przywołać Żłobka.
Żłobek inpavidus, niezmieniony, uczesany, zapięty, sztywny, poważny, stawił się na dobitkę z ogromnym plikiem papiérów pod pachą. Spojrzenie jedno na mecenasa dało mu do zrozumienia iż potrzebował wypoczynku.
— Mój drogi, rzekł do wchodzącego — jestem zmęczony — jak pies, trochę niezdrów. Kazałem cię tylko prosić aby rozpytać co słychać.
— Tak dalece nie mamy nic nowego.
— Nic złego? spytał Szkalmierski.
— Ale téż i dobrego nic, a drobnych nieprzyjemności dosyć.
— Interes Porwinkiewiczów?
— Źle, bardzo źle stoi.
— Sprawa Musińska.
— Nie poprawiła się.
— Pan Tadeusz wypłacił?
— Nie.
— Prosił o odroczenie.
— Dotąd głucho.
Puścił tak sondę kilka razy Szkalmierski i za każdym prawie razem wyciągnął coś nieprzyjemnego, nie pocieszającego, groźnego; fizyognomia mu się mocno przedłużyła.
Obejrzał się na stos listów czekający na biurku i westchnął.
— Do jutra, rzekł, mój kochany panie Żłobek, proszę o folgę do jutra, widzisz co to tu prywatnych korespondencyj.
Kancelista ukłonił się oryginalnym sposobem, zwykł był bowiem nie pochylając się wcale, wyprostowany, schylać tylko głowę na piersi; był to jego ukłon który on uważał za najprzyzwoitszy. Wyglądał na poliszynela którego ktoś z tyłu sznurkiem pociągnął. Dopełniwszy tego ruchu, wyszedł krokami szerokiemi, jak przystało na męża dźwigającego brzemię wielkich i ważnych interesów.
Po wyjściu Żłobka mecenas chwilę spoczął, i zwlókł się do biurka, oczyma badając korespondencyą, któréj same koperty już wiele mówiły. Były między niemi i takie których się dotknąć nie śmiał, odsuwał je na bok nie otwiérając, inne rozerwał niespokojnie, rzucił na nie okiem i odłożył niecierpliwy, niektóre czytał z uwagą i twarz mu się chmurzyła.
Pobieżny ten przegląd listów w ogóle dał wypadek niemiły; mecenas odsunął się od stolika, rozsiadł w fotelu i głęboko zamyślił. Zdawał się czynić z sobą rachunek sumienia trudny i burzliwy.
Niekiedy wstawał, przechadzał się gwałtownie, zdawał nabiérać otuchy, odwagi, potém znów do fotela wracał, padał i bezsilny zamyślał. Walczył tak z sobą dosyć długo, gdy w tym nieszczęsnym przedpokoju, w którym Jacek straż trzymał, wśród najgłębszéj ciszy domu, dało się słyszéć drzwi stuknięcie, potém głośne pytanie.
— A przecież powrócił?
— Proszę pana, wrócił, ale słaby i nikogo nie przyjmuje.
— Co to słaby? słaby? idź mi zaraz i powiédz że Bartkowski przyjechał, rozumiesz. Przecież mnie przyjąć musi.
Jacek zmilczał jakoś, potém słychać było kroki nieśmiałe ku drzwiom, zakręcił klamką i wsunął głowę. Spojrzał na mecenasa.
— Prosić.
Drzwi rozwarły się szeroko i posuwistemi krokami wszedł mężczyzna niepoczesny, ubrany po wiejsku, twarz ospowata, włos czarny, kręcony, nos mały, usta szerokie, oczki jak u kreta — wyraz oblicza nie miły.
— No cóż? spytał stając przed mecenasem, podróżujesz, chorujesz.
— Okrótnie mnie zęby bolą, odparł Szkalmierski, podając mu rękę, (choć jako żywo miał zdrowiuteńkie).
— Wiész jak ja się na zęby leczę. Chrzan, pieprz, wódka, piołun, w moździerzu stłuc, dodać gorczycy i octu, twarz tém obłożyć, spuchnie, narwie i koniec.
— A! dziękuję — odparł mecenas — to końskie lekarstwo.
Bartkowski się rozśmiał. — U mnie tak — albo starosta albo kapucyn.
Popatrzył na gospodarza.
— Każ téż mi dać wódki i co przekąsić, przyjechałem do miasta, a w mieście nie lubię jeść ani pić, bo to zaraz gotowy grosz wyciąga. Tymczasem zwija mnie we środku.
Gospodarz zadzwonił na Jacka i dał mu znak.
Bartkowski tymczasem nakładał sobie krótką fajeczkę prostym czarnym, straszliwym tytuniem.
— A co, bratku, odezwał się, jabym te tysiąc co mi dziś przypada, rad był do serca przycisnąć.
— Jakto, dziś?
— Ósmy dziś.
— Dziś?
— Mówię ci, ale ja do wieczora poczekam.
— Do jutra chyba, rzekł zakłopotany mecenas. Wiész komum je pożyczył, do dziś dnia nie odesłał mi.
— A cóż mnie do tego kochanku? co mnie do tego, to twoja rzecz.
— Ależ ci do jutra różnicy nie zrobi?
— Owszem, i wielką, zawsze za miesiąc procent policzę.
— Zmiłuj że się.
— Nie mogę się zmiłować, to krwawica!
— Ale do jutra, jutro pójdę do... do Simsona, wezmę i oddam.
Bartkowski się pod wąsem uśmiéchnął ale niepostrzeżenie.
— Będę prócz tego musiał w mieście nocować, to dla ciebie koszt, bo ja ci to policzę.
— Wiesz Bartkowski, że jesteś nudny.
— A jestem nudny, takimeś mnie znał, wziął i takiego mnie masz, to darmo. Że godziny nie pofolguję, to wiadomo, darmo!!
Przyniesiono wódkę, Bartkowski się napił, zakąsił dobrze, fajkę zapalił i siadł.
— Tęga wódka, rzekł, u ciebie zawsze dobrze czegoś zażądać, bo człowiek zawsze rarytasu skosztuje.
Mecenas milczał, udając ból zębów.
— Więc jakże będzie? jutro? o któréj? rano, naturalnie. A gdybyś mi dał wprost kartkę do Simsona? wy jesteście z sobą dobrze, jabym sobie tam odebrał.
— Nie mogę, mam rachunki, widziéć się z nim muszę. Mam prócz tego stos pilnych interesów na rano, więc proszę cię czekaj do popołudnia, do trzeciéj.
— Dobrze, ale oczewiście nie zechcesz żebym ja się w mieście wiktował i tracił tyle czasu.
— Stań u mnie.
— To mi nie wypadnie, do ciebie panicze chodzą, ja gbur, nie lubię ich, pójdę sobie do karczmy, zanocuję, zjem wieczerzę, a jutro się obrachujemy.
To mówiąc, pan Bartkowski brał za czapkę, żegnał już i powoli wyszedł.
Szkalmierski, gdy się za nim drzwi zamknęły, wstał z krzesła i począł znowu jak lew w klatce tę przechadzkę utrapienia, którą odbywa każdy obarczony, w chwilach niepokoju duszy.
Ani się spostrzegł gdy noc nadeszła, powlókł się do łóżka. Bądź co bądź, miał słowo pana Sebastyana że na zażądanie piéniędzy mu pożyczy, a choć teraz, dla pewnych wiadomych sobie przyczyn, nie rad był u niego szukać pomocy, cóż było robić? musiał.
Bartkowskiego się obawiał, był to rodzaj spekulanta groszowego, bez miłosierdzia, bez litości, twardego i ostrego jak kleszcze żelazne. Zawsze u niego grosza można było dostać, ale im pilniéj było, tém go sobie kazał więcéj opłacać. Nie taił się z tém że korzystał z biédy, miał to sobie za chlubę i obowiązek.
Noc choć się wlokła na żółwiu, sen choć widziadła sprowadzał straszne, przeszły nareszcie — zadniało, zaterkotało, zagwarzyło, w domu się pobudzili wszyscy. Mecenas wstał. Ledwie się miał czas przyodziać, już w progu czekał nań Żłobek ze swym automatycznym ukłonem i wypomadowaną głową. Mnóstwo rachunków do opłacenia natychmiastowego nadciągnęło z nim razem. Szkalmierski poszedł obliczyć swą kassę, była bardzo niewystarczającą, ale w odwodzie pan Sebastyan. Liczył nań jak na cztery tuzy. Rachunki poszły na poobiedzie.
Dopiéro po ukończeniu mozolnéj narady z Żłobkiem, przyszło na myśl panu Szkalmierskiemu że może nie zastać w domu starego mieszczanina, że jak na przekorę gotów był, — jak to często czynił — wyjechać do piérwszéj stacyi naprzeciw partyi wołów.
Trzeba więc było radzić na wszelki wypadek inaczéj, aby kredyt utrzymać; zawołał Jacka, szepnął mu dwa słowa w ucho, pokazał boczne drzwiczki i dosyć niespokojny czekał.
W pół godziny maleńkie drzwi od garderóbki skrzypnęły, w izdebce przyległéj pokazał się czarny długi kaftan.
Mecenas wyszedł po cichu, szeptał coś z kwadrans tajemniczo i wrócił z twarzą rozjaśnioną, trzymając paczkę jakąś pod połą szlafroka.
Humor zmienił się natychmiast.
— Prosić pana Żłobka, rzekł do Jacka.
Grzmot na wschodach, w dół do góry i Żłobek zdyszany stanął we drzwiach.
— Mój Żłobek — zlicz mi proszę co tam jest do wypłaty, pomyślałem sobie że mogę z mojéj kassy prywatnéj założyć, nim inne nadejdą fundusze.
Nie mówiąc ni słowa, ze zwykłym ukłonem podkomendny wysunął się, tymczasem paczkę którą trzymał pod połą szybko i zręcznie mecenas wsunął do szufladki w biurku i na klucz zamknął.
Ile razy Żłobek przychodził, można się było go domyśléć, gdyż dom się trząsł cały pod jego szerokiemi stopami.
— No — a co tam? spytał mecenas.
— Bagatela, oto regestrzyk.
— Istotnie, na myśl mi nie przyszło.
Dobył Jasieńko kluczy, szukał niby starannie jednego z nich, otworzył, wyjął spory pak asygnat, którego widok przyjemnie połechtał wzrok Żłobka i rzucił kilka biletów na stół.
— Tak będzie lepiéj, nie lubię żeby na mnie czekano.
Komedya została odegrana, ale jakim kosztem? nikt nie wiedział.
Jasieńko poszedł się ubiérać. Zwykł był zawsze dbać o to aby przyzwoicie wyglądać. Tym razem konferencya ze zwierciadłem była długą, poważną i szafa z sukniami stała otworem, dopóki zadowolony z harmonii wszystkich części ubrania, mecenas nie włożył surducika, który na nim leżał jak ulany. Paleto wielce eleganckie, rękawiczki nowe, kapelusz negliżowy świéżuchny, dopełniały ubrania.
Nie zapomniał nawet mecenas skropić chustki ess-bouquetem, i rozpromieniony wysunął się w ulicę. Śpieszył do pana Sebastyana, jak się domyśléć łatwo.
Na biédę nigdy jeszcze tyle osób go nie zatrzymywało po drodze i nie rozpoczynało rozmowy. Podróż na drugą ulicę trwała godzinę.
Wychodzącego z domu już postrzegł był wracający pod Byczą Głowę Sebastyan, domyślił się że te odwiédziny są dlań przeznaczone, zrazu zadumał czy nie lepiéjby nie być w domu, ale zważywszy że prędzéj czy późniéj przejść potrzeba będzie przez tę niemiłą przeprawę, wolał się zbyć odrazu. Pośpieszył więc przodem, żonę i córkę wysłał do ich pokojów z poleceniem aby się nie pokazywały, a sam, przybrawszy postawę niewiniątka — czekał.
Mamyż wydać go z sekretu, że chodząc pocichutku odmawiał:
— Pod twoją obronę uciekamy się...!!
Zadzwoniono u drzwi. Mecenas zrzuciwszy paleto wszedł promieniejący, pachnący, uśmiéchnięty, ładny jak cukierek w złoconych papiérkach.
— Kocha-a-anego mecenasa, dobrodzieja! zawołał pan Sebastyan.
— Szanownego pana Sebastyana.
— Chwałaż Bogu żeś pan powrócił, zawołał mieszczanin, ja tam parę razy posyłałem się dowiadywać.
— Tak?
— Tak, chciałem rady i pilno mi było. Wystaw sobie asindziéj, no cóż! cóż było robić, zmęczyli mnie Paskiewiczowie, stało się, czekałem do wczorajszego dnia, ale wreszcie musiałem tranzakcyą podpisać i piéniądze wyliczyć!
Ktoby był spojrzał na Jasieńka wówczas, postrzegłby po całéj twarzy przebiegające jakby drgnięcie piorunowéj iskry, które przeleciało i znikło. Stał milczący, nie wiedział co mówić.
— Jakto? z Paskiewiczami skończono?
— Zupełnie.
Milczenie.
— Ale zlituj że się pan, z uśmiechem bolesnym odezwał się Szkalmierski, ja umyślnie tę podróż odbyłem, spekulując na pański kapitał, paneś mi go najwyraźniéj przyobiecał.
— Ha! no — stało się — mruknął skonfundowany Sebastyan, to trudno! nie mogłem czekać, a tu, a tego.
— Ale cóż ja pocznę, ja rachowałem na to.
— Przecież panu na kapitałach nie zbywa, cisną się, to pan sobie inny weźmiesz.
— Gdybym był właśnie, czyniąc to dla pana, nie poodprawiał wszystkich i nie ponarażał ich sobie. Przecież nie prosiłem go o to, nie żądałem, mówił Jasieńko. Sam pan oświadczyłeś mi się z tém. Naturalnie myślałem, mając z tak zacnym obywatelem do czynienia, że słowo jego jest święte.
Pan Sebastyan pobladł jak ściana, ręce mu zadrżały, westchnął, w kieszeni zabrzęczało coś jak gdyby klucze poruszał.
— Panie dobrodzieju, rzekł zmieszany — ale ja zawsze mówiłem to, zdaje mi się — warunkowo, jeślibym kamienicy téj nie kupił.
— Przepraszam pana — przerwał Jasieńko, jak dziś pamiętam jeszcze słowa, któremi mnie pożegnałeś odchodzącego i mogę mu je pod przysięgą powtórzyć — powiedziałeś mi pan tam w progu, a zatém, jeśli się okazya trafi do ulokowania, to jest do obrotu piéniędzmi — masz mnie pan na zawołanie. A wprzódy jeszcze, pokazując kufer, mówiłeś: choćby dwa kroć, poszukawszy się znajdzie.
Wszystko to w istocie doskonale sobie przypomniał Zwiniarski; czuł się winnym i stał jak na żarzących węglach. Mecenas nielitościwie grzecznie mówił daléj.
— Zważ tylko pan sam w jakiém mnie postawiłeś położeniu. Ufając jego słowu porobiłem umowy. Waćpanu łatwo zbyć mnie tém żeś dom kupił i nie życzysz sobie spekulować, ale ja jestem związany słowem mojém, a dla prawnika, którego dobra sława winna być nieposzlakowaną, niedotrzymanie przyrzeczenia to moralne zabójstwo. Któż mi teraz uwierzy? u kogo znajdę kredyt? Rachowałem dziecinnie na te dwa kroć, któreby były panu piękny procent przyniosły, szedłem tu jak do kassy, za godzinę mam wypłaty.
Pan Sebastyan drżał cały; nawykły do poszanowania danego słowa, czuł że te wymówki były uzasadnione i słuszne, gorzało w nim wewnątrz, rzekł sobie nareszcie: co będzie to będzie — trzeba słowo swoje wykupić.
— Ale na miłość Bożą, wyjąknął cicho i nieśmiało — mów że pan, ile w téj chwili potrzebujesz?
Mecenas tylko pochwycił uczynione wrażenie, widział że sprawa jego szła dobrze, i że należało tylko umiéć z położenia korzystać. Dosłyszał nawet brzęku kluczów w kieszeni. Témbardziéj więc nie śpieszył się z wymówieniem ostatniego słowa. Jak błyskawica przeleciało mu przez myśl i to że miał do wyboru albo staranie o Polcię, i zaskarbienie sobie łaski ojca, albo jéj utratę i zrealizowanie programu na gotówkę.
Co tu było począć — Jasieńko dumał, a że miał ten talent rzadki iż mógł mówić co innego a żwawą myślą obrabiać i postronne przedmioty, ciągnął więc rozmowę, wahając się nad ostatecznym rezultatem.
Piéniędzy było mu gwałtownie potrzeba, ten przymus skłonił go nareszcie do wyjąkniecia iż w téj chwili przychodził po — dwadzieścia tysięcy złotych.
Sebastyan zmarszczył brwi — był bowiem teraz pewnym że piéniądze przepadną.
— Dobrze, rzekł — uczciwy człowiek koszulę zdejmuje z siebie a słowa dotrzymać musi. Paskiewicze mi poczekają, daję. Ale waruję sobie żem od wszelkich dalszych pożyczek wolny, proszę o podpisanie wekslu sześciomiesięcznego. A że mogłem być przyczyną, mimowolną Bóg widzi, strat dla pana i zawodu, przez moją nieopatrzność i nierozważne słowa, (za które płacę) dodał wzdychając — procentu nie przyjmę żadnego. Siadaj pan i pisz weksel.
Mecenas się zawahał, miał li przedać za te dwadzieścia tysięcy nadzieję posagu panny Apolonii?
Znowu mu przeleciało przez głowę, że brat chodzący do szkół jest słabowitego zdrowia, blady, pokaszlujący. A tu z drugiéj strony taka gwałtowna piéniędzy potrzeba.
— Ale zmiłuj się pan — odezwał się, łagodząc ton, do Sebastyana — nie miéj pan do mnie żalu, przykroby mi było żeby się nasze stosunki przez to zachwiały. Cóż ja winienem? powiédz sam.
— Pan? nic — jeśli kto winien to ja, dodał chmurno pan Sebastyan — ja, ja! pisz pan weksel. Stało się. Niéma co o tém mówić.
— Pan masz żal do mnie?
— Nie, do siebie, bom stary bałwan!! rzekł, nie do kufra idąc, ale do stojącéj w oknie szkatułki na ziemi, i dobywając z niéj kupkę biletów — którą rzucił na stół przed Szkalmierskim.
— W istocie, kochany panie Zwiniarski, postawiłeś mnie w tak przykréj ostateczności, co było począć? gdybym wiedział.
— A no! nie mówmy już o tém, pisz pan.
Mecenas z wielkim pośpiechem wypełnił weksel, na który mieszczanin ani spojrzał. Zapewne przykre położenie i nagłość były powodem że omyłką zamiast sześciomiesięcznego położył termin roczny. Ale Zwiniarski nie czytał wekslu, pilno mu go było skryć przed żoną przed którą całą tę nieszczęsną sprawę zataić pragnął, rzucił go więc do szkatułki.
Mecenas schował bilety do kieszeni, mocno wyściskał ręce biédnego człowieka obsypując go najczulszemi zaręczeniami przyjaźni, poświęcenia, ofiarując usługi, obiecując złote góry.
Zwiniarski na to wszystko milczał jak kamień, kłaniał się, przeprowadził, a gdy nareszcie Szkalmierski wyszedł, odetchnął całą piersią.
— Odarł mnie, ale niech ludzie nie wiedzą, bo się będą śmieli.
Jeszcze mecenas zstępował z ciemnych wschodów, rozmyślając nad tém czemu się twarzyczka Polci pokazać mu nie raczyła, gdy weszła ciekawa pani Sebastyanowa. Mąż mrucząc z rękami w kieszeniach przechadzał się po izbie.
— A co? kochanie — zapytała zaglądając mu w oczy — a cóż? jakżeście skończyli z tym elegantem.
— No — nic — rozgadaliśmy się, tego... i poszedł sobie tego...
Jéjmość popatrzyła na męża a znała go dobrze.
— Coś ty jesteś kwaśny? pewnie ci wyciągnął?
— Gdzież zaś, ale nie! nie, kochanie, tylko mnie znudził. Bo to z temi interesami, ja nie umiem. Póki moja robota, zgódź się, zapłać to i dobrze, a jak już daléj, to mi sobie rady dać ciężko.
— Nie dałeś mu? nic? podejrzliwie spytała żona.
— Nic, a pocóżem mu miał dawać. Coś deszcz zaczyna kropić, rzekł, zbliżając się do okna.
— Dészcz! zagadujesz. Przyznaj się, wyrwał ci co grosza?
— Kiedy mówię że nie to nie — odparł Sebastyan. Błoto będzie okrutne.
— Oj! oj! bodaj żebyś ty w błoto nie wlazł z tą norymberską lalką.
— Daj że ty mi święty pokój kobiéto! com ja ci winien!
Pani Sebastyanowa zamilkła, odłożyła indagacyą do powolniejszéj chwili, ale jako osoba wytrawna, odeszła z przekonaniem iż mąż musiał swoję dobroduszność przypłacić.
Gdyby nawet mniéj była przenikliwą, wzdychanie małżonka przez cały wieczór i przez sen nocą, chmurne czoło, humor którego piwo wyklarować nie mogło, byłyby jéj musiały dać wielce do myślenia.
Pomimo nader szczęśliwego obrotu piéniężnego interesu, Szkalmierski odszedł nie pewien czy dobrze sobie postąpił — miał wszakże nóż na gardle. Nadzieje na p. Sebastyana córkę i kuferek ograniczyły się do tych dwudziestu tysięcy, które dla człowieka tak rzutkiego jak mecenas nie na długo starczyły.
Teraźniejszość była uratowaną, ale przyszłość?? Jasieńko wierzył w swą gwiazdę szczęśliwą, jutro było daleko, czerwiec i wypłatę Simsonowi miał czas przygotować. Środki tylko trzeba było na nowo wynaléźć, bo stare przygotowania runęły.
Temi myślami zajęty był mecenas. W początku przychodziło mu czasem gryzące wspomnienie matki, pewien niepokój z powodu bytności Wilmusia, który nie przepadł jak się spodziéwał, ale to wszystko zwał curon posterior, mniéj się o to troszczył.
Szło teraz głównie o postawienie się na świetnéj stopie, o dźwignięcie kredytu, o olśnienie ludzi łatwowiernych takim blaskiem, ażeby kłopotów piéniężnych przypuszczać i domyślać się nawet nie mogli.
Gdy Bartkowski nadszedł po wypłatę należności, mecenas przyjął go już wesoło, bez śladu wczorajszego bólu zębów, zapłacił mu do grosza wydatki, obszedł się z nim prawie protekcyonalnie i niby przypadkiem wygadał że miałby wielką ochotę nabyć ziemski majątek w okolicy.
Bartkowski źle uprzedzony przez Simsona niedowierzający zrazu, zrobił wielkie oczy, spuścił znacznie z tonu i pod koniec rozmowy, niemal był gotów na skinienie swój kapitalik znowu powierzyć nader zręcznemu prawnikowi.
— Co Simson plecie, mówił w duchu odjeżdżając, ten człowiek jak kot choćby go z wieży zrzucił, na nogi upadnie i nic mu się nie stanie! Gdybym ja miał jego rozum, albo on moją oszczędność, coby to można zrobić! Ale szasta groszem jak plewą!
Powróciwszy do energii mecenas, — bo ją był chwilowo utracił — na wszystkie strony rozpostarł swe sieci. Para wieczorków kawalerskich zjednała mu większą jeszcze miłość złotych paniczów, a zobojętnienie dla prezesa, w chwili gdy na dom ten spadało dziedzictwo, nadawało nawet pozór bezinteresowności.
W Zakrzewku teraz trudno się było obejść bez rady jego. Prezes czuł ten brak. Baronowa nie wiedziała na kogo zdać interesa, gdyż rotmistrz wcale do nich nie był zdatnym.
Trzeciego czy czwartego dnia przybyła nawet znowu do mecenasa na konferencyą i po krótkiéj rozmowie przyznała mu się wzdychając, iż możeby inny wcale wybór zrobiła — to mówiąc spojrzała czule — ale rotmistrz opiérając się na przedawnieniu nie odstępuje praw swych, i okrutnie ją nudzi, a ona się go boi.
— Jeśli pójdę za niego — szeptała cicho — to zmuszona, wierz mi pan, przez litość, znam tego człowieka, gotówby sobie w łeb wypalić — mnie zabić i mścić się na każdym coby szczęściu jego stanął na przeszkodzie.
Mecenas nie miał najmniejszéj ochoty zaglądać w rurki od pistoletów rotmistrza, radził zwlekać tylko, do czego zresztą żałoba po ojcu rok i sześć niedziel czasu prawnego nastręczała.
Baronowa niezawodnie przed rotmistrzem skarżyć się musiała na mecenasa, jak przed nim na prezesa i rotmistrza, ale Szkalmierski już jéj nie wierzył. W sprawie téj zresztą nie wiele było do zrobienia.
Od baronowéj dowiedział się także, iż prezes niewiadomo dokąd, bo do tego się nikomu nie przyznawał — wyjechał.
Łatwo było odgadnąć że ruszył ofiarować schronienie u siebie pannie Felicyi, ale domyśléć się trudno, jak ona to przyjąć miała. Mecenas nie wygadał się zresztą z przypuszczeniem. Baronowa usiłując go oczarować, siedziała godzin parę, ale Szkalmierski był ostrożny, na wszystkie niewieście czary zbrojny, i nie wychodząc z zimnéj grzeczności, trzymał się bardzo zdaleka, fantazyi i nadziejom nie puszczając wodzów.


Na trzeciém piętrze w kamienicy w któréj mieszkała Tekla, mieściła się teraz biédna Mateuszowa. Wilmuś wynajął dla niéj izdebkę z alkierzykiem, urządził jak umiał najlepiéj i ażeby czuwać nad nią, sam zamieszkał w tym domu pod strychem. Było mu tam najniewygodniéj w świecie, ale młodość i nawyknienie nędzy czyniły ją znośną, a cieszył się niewymownie iż on matkę mógł utrzymywać i że do jéj serca powrócił.
Wieczorami on i Tekla przychodzili posługiwać staruszce, oprócz tego Wilmuś wśród dnia kilka razy zaglądał, drwa przysposabiał, latał po posyłki, jeśli ich się poczciwa panna Tekla nie podjęła.
Mateuszowa po owéj scenie straszliwéj w domu Złotego Jasieńka, wypchnięta za drzwi, w piérwszéj chwili, postradała prawie zmysły. Ogarnął ją żal niewysłowiony, nie pamiętała dobrze jakie sławo straszne schodząc z tego progu wyrzekła, wyrzucała sobie że nie zniosła z pokorą i cierpliwością wypadku, w którym, jak teraz mówiła, złoty Jasieńko nic nie był winien, tylko ona.
— Bo po co mnie tam cisnąć się było, kiedy on zakazał!! mówiła.
Gdy we łzach, rozżalona, nieprzytomna przywlokła się do swojego mieszkania, Wilmuś i Tekla skorzystali z jéj usposobienia, aby ją gwałtem niemal wyrwać z rąk niewdzięcznego syna. Wilmuś ukląkł, błagając ją aby się mu powierzyła, Tekla go poparła przyrzekając pomoc i posługę, ofiarowała się zaraz wynaléźć mieszkanie, porwano staruszkę i w mgnieniu oka przeniesiono ją na nową siedzibę.
Ale gdy piérwszy gniew i żal począł się rozchodzić, Mateuszowa zapomniawszy winę Jasieńka, pamiętała na to tylko że teraz już wyrzec się musi wszelkiéj nadziei widzenia go, że między nimi stanął Wilmuś, że syna tamtego przeklęła. Wypadek ten jak sen gorączkowy ją dręczył — wytłumaczyła sobie wreszcie że tego nie spełniła i modliła się aby jéj Bóg to uniesienie przebaczył.
Teraz gdy już Jasieńko dla niéj był straconym, wydawał się niewinnym.
Napróżno Wilmuś otaczał ją miłością, poszanowaniem, staraniem, pieszczotami, miała do niego żal że ją dziecka najmilszego pozbawił, gryzła się, a gdy została samą, płakała, dręczyła się. Kryjąc się z tém, chodziła po kościołach, po ulicach, żeby gdziekolwiek choć zdala zobaczyć ukochanego.
Miłość nawet macierzyńska ma te niewytłumaczone słabości, w których nad sercem zapanować rozum nie może, kłamała sobie sama aby go uniewinnić, kochała go jak przedtém, tęskniła po nim więcéj niż kiedy, bo tęsknotę zwiększała ta myśl okropna, że już go nigdy, nigdy więcéj nie zobaczy.
Po tysiączny raz powtórzyć tu potrzeba: serce, przepaść. A serce matki jest najpotężniejszém z serc na ziemi i miłość matki jest jedyną któréj nic osłabić nie może. Cóż się tam z niém dziać musiało!
W krótkim przeciągu czasu te połykane łzy, ta boleść tajona, cierpienie wewnątrz ukryte, zmieniły staruszkę do niepoznania, upadała na siłach, mówiła coraz mniéj, nie zajmowała się niczém.
Wstawszy z rana, machinalnie nakarmiona siadała z pończochą pod oknem zamyślona i siedziała tak aż póki jéj nieodwołano a łzy ciekły na tę pończochę, którą niegdyś robiła dla Jasieńka. Często Tekla która wyrywała się do niéj aby biédną rozerwać, słowa się od niéj dopytać nie mogła a nigdy się jéj prawie nie udało wyciągnąć na dłuższą rozmowę. Odpowiadała pół słowami, patrzyła nie widząc, zapominała o sobie. Wilmuś jéj przypominał tamtego.
Wdzięczną mu była za jego serce dla siebie, ale żal miała że — on ją Jasieńka pozbawił. Chłopak to widział, czuł, rozumiał i znosił z pokorą. Jątrzyło go to tylko przeciw bratu, którego nienawidził.
Wieczorem, gdy już pracować albo nie było można, albo taką robotę dobrał że ją mógł przynieść z sobą do izdebki matczynéj, schodzili we troje, Wilmuś umiał tak prowadzić rozmowę, ażeby mógł nią Mateuszowę zająć i rozerwać. Służyła mu do tego dobrze Tekla. Tak nawykł on do niéj, oszacował ją, pokochał, ale jak siostrę. Nie było to uczucie gwałtowne, młodzieńcze którego wiele wyszafował Wilmuś na bardzo płoche miłostki, ale spokojne przywiązanie dla istoty, któréj się trochę lękał i z którą nie śmiałby był nawet na swój dawny sposób pożartować. Łączyła ich miłość dla staruszki, może trochę, wspólny dziś wstręt do człowieka co i Tekli życie zatruł, a na ostatek poczciwe dwa serca, które nie mogą zbliżywszy się pozostać sobie obojętnemi. Tekla téż mimo wszystkich wad Wilmusia, może dlatego że charaktery ich się niezmiérnie różniły, polubiła go, przywiązała się doń.
I znośném byłoby to ciche życie dwojga istot, a każdy dzień by mocniéj węzły między niemi ściągał, gdyby nie widoczny upadek na siłach, naostatek choroba Mateuszowéj.
Z początku nie można tego było nazwać nawet chorobą, tylko wielkim i głębokim żalem, ale zwolna żal przeszedł w osłupienie, zdrętwienie, zwątlił sił resztę i zmienił się w groźne wycieńczenie. Potrzeba było wezwać lekarza, który przepisał leki, ale głównie obwiniał sam wiek i moralne wpływy. Jakże je było usunąć! Lekarstwa które wzmacniać miały, budziły gorączkę, nie pomagały.
Z każdym dniem było widocznie gorzéj a gorzéj. Mateuszowa mówiła mało, w końcu prawie nic, nie przyjmowała pokarmów, chodzić nie mogła, modliła się z nałogu, jednę tylko powtarzając modlitewkę lub jednę cząstkę modlitwy. Książkę rozłożywszy na kolanach machinalnie, zaczynała litanią i piérwsze jéj wiérsze szeptała dzień cały. Stawała się dzieckiem niemal. Tekla musiała ją karmić. Wilmusia jakby niekiedy nie poznawała. Jednego dnia nie wstała z łóżka, doktór przyszedł, poruszał ramionami i dał Tekli do zrozumienia że on tu nie ma co robić.
Syn i ona nie odstępowali jéj łoża. Pod wieczór zdawała się ocucać, ale po to tylko, by płakać. Z ust jéj wyrywało się imię — Jasieńka.
Na usilne pytania i nalegania odpowiadała im łzami.
Na chwilę wyszedł był Wilmuś, stara zdawała się to słyszéć, podniosła się na łokciu, obejrzała trwożliwie i pochwyciła za rękę siedzącą przy niéj Teklę.
— Mój ty dobry aniele — rzekła — pójdź, błagam cię, do niego, proś, błagaj niech przyjdzie, bo ja umiéram, niech ja go pobłogosławię.
Tekla zadrżała; jéj pójść do tego człowieka, który ją równie jak rodzoną matkę odepchnął z nielitościwą wzgardą, ale możnaż było staruszce co odpowiedziéć, umiérającéj odmówić?
Położenie było trudném, Tekla sparła głowę na rękach — myślała.
Ale Mateuszowa trzymała ją drżącą dłonią i powtarzała ciągle:
— Na rany Chrystusa, pójdź! powiédz mu, niech przyjdzie, chcę zdjąć to nieszczęsne przekleństwo z głowy jego.
— Pani, odezwało się dziéwczę, ale cóż powiéć Wilhelm?
— On nic nie powié, on ostatnią moję wolę poszanuje, powiédz mu idź.
Oddawna Mateuszowa nie zdobyła się na tyle słów i na taką woli energią; strasznego coś było w blasku jéj oczów, w drżeniu warg, w głosie, w ruchach niespokojnych. Oprzéć się jéj było niepodobna.
Tekla wysunęła się, biegnąc przeciwko Wilmusia który powracał.
— Panie Wilhelmie — co my poczniemy, matka, matka przed śmiercią domaga się go widziéć, wysyła mnie po niego, prosi was abyście nie przeczyli jéj tego.
— Spodziéwałem się że tak będzie — rzekł spokojnie młody człowiek — byłem tego pewnym. Ale jakże wy pójdziecie? a mnie tam do niego niepodobna.
— A! niepodobna i mnie! zawołała ręce łamiąc Tekla, a jednak — muszę.
— Nie, kochana panno Teklo. Nienawidzę tego człowieka i przyznacie mi, mam za co, ale wola umierającéj święta. Niech przyjdzie, zwiększy to jego winę. I panna iść po niego nie potrzebujesz, dodał Wilmuś, ja go sprowadzę.
— Wy nie możecie iść, on was gotów...
— Nie lękajcie się, ja nie pójdę, ale znajdę kogoś co go tu przyprowadzi.
— A! gdyby to było możliwe, żebyście mnie oszczędzili tego kiélicha goryczy.
— Siedźcie przy matce, ja idę.
— Ale czy on przyjść zechce? dodała Tekla, abym go może zmusiła.
— I ja potrafię.
— Zlituj się, żadnego gwałtu.
— Ja sam nie pójdę, znajdę kogoś co mnie zastąpi i będzie wiedział jak sobie począć.
Nie czekając odpowiedzi; Wilmuś porwał za czapkę i wybiegł wprost do Tramińskiego. Była to właśnie godzina w któréj on zwykł powracać do domu, trafiło się tak szczęśliwie, że się na drodze spotkali. Po twarzy Wilmusia poznał stary że mu się coś przytrafić musiało. Chwycił Tramińskiego za rękę i zawołał:
— Ojcze mój, na miłość Boga cię zaklinam wróć się ze mną. Nigdy w życiu o nic cię nie poproszę, zrób mi to o co cię błagać będę.
Tramiński stanął przestraszony.
— Co ci się stało?
— Nic — nic, słuchaj, chodź razem, a w drodze opowiem ci wszystko.
Z trwogą wpatrywał się kancelista w rozognione lice młodego człowieka.
— Mam matkę, rzekł Wilmuś, matkę która kona. Dwóch było nas u matki, ale jeden wziął całe jéj serce, omyliła się biédna, nie był go wart. Ten syn wypędził ją z domu swego, wyparł się jéj, zatruł jéj życia ostatek, doprowadził do grobu, ale ona go kocha. Ten brat i mnie wygnał i zmusił matkę by się mnie wyrzekła; ja do niego pójść nie mogę, zabiłbym go może. Ojcze! idź ty! idź ty! powiedz mu że umierająca święta matka, chce go raz przed śmiercią widziéć jeszcze.
— Rozumiesz mnie ojcze — dodał Wilmuś który mówił szybko przerywanym głosem, rozumiész mnie, będziesz miał litość nad starą. Powiédz mu że mnie nie zobaczy, że go nie tknę. Nie chcę być matce zawadą do ostatniéj chwili szczęścia na ziemi. Ona go kochała, ona go kocha. Niech przyjdzie!
Tramiński stał drżący.
— Rozumiem, rzekł, ale gdzież ten brat, ja go nie znam, ja nie wiem.
— Znasz go, odparł Wilmuś, tym bratem, tym synem, jest mecenas Szkalmierski.
Musiał powtórzyć gdyż zrazu nie zrozumiał go Tramiński, a gdy nareszcie pewnym był że mu się nie przysłyszało, porwał się za głowę, nie znajdując słowa na ustach. Ale po rozmyśle krótkim popędził szybko ku mieszkaniu mecenasa. Kilka kroków Wilmuś go przeprowadził.
— Ojcze — dodał — jeszcze ci powiem, mnie tam nie będzie, ten człowiek boi się tego, którego skrzywdził, ten człowiek co matkę wypchnął ze swego domu, co się jéj ubóstwa wstydził, może odmówić ostatniéj posługi, on nie ma serca, czucia, sumienia, on może nie chciéć przyjść do niéj nawet po błogosławieństwo; powiédz mu, że naówczas ja go za uszy jak psa do jéj łoża przyciągnę.
Tramiński wylękły tą gwałtownością, ale przerażony szkaradą, oburzony postępowaniem Szkalmierskiego, machnął tylko ręką, był i czuł się dosyć silnym ażeby spełnić co mu polecono.
Wilmuś jak słup, oparty o mur, pozostał sam w milczeniu.
Pora była niezbyt późna, niedochodząc do kamienicy Leonarda, Tramiński postrzegł światło w oknach, był więc pewnym że winowajcę zastanie. Czasu nie miał na rozmysły długie, śmielej niż kiedykolwiek przebiegł wschody, i zastawszy Jacka na straży w przedpokoju, rzekł mu.
— Idź do pana i powiédz mu, że przyszedł stary Tramiński z interesem w którym o życie chodzi i minuty niéma do stracenia. Powtórzył jeszcze głosem drżącym.
— Powiédz, że o życie chodzi.
Jacek który nigdy jeszcze nic podobnego nie słyszał, tak się uląkł, iż nie zamknąwszy drzwi wpadł do salonu, w którym pięciu młodych urwisów siedziało nad kartami. Tym razem gospodarz był przy banku; zobaczywszy zbladłego sługę, a będąc po kieliszkach i obiedzie, zawołał nań:
— Czego chcesz!
— Ja, ja nic, ale tu czeka stary, stary Tramiński.
— Stary Tramiński! co mi tam stary Tramiński, powiedz mu niech idzie do stu tysięcy.
— Czego stoisz, trutniu jakiś?
— Ale on powiada że to interes w którym o życie chodzi i minuty niéma do stracenia.
Szkalmierski pobladł nieco, zawahał się.
— Idź, idź krzyknął ktoś z boku.
— Ale idźże.
Niepewien co go spotka, z tém uczuciem które przysłowie nasze tak dobrze wyraża, mówiąc że na złodzieju czapka gore, wyszedł Szkalmierski do sieni.
Widok Tramińskiego mógł go przestraszyć, stary ledwie się trzymał na nogach, oparty był o ścianę, blady jak ona.
— Cóż tam znowu? zapytał Szkalmierski.
— Matka twoja kona, matka kona! idź ze mną, chce cię widziéć.
Jakkolwiek bez czucia, mecenas zadrżał, zbladł także, nie umiał odpowiedziéć nic, machinalnie sięgnął po kapelusz jaki znalazł, nie rzekł słowa i zaczął schodzić ze wschodów.
Dopiéro gdy byli u dołu, zatrzymał się i słabym głosem spytał.
— Brat?
— Niéma go tam, i nie będzie, idź! idź!
A widząc że słabnie i waha się Szkalmierski, porwał go pod rękę, otworzył drzwi. Znaleźli się w ulicy. Dorożka czyjaś stała przed kamienicą, siedli w nią milczący. Tramiński któremu Wilmuś powiedział gdzie jéj szukać mają, kazał pośpieszać woźnicy.
Odległość nie była wielka, stanęli wprędce przed kamienicą pustą, milczącą, ponurą jak grób. Tramiński doprowadził go do trzeciego piętra, tu gdy się ich kroki słyszéć dały, niewidzialna ręka otwarła drzwi.
Szkalmierski jakby pchany siłą jakąś, wszedł do przyciemnionéj izdebki, i obejrzał się trwożnie. Nie było w niéj nikogo, na łożu w kątku, poruszała się ledwie dostrzeżona o mroku blada głowa staruszki. Oczy jéj i serce zoczyły kochanego, wyciągnęła ręce z przerażającym krzykiem.
— On, Jasieńko! I padła wysilona na łoże.
Szkalmierski zwolna zbliżył się ku niéj, w głowie jeszcze mu szumiało wino, wesołość, karty, wrzask towarzyszów, nie był przytomny, nie wiedział jak się tu znalazł, ale powoli trwoga grobowa i chłód jakiś go ogarniał. Oczy po blaskach, po ciemności z ciężkością oswajały się z tym półcieniem izdebki, ale stara widziała go w całym blasku swego przywiązania.
Ostatek sił dobyła aby go pochwycić za rękę gorącą jeszcze od kart i kielicha.
— Jasieńku, rzekła, tyś dobry, tyś poczciwy, ty przypadłeś do staréj matki. Bóg ci to zapłaci. Daruj mi, przebacz, zapomnij winy, jam ciebie tak kochała. Niech cię Bóg błogosławi.
Tu głos jéj zamarł w piersi.
— To nieprawda, rzekła — ja ciebie nigdy nie przeklinałam, jam nie winna, nie miéj żalu, jam matka! Ty moje dziecko jedyne. Zbliż się, niech ciebie zobaczę i obraz twój poniosę na tamten świat.
Zapłakała biédna i w tym szlochu jak uderzenie piorunu przyszła — śmierć. Dłoń którą chwyciła syna rękę, powoli stygła, ale nie puściła go, czuł uciekające z niéj drżenie życia, ciepło, a potém lodowaty chłód śmierci i kamienny uścisk trupa.
Mateuszowa nie żyła.
Milczenie panowało do koła, Szkalmierski stał strwożony, nie śmiejąc się ruszyć a czując że mu sił braknie, że włosy powstają mu na głowie, że uścisk grobu życie zeń wyciąga.
Nagle wyrwał rękę i dłoń staréj matki opadła na łóżko. Mecenas nie oglądając się, nie mówiąc nic, wysunął się z izby, minął stojącego w sieni Tramińskiego, zszedł ze wschodów omackiem i machinalnie zwlókł się do domu.
Wchodząc na wschody, posłyszał wrzawę na górze i poczuł że nazad tam mu wnijść niepodobna; jak złodziéj wkradł się do sypialni, zamknął i posłał do gości z przeproszeniem że im służyć nie może.
Z powrotem do domu wrażenie którego doznał zwolna ustępować zaczęło, chodził długo, nie zmrużył oka aż nad rankiem, ale o południu z twarzą bladą siedział już przy stole i rozmawiał ze Żłobkiem spokojnie.
Wypadek wczorajszy wywołał naturalnie rozmaite domysły, rozpuszczono wieść o pojedynku, o tém nawet że mecenas kogoś zabił, że jakaś sprawa honorowa przerwała wieczór wesoły.
Na zapytania Szkalmierski ponurem tylko odpowiadał milczeniem, a z wejrzenia jego miarkować było można że nie chciał być badanym. Dano mu pokój.
Trzeciego dnia zrana oznajmił mu się Tramiński; z ruchem niecierpliwym i gniewnym kazał go wpuścić.
— Mam sobie za obowiązek, rzekł stary nie zbliżając się do niego a trzymając przy drzwiach — oznajmić panu że za godzinę będzie pogrzeb.
— Pieniędzy jeśli będzie potrzeba dam, odparł Szkalmierski.
— A sam nie będziesz? spytał Tramiński.
Mecenas porwał się z krzesła, nic nie odpowiadając. Zżymał ramionami i burzył się.
— Tak! tegoby jeszcze potrzeba było, żeby tym plotkom dać pastwę, żeby mówili. Cóż ja dodam do pogrzebu? ja jéj nie wskrzeszę. Ja zapłacę za wszystko.
— Ale schowaj że swoje piéniądze, człecze bez duszy, przerwał oburzony Tramiński, jeśli ci serce nie mówi, ażebyś poszedł za trumną matki, téj świętéj niewiasty która ci przebaczyła, nie potrzeba tam i grosza twego. Niegodzien jesteś iść za tą trumną.
— Mości Tramiński! zawołał Szkalmierski, waćpan sobie pozwalasz....
Ale stary szydersko się uśmiéchnął, plunął z pogardą, pokazał mu pięść tylko i słowa już nie mówiąc, wyszedł.
Pociągnął się on wprost do żałobnego domu, przed którego drzwiami oparte o ścianę stało czarne wieko z krzyżem białym. Właśnie ludzie co nieść mieli na cmentarz ciało, nadeszli i zabiérano je na górę.
Tam klęcząc u trumny, płakał Wilmuś i kupionemi kwiatami do koła łoże ostatnie matce wyściéłał pobożnie.
On tylko, Tekla i kilka babek kościelnych stało w progu. Do nich przyłączył się Tramiński. Po cichu zamknęło się wieko, jak księgi przeczytanéj karta ostatnia. Wilmuś wstał zapłakany, milczący, złożywszy pocałunek na martwych rękach które ubogi krzyżyk trzymały. Potém poszedł do Tramińskiego i dłoń jego uścisnął, całując w ramię. I ze wschodów zniesiono ciało, za którém kilka ciekawych głów wyjrzało, kilka osób odkryło przed niém głowy, a mała gromadka powiodła je na miejsce wiekuistego spoczynku.
Wieczorem Tramiński siedział z Wilhelmem na rozmowie; nie wspomnieli o Janie, teraz już nic ich z nim nie łączyło, był sam na świecie ze zgryzotą swą, jeśli do serc takich jak jego zgryzota przystęp miéć może.
Miejskie plotki powtarzały się dni kilka i ucichły wreszcie, a życie popłynęło swoim trybem dawnym, tylko mniéj jedną męczennicą było na świecie, i tęskno w sercu siéroty.


Czas leci, szczególniéj dla tych, którzyby go powstrzymać pragnęli. Oto już wiosna znowu zielonością okryła łąki i lasy, obudziła słowiki i wierzycieli mających termina czerwcowe; kwiaty się otwiérają do słońca, a panny cieszą że jadą z mamą za granicę do źródeł u których gra muzyka i przechadzają się liczni kandydaci do stanu małżeńskiego; strumienie szumią i ruleta burczy w Baden, lazur niebios pogodny i studenci liczą dnie do wakacyj które ich wsadzą na konia. Słowem wiosna w całém tego wyrazu znaczeniu — a ponieważ użyliśmy do tego przestarzałego opisu form i barw dziennikarskich, dodamy że sam sobie winę przypisze kto z tak pięknéj pory pełném sercem i piersią nie skorzystał.
Tak jest, nadszedł czerwiec i straszna dla mecenasa data piérwszéj wypłaty panu Simsonowi. Jednakże wcale się ona tak groźną nie wydawała przebiegłemu mężowi stanu, który interesa swe wieść umiał z talentem godnym szerszego teatru. Owszem, im się ten dzień zbliżał bardziéj, tém Szkalmierski zdawał się w lepszym humorze, a rozwijał tak niezmordowaną czynność, tak umiał razem bawić się, biegać za sprawami, ludzi tumanić, piéniądze wyłudzać, spekulacye majątkowe rozpoczynać, brać zadatki, skłaniać do powierzania mu sum poręczających, iż najbliżsi jego i najpoufalsi jego przyjaciele wydziwić się nie mogli téj hartownéj naturze. Po nocy spędzonéj przy grze i kielichu, po przedrzemaniu się w fotelu, obmyciu zimną wodą, mecenas wychodził na miasto świéży jak Amfitryte, uśmiéchnięty, różowy, bez fałdku na czole.
Wszystko to winien był zapewne temu spokojowi sumienia i hartowi żelaznemu ducha, z jakim codzienne strapienia dnia, chléb powszedni biédnych śmiertelników — znosił stoicznie i zwycięzko.
Na wszystko miał radę, w każdym razie znalazł środek jakiś — pełen był wybiegów najmędrszych i wychodził z największych trudności furtką, któréjby nikt inny pewnie nie dostrzegł.
Simson stary który może lepiéj od innych znał jego położenie, codzień prawie pytał Hersza co słychać i odbiérając odpowiedź szczegółową o obrotach mecenasa, w końcu wpadać zaczął na domysł, iż znalazł jakąś niewidomą a potężną podporę. Jednakże z natury nieufny, a znajomością stosunków utwierdzony w przekonaniu iż Szkalmierski w terminie pieniędzy miéć nie może, zwracał nań nader baczne oko. Hersz, nieprzyjaciel mecenasa, pilnował go także, ale na fizyognomii człowieka, w jego całém postępowaniu nie można było pochwycić cienia zwątpienia, niepewności, obawy.
Mecenas zatargował dobra Grzegorzowice i na seryo umawiał się o ich kupno, dwa razy jeździł je oglądać, o warunki się zajadle układał. Klientella się nietylko nie zmniejszyła ale wzrosła; mimo różnych pogadanek był zawsze ulubieńcem młodzieży, gwiazdą prowincyonalnéj palestry, rozcinał gordyjskie węzły procesów wymową, talentem przejednawczym, cudem jakimś.
Słowem był lub zdawał się być u szczytu sławy i powodzenia.
Tylko, (niestety, wszystkiego nigdy razem posiąść nie można) projekta małżeńskie były w zawieszeniu, nie miał na widoku w téj chwili żadnéj dziedziczki bogatéj a piękna Polcia okazała mu taką obojętność dumną, tak wyraźny nawet wstręt, iż się tam ani śmiał posunąć.
Pan Sebastyan téż unikał go widocznie i stronił, by się nawet nie spotkali. Mecenas nadto się znowu cenił ażeby iść przebojem i walczyć o to co sądził sobie należném.
W Zakrzewku w ciągu tego półrocza rzeczy się tak stanowczo wyklarowały, iż w tamtę stronę i spoglądać już nie było potrzeby. Baronowa uroczyście poślubiła rotmistrza o jednéj nodze. Na ten dzień tylko zrzucając żałobę, panna Albina wyszła zamąż za Mylskiego; prezes powrócił milczący ze swéj wycieczki po pannę Felicyą, o któréj nie lubił mówić — ba nawet nie bardzo się do niéj przyznawał, a panna Felicya osiadła w klasztorze u pp. Brygitek.
Interesa prezesa zostały połatane tymczasowo, i ciągnęły się daléj ku nieuchronnej ruinie. Tymczasem ze względu na to iż czasy były ciężkie, dobra odłużone, piéniędzy mało — państwo Mylscy, pożyczywszy znaczną summę na wysoki procent, wyjechali na rok do Włoch, pod urocze Italii niebo zapominać o troskach żywota. Baronowa także skłoniła rotmistrza aby dla nogi swéj i kuracyi przejechał się z nią do Paryża, a potém do Nizzy.
Prezes pozostał sam jeden w Zakrzewku i dobrawszy sobie trzech obywateli do wisteczka groszowego, siedział po całych dniach w nadziei że da wielkiego szlema, którego w końcu brał sam z upokorzeniem i rezyguacyą, wielkim duszom właściwą.
Tam więc nie było nic do zrobienia aż pókiby dobra nie poszły pod subhastacyą, i to nie dla mecenasa, który w téj chwili nie spodziéwał się miéć kapitału.
Znajdował więc Szkalmierski że do ożenienia zostawało mu wiele czasu, a młodość należy wyszuméć, według znanéj teoryi, aby się potém w późniejszych latach nie przypominała. Szumiano więc i wieczorki w kamienicy Leonarda były bardzo świetne.
Czas leciał. Czerwiec się rozpoczął, mecenas był wesół jak skowronek na wiosnę. D. 24 czerwca w sam dzień ś. Jana przypadał ów wypłat Simsonowi, a ś. Jan czerwcowy był właśnie dniem imienia kochanego, złotego Jasieńka.
Zwyczajem przyjętym od lat kilku, obchodzono hucznie imieniny w wigilią, w tę tajemniczą noc, o któréj to takie chodzą piękne ubrane w kwiaty paproci podania.
I na ten téż dzień zapowiedziała się panu mecenasowi młodzież z okolicy, z miasta, z prowincyi, nawet z Warszawy.
Na przyjęcie téj mnogości osób mieszkanie jego starczyło, a reszta przyborów tém była łatwiejszą do zebrania, że mecenas posiadał nieograniczony kredyt u kupców, u cukiernika, u winiarza, w traktyerze który swą protekcyą zaszczycał, a którego kuchty i kopcidymy szli jako sprzymierzeńcy do kamienicy Leonarda na dni uroczyste.
Od rana wozy z koszami z których wyglądały w klatkach siedzące żółte, czerwone, zielone, srebrzone i złocone główki od butelek, poobwijanych w świéżuteńkie bibułki różnobarwne, zaciągały przed kamienicę, a chłopcy z cukierni w białych fartuchach i szlafmycach znosili olbrzymie torty 1 piramidy. Wschody przyozdabiano w kwiaty, pokoje uzbrajano w świece. Jacek chmurny jak noc, milczący, obliczał w kredensie srebra pożyczane i szkło różnego kalibru którego tém większy zapas był potrzebny, iż młodzież miała zwyczaj chwalebny, dla podźwignięcia industryi krajowéj — przy każdéj uroczystości, tłuc po kilka tuzinów kielichów.
Po wielkim toaście roztrzaskiwano je o ziemię, co sprawiało piękny efekt, oznaczając rzeczy ziemskich i marnego grosza pogardę a przytém miało coś heroicznego, niby brzęk mieczów i zbroi.
Kilka konwi lodu dla mrożenia szampana przybyło także do kredensu i odświéżyło w nim powietrze.
Stary węgrzyn, ów miły, słodki, dający się pić jak konfitura a obezwładniający człowieka — stał odosobniony z boku, nie chcąc się mieszać z tłumem lekkomyślnym gawiedzi francuzkiéj. Pozbawiony etykiet, ozdób, pieczątek ufał że mu świetnych sukienek nie potrzeba; jak wielki pan, przychodził w starym fraku.
Z likworów Trapistyna, Chartrecus’a, Benedyktyna wybrane były umyślnie znać, aby świadczyły iż gospodarz należał do obozu zachowawczego ludzi porządku. Wyznania wiary mieszczą się czasem nawet w kieliszkach, to znamię wieku.
Ale któż opisze wspaniałe do téj uczty przybory? wszystkie przysmaki niezwyczajne, uderzające osobliwością, doborem. Spóźnieniem lub pośpiechem, były tam zwierzyny których już jeść nie było wolno i nowalie jakich jeszcze inni nie kosztowali. Mecenas celował w nadzwyczajnych tych dla podniebień gości swych atencyach.
Dom wyglądał jakby na wesele, mecenas jak nowożeniec mający przyjąć panią młodę, śmiały mu się oczy i usta.
Imieniny te były dlań tryumfem, bo mówiły dobitnie jego zawistnym i nieprzyjaciołom: Patrzcie! mam miłość i zaufanie ogółu — pozostaje wam tylko uderzyć się w piersi, paść na kolana a prosić o przebaczenie.
Pośpieszniejsi i poufalsi przyjaciele, winszowali jeszcze w wigilią przed południem. Karty od nieprzytomnych sypały się stosami, cały stolik niemi zarzucono, były przy nich i bukiety i poduszki na kanwie szyte i pugilares haftowany paciorkami i cygarnica z napisem: wdzięczność i podstawka do zegarka souvenir!
Wśród tych olbrzymich przygotowań któremi sam kierował, mecenas chodził zajęty, latał, rozkazywał, zaglądał do szufladek, przypominał coś ciągle, posyłał, zamykał papiery i był niesłychanie zatrudniony.
Około południa kazał do siebie przywołać Żłobka.
— Mój drogi, rzekł mu — będę dziś miał niesłychane i niespodziane wydatki, wiele u ciebie jest w kasie? w depozytach?
Żłobek poradził się pamięci i książeczki.
— Proszę cię, odparł mecenas usłyszawszy cyfrę dosyć zadowalającą — przynieś mi tu wszystkie piéniądze zaraz. Mam pewne projekta — dodał z uśmiechem — które się przy kieliszkach najlepiéj przyprowadzają do skutku. Radzca mi będzie potrzebny — a zrobię ogromny interes.
Żłobek skłoniwszy głową pośpieszył wykonać rozkaz pryncypała i powrócił natychmiast z teką pełna papierów którą złożył w ręce Szkalmierskiego a ten, po chwilowym namyśle, zamknął ją do biórka aby miéć pod ręką.
— A na wieczór, rzekł do Żłobka — przyjdź zabawić się z nami, proszę cię nie bądź dzikim, porobisz stosunki, które ci się mogą bardzo przydać w dalszém życiu, ja cię zapoznam.
Żłobek skłonił głową z uśmiechem zadowolenia — pomyślał zaraz o białym krawacie i rękawiczkach, krawat był wyprany, a ostatnie raz tylko przed rokiem przenoszone i świéże jak nowe. Jakkolwiek lubiący czystość, Żłobek jeszcze więcéj cenił oszczędność. Lakierowane buty szczęściem sprowadził był — jakby przeczuciowo — z Warszawy, miał je sprzedać koledze i wstrzymał się! Co za szczęście?
O zmierzchu cały dom już płonął porozpalanemi światłami. Wieczór był cudny; woń wiosny, świéżéj zieleni i kwiatów wlatywała oknami otwartemi, na niebie blade, nieśmiałe pokazywały się gdzieniegdzie gwiazdeczki, jak panienki wybiegające na salę balową wprzód nim goście przybędą, pogoda najpiękniejsza i po skwarze dziennym wietrzyk łagodny. Ten i ów z poufalszych przyjaciół zjawiał się już do kochanego mecenasa, rzucał mu się w objęcia i palił strzelistą mowę improwizowany przez trzy dni mozolnie.
Z wyrzeczonych jednak w dniu tym oracyj żadna pono nie była piękniejszą nad łzawe, serdeczne, wzniosłe przemówienie komornika Paskudnickiego. Komornik Marek Achacy Paskudnicki człek stary, poważny, łysy jak filozof pogański, nosił tytuł oddawna straconego, mythycznego urzędu, ale godnie i przyzwoicie. Miał on dworek na przedmieściu, był ubogi ale res augusta domi nie przeszkadzała mu uczęszczać wyłącznie prawie do najlepszych towarzystw, w których porządnie pito i jedzono. Miał on zawsze najświéższe wiadomości, chodził we fraku, a niekiedy w białéj kamizelce, żadna uczta się bez niego nie obeszła. Chwalił wszystkie kuchnie, co mu dozwalało nieraz po dwa kroć wrócić do półmiska, oddawał winom sprawiedliwość i kieliszek jego nie był nigdy próżnym.
Miał i to do siebie że gdzie jadł i pił, tam zawsze zdanie gospodarza podtrzymywał.
Serce jego było wylaném dla tych u których stołu zasiadał, a przy wynurzeniu uczuć wezbranych oczy mu łatwo łzami zachodziły. Była to jego specyalność, płakał jak bóbr i w chwilę potém przechodził z nieporównaną łatwością do śmiechu serdecznego i wesołości najprzyjemniejszéj. Młodym ludziom dozwalał z siebie stroić żarty, jak najłagodniéj je znosząc. Komornik przy biesiadzie był jéj duszą, jemu zleciwszy upojenie gości, można było być pewnym że nikt nie wyjdzie trzeźwy, był przekonywającym do najwyższego stopnia.
Z jakiém uczuciem rzucił się Paskudnicki na szyję mecenasa, pióro, a zwłaszcza gęsie — opisać tego nie potrafi — zostawujemy to stalowym.
— Szlachetny mężu, zawołał (w głosie już czuć było łzy nadchodzące) w tym dniu dla serc twych wiernych przyjaciół uroczystym, które serca zyskałeś cnotą, jakiéj w naszym wieku nie spotykamy, albowiem zepsucie i materyalizm go ogarnął, wolno tym wzmiankowanym wyżéj przyjaciołom, do których liczby i ja się zaliczać mam zaszczyt — wolno, powiadam wynurzyć otwarcie co skromność twa, przymiot dusz wielkich — cały rok ukrywać zmusza. Oby młodzież nasza zapatrując się na cię, wstępowała w twe ślady, obyś nauczył ją pracy wytrwałéj a dla kraju pożytecznéj, natchnął ją swoim geniuszem i wpoił w nią to poszanowanie obyczaju staropolskiego, gościnność, otwartość serdeczną, którą, (zakrztusił się) wziąłeś po przodkach. Bądź dla niéj gwiazdą przewodnią, jak dla nas jesteś prawdziwą chlubą i zaszczytem, dla miasta które cię wydało, dla prowincyi która cię wielbi, dla kraju któremu służysz, dla świata.
To mówiąc, pod wrażeniem własnéj mowy, komornik uniesiony, rozczulony wybuchnął płaczem w samę porę, bo mu już słów brakło; i ledwie się potrafił z pomocą chustki utulić.
Przerywały łkania niekiedy wyrazy strzeliste: Mężu szlachetny! zacny panie, mecenasie kochany, ozdobo nasza i chlubo!
Szkalmierski nie łatwym był do łez, ale wchodząc w stan nerwowy komornika, dał mu zaraz szklankę wina, co go znacznie wzmocniło i jak ręką odjęło podrażnienie.
Inni wprawdzie nie dochodzili w powinszowaniach do tego punktu kulminacyjnego który osiągnął komornik, ale mniéj lub więcéj zbliżali się do niego.
Kancelarya ze Żłobkiem na czele złożyła mecenasowi w darze bardzo piękny puhar ustrojony w liście dębowe, godło zasługi obywatelskiéj.
Z dwóch klasztorów przyszli sami przełożeni winszować swojemu obrońcy i syndykowi.
Słowem był to dzień tryumfu na wsze strony. Ale w chwili właśnie gdy go osiągnął, Szkalmierski spochmurniał i z wesołego stał się zamyślonym; obłok wisiał nad jego czołem, choć się niby uśmiéchał — po cichu skarżył się na ból głowy, zmęczony wyglądał i skłopotany. Nie dziw, niéma nic straszniejszego jak być przez dwadzieścia cztery godziny solenizantem, a dla kogo imieniny się przedłużą, zagrożony bywa fiksacyą.
Około godziny dziesiątéj, gdy po raz wtóry zaczęto dla spóźnionych obnosić herbatę, pokoje już były tak pełne że się w nich z trudnością obracano. Stoliki wszystkie poobsiadali grający. W kilku miejscach stały już kałużki porozlewanéj wśród ścisku herbaty, która téż parę fraków zwilżyła. Pomimo ciasnoty nikt wszakże nie odchodził, bo wszyscy wiedzieli o mającéj nastąpić wieczerzy i rachowali na nią. Mówiono że być miała tak obfitą iż zadowolić mogła dwakroć liczniejsze towarzystwo, a kosze obłamków i okruchy szpitale i ubogich nakarmić były przeznaczone.
Naostatek wybiła godzina uroczysta, otwarły się dotąd ściśle zamykane drzwi, ukazały długie stoły ze świetną zastawą i rozpoczęła walka pełna delikatności a uporu razem o miejsca przy stolikach. Jeden się dobijał by stanąć blizko szczupaka, drugi starał o sąsiedztwo kotletów. Najmniéj szczęśliwi porwawszy na talerz swoję porcyą, unosili ją na najspokojniejsze legowisko dla spożycia.
Słychać było brzęk sztućców i stukot talerzy, kiedy niekiedy dźwięk uderzonéj karafki lub potrąconego kielicha, nareszcie, po chwili pewnego nieładu, goście się ugrupowali wedle powinowactwa przy półmiskach, inni na straży butelek, poformowały się gościńce dla krążących maruderów téj armii i harmonia najpiękniejsza zakwitła. Wzajemnie sobie posługiwano, mieniano się, naléwano i ten podział pracy był widokiem rozczulającym.
Do grzmotu wiosennego porównać tylko można wniesione nagle zdrowie solenizanta. Kilku zdradliwie już zawczasu przygotowanych barczystych przyjaciół — po trzykroć podrzucili go w górę, przy głośnym okrzyku — hura! niech żyje nasz mecenas kochany! Młodzież kielichy roztrzaskała o podłogę, ściskano go, całowano, a tłum roznamiętniony i nieco podpiły, nie rychło się uspokoił. Mecenas blady, wzruszony, w kilku krótkich, pełnych skromności wyrazach, podziękował za dowody współczucia. Wniesiono potém zdrowie prezesa trybunału, sędziów, kolegów mecenasa, kilku znakomitości obywatelskich, burmistrza, jednego literata-poety, który szarady posyłał do Kuryera i zbiérał się na wielkie dzieło o duchach i świecie nadprzyrodzonym; potém: Kochajmy się! — oby się nam dobrze działo... i t. p.
Szeregowi toastów komornik niewyczerpanych dostarczał materyałów ze skarbnicy swych wspomnień.
Wśród wielce ożywionéj gry kielichów, około północy, mecenas coraz bledszy, ociérając pot z czoła, zbliżył się do komornika.
— Mój drogi panie komorniku — odezwał się cicho — uczyń mi jeszcze jednę łaskę... Od godziny, nie wiem z czego, głowa mi formalnie pęka, boli straszliwie, nie do wytrzymania — ledwie na nogach stać mogę... Weź na siebie gospodarstwo, wyręcz mnie, powiem Jackowi ażeby wszystko było na twe rozkazy... ale ja muszę się położyć.
Zlituj się tylko, proszę cię, idzie mi o to, ażeby goście jak najdłużéj się bawili, aby się nie rozchodzono. Pozamykaj drzwi, nie wypuszczaj nikogo. Ja mam kątek spokojny, daleko... tam mi poduszkę zaniosą i spocznę nieco. Późniéj może do was powrócę, gdy migrena przejdzie.
Komornik który trzymał w ręku kielich wina i lał sobie kosztowny napój za kamizelkę, dziwując się w głębi duszy, zkąd tak miły człowiek mógł pochodzić — odpowiedział uściskiem... i oblaniem solenizanta.
— Szlachetny, że tak powiem, mężu!... idź! kładnij się! spocznij na laurach... Zaufaniem twém zaszczycony... bądź pewien, wstydu ci nie uczynię.
— Niech piją — niech piją! przemówił, ściskając go za rękę mecenas — do upadłego, mój komorniku — jeśli wina nie starczy, posłać do Chai Matorkiewicza... Jeśliby kto spytał o mnie, powiédz żem zasłabł nieco, ale zaraz powrócę.
— Ale bądź, że tak rzekę, spokojny... odparł komornik z powagą — jak na Zawiszę spuść się na mnie... popoję ich tak, że za lat dwadzieścia wigilią św. Jana pamiętać będą... Idź! Spocznij! Ty się pracą zabijasz... ty padasz ofiarą dla nas... o najzacniejszy z...
Nie dokończył, gdyż począł go całować, a po winie łzy mu przychodziły lżéj jeszcze niż naczczo, zalał się niemi.. chlipnął — zapił winem i wrócił do gości.
Mecenas znikł.
Jacek zaniósł mu zaraz na dół skórzaną poduszkę i filiżankę herbaty z cytryną.
Wiele osób postrzegło wysunięcie się solenizanta, ale domyślając się powodów, które wyraz twarzy zdradzał, poszanowały migrenę.
Młodzież, opatrzywszy fortyfikacye butelkowe, pozostała na placu, przypuściła szturm i poprzysięgła że żadna z nich nie wyjdzie całą. Zaintonowano pod choryfejem komornikiem sławną pieśń:
— A kto nie wypije...
Walka rozpoczęła się na seryo, lano tchórzom za kołnierze. Strategicznemi obrotami, dowództwem, buletynami wojny i odezwami do walczących, kierował nieoszacowany komornik.
Gdy mu wyrazów brakło, po razy pięć wtórzył. — Iż tak rzekę, że tak powiem, jeśli mi się tak wyrazić wolno i t. p.
Poklaskiwano przytomności umysłu...
Wiadomo, że noce czerwcowe są najkrótsze w roku — cóż dziwnego że wschodząca jutrzenka zastała jeszcze niedobitków bohatérsko zapijających benedyktynę dla otrzeźwienia się i pokrzepienia po trudach. Ale nareszcie i najwytrzymalsi musieli pomyśléć o odwrocie; dzień był biały, z sąsiedniego ogrodu słowik się odzywał, dzwony po klasztorach na jutrznią do chóru wołały, ranek oblany rosą, wonny, obiecywał dzień prześliczny. Komornik dotrwawszy do końca, naładował kieszenie cukierkami i wyniósł się z tym spokojem ducha, jaki daje sumienne spełnienie wziętego na siebie obowiązku. Zataczał się nieco, ale to była wina bezsenności... zmęczenia...
W ogłuchłym nagle domu nastała cisza grobowa, a nie było oryginalniejszego widoku nad te ruiny uczty wczorajszéj, oblane blaskiem wschodzącego słońca.
Jacek przechadzał się wśród nich jak Volney na zwaliskach Palmyry, niekiedy stając z załamanemi rękami nad pomnikiem przeszłości, i ziéwając szeroko gdy westchnąć pragnął.
Talerze, półmiski, filiżanki, kielichy — w nieładzie rozrzucone opowiadały dzieje tego pamiętnego w rocznikach miasta wieczora. Butelki niemal wszystkie były próżne, mało w któréj zostało co na dnie, ale dużo szacownych płynów wysychało na podłodze, uronionych niebacznie.
Serwety zmięte, potłuczone szkło, powywracane i połamane krzesła, poszarpane firanki, kwiaty popodléwane herbatą, sofy namaszczone kremami, talerze za piecem, półmiski pod stołem — przedstawiały wymowny obraz marności światowych.
Jacek obrachowywał co mu z tego pozostać może dla panny Petroneli i dla niego, inwentarz okazywał się nader niekorzystnie; nawet deser rozchwytano po kieszeniach. Sam on widział jak bezwstydniejsi unosili cukry w chustkach od nosa, w kapeluszach. Jacek zżymał się na tę nikczemność i spijał pozostawiane szampańskie kielichy, gdzieniegdzie chwycił zapomnianego tortu, rzuconéj benedyktyny — i wzdychał.
Przyprowadzić do porządku, obliczyć szkody, zebrać srébra, pooddawać pożyczone przybory, rozeznać półmiski, wysortować serwety — olbrzymią zapowiadało pracę. Dlatego Jacek uznał słuszném, głowę pokrywszy od much dokuczliwych serwetą, usiąść w fotelu — i zasnąć.
Ale biada tym którzy się nieopatrznie rzucają w Morfeusza objęcia, zwłaszcza po kilku kieliszkach — któż wié kiedy się im oczy na światło dzienne otworzą?
Jacek który się obudził, dzięki natrętnéj musze która pod serwetę się zakradła, aby usta jego słodyczy pełne ucałować — był w przekonaniu iż może jeszcze sobie bezpiecznie spocząć godzinkę — ale wtém usłyszał bijącą na zegarze u reformatów dziesiątą. Zrazu posądził że mu się to przysłyszało, spojrzał na swój zegarek, niestety!! dziesiąta była najautentyczniejsza.
Zbiegł więc szybko ze wschodów, bo właściwie wstać mu należało o siódméj i spóźnił się o trzy godziny. Mecenas chory czy zdrów, zmęczony czy nie, zawsze był na nogach o pół do ósméj i pił kawę. Nie pojmował Jacek jak się tam bez niego obeszli.
W kredensie wszakże upewniono go, że p. Szkalmierski nie dał jeszcze znaku życia i spał w najlepsze; odetchnął.
W mgnieniu oka zaczęto gwałtownie porządkować w domu i dzięki przytomności umysłu p. Jacka, przynajmniéj bawialne pokoje uprzątnięto natychmiast, tak że chłopcy na szczotkach się po nich przejeżdżać zaczęli.
Powrót do statut quo ante bellum nie trwał długo, — krzesła przywołano do porządku, stoły powracały na miejsca, firankom zadane rany umiejętnie zamaskowano. Jak stos grobowy wznosiły się całe i potłuczone butelki w kredensie. Jacek melancholiczne rzucał na nie wejrzenie. Pozléwał on z nich wprzódy starannie, każdy gatunek z osobna, ale cóż mu się pozostało!! mizernych dziesięć butelczyn.
O jedenastéj niektórzy przyjaciele, orzeźwiwszy się ogórkami kwaśnemi i kapustą — przyszli mimochodem dowiadywać się o mecenasa. Powiedziano im że spał. Znaleźli to bardzo naturalném po bólu głowy i takiém znużeniu.
— Nie budźcież go, niech się sobie wyśpi — powiedzieli służbie i odeszli.
O pół do dwunastéj wbiegł Żłobek dopytując czy mecenas pił kawę — i odebrał tęż samę odpowiedź, że dotychczas odpoczywa, na co pokiwawszy głową — powrócił żywo do kancelaryi.
Było już trzy kwadranse na dwunastą, gdy zagrożony interesami pilnemi, piérwszy dependent i szef kancelaryi ze zwykłą sobie powagą, z portfelem pod pachą — niby minister przybywający z raportem, zastukał do drzwi pokoiku w którym spał Szkalmierski. Ale kilkakrotne pukanie crescendo aż do fortissimo najmniejszéj odpowiedzi nie wywołało. Zajrzał przez dziurkę od klucza, było wewnątrz ciemno, szaro.
Mrucząc więc powrócił do roboty. Ale dochodziła dwunasta! igły zegaru śpieszyły się, leciały, więcéj niż kiedykolwiek.
Wraz z uderzeniem na wieży południa, pan Hersz od Simsona zjawił się uśmiéchnięty w kancelaryi, dobył weksel i zaprezentował go, w oczy patrząc Żłobkowi.
Żłobek spojrzał nań z powagą.
— Pan mecenas miał wczoraj gości i śpi — spoczywa, proszę czekać.
— Czekać! ja nie mam potrzeby czekać. Jest dwunasta, obudź go pan. Jeśli która, to ta godzina może się nazwać hora canonica dla bankierów. Weksel będzie zaprotestowany.
Żłobek zerwał się z dumą człowieka który jest pewny siebie, spojrzał z pogardą na Hersza i poszedł znowu podedrzwi Szkalmierskiego, do których coraz głośniéj dobijać się zaczął.
Milczenie głuche, uparte już go niecierpliwiło, najtwardszy sen takiemu stukaniu oprzéćby się niemógł.
Zajrzawszy uważnie przez dziurkę, przekonał się że w niéj od środka klucza nie było, przez otwór na przestrzał szary mrok przeglądał.
— Musiał chyba zachorować — czy co?? rzekł niespokojny — omdlał może, dostał apopleksyi. Korpulant, kto go wié, nieszczęście łatwo przychodzi. Niéma co czekać, po doktora trzeba posłać i drzwi kazać wyłamać.
Gdy zbladły wrócił do pokoju, w którym Hersz na niego oczekiwał, uśmiéchając się szydersko — można było poznać po twarzy jego, że coś strasznego jeśli się nie stało jeszcze, to się gotowało.
— Nie rozumiem co to jest, mruknął, mecenas wczoraj był chory, mimo to przyjmował gości, potém wyszedł się położyć. Dobijam się napróżno. Mógł omdléć — panie Zaręba, skocz pan po doktora Fillera, a Jacek niech z dołu sprowadzi ślusarza, drzwi trzeba wybić.
Popłoch poszedł po całym domu, jakby przeczucie katastrofy, tylko Hersz czekał obojętny.
W pół kwadransa i lekarz mieszkający o kilka kroków i ślusarz w fartuchu skórzanym już byli u drzwi. Otwarcie ich przyszło nader łatwo. Żłobek wszedł piérwszy, na kanapie leżała poduszka nietknięta, na stoliku stała niedopita filiżanka herbaty, w pokoju nie było nikogo.
Trwoga i podziwienie odmalowały się na twarzach wszystkich — a że nic się tak nie rozchodzi szybko jak plotka po ulicy — w dziesięć minut pełny był ciekawych przedpokój, sienie, wschody, podwórze, przed domem cisnął się tłum natrętny i zwiększał co chwila, zalegając ulicę.
Mówiono powszechnie iż mecenas w napadzie szału, z bólu zębów, życie sobie odebrał.
Gdy nareszcie władze nad porządkiem czuwające się zjawiły i rozpoczęto indagacye; gdy i komornika wyrwano z pościeli, powołano służbę domową, sąsiadów, lokatorów — okazało się iż mecenas poszedł spać do pokoiku. Daléj nic nikt nie wiedział, nie postrzegł wychodzącego, nigdzie śladu najmniejszego ucieczki, ale téź i samobójstwo, o które go posądzano, wcale dowiedzioném być nie mogło.
Proszę sobie wyobrazić nazajutrz po bankiecie i apotheozie taką tajemniczą fugę i domysły jakie ona zrodzić musiała!!
Wszyscy osłupieli z podziwu — on! mecenas, u szczytu chwały!...
— Ale to nie może być, wołano, to się wyjaśni — on wyszedł na świéże powietrze się orzeźwić — zasłabł, powróci, czekajcie. Jakiżby był powód do samobójstwa, jakie środki wykonania?
Komornik, iż tak rzekę, Paskudnicki, dowodził z zapałem, bijąc się w piersi, iż posądzać Szkalmierskiego syndyka bernadynów o samobójstwo było — zbrodnią, niegodziwością, grzechem, nawet obrazą palestry i t. p.
— On, ten człowiek! nasz ideał! dopuścić się czynu podobnego!!
I, mówiąc to, podnosił ręce ku niebiosom a głowę dramatycznie pochylał ku ziemi; było mu z tém nader pięknie.
Tymczasem upływały godziny — ku wieczorowi policya czuła się w obowiązku przystąpić do opieczętowania pokojów, biurek i t. p.
Ale daleko wcześniéj Żłobek (w interesie pryncypała, gdyż nigdy nie można wiedziéć co nastąpi) poszedł ze ślusarzem po cichu na górę, kazał sobie otworzyć szufladę w któréj wczoraj przy nim złożone zostały piéniądze — i zastał ją w tym stanie co pokój sypialny, próżną. Na dnie leżała zagadka, przepaść, portfel, ale wyegzenterowany najtroskliwiéj.
Ujrzawszy to, poważny naczelnik kancelaryi pobladł, skłonił głowę, ale zachowując wiadomość o tém przy sobie — zszedł na dół milczący.
Nad wieczór już dano znać policyi iż rybak nad brzegiem rzeki około południa znalazł rzucone ubranie męzkie, którego właściciel prawdopodobnie utonąć lub utopić się musiał.
Miejsce to na zakręcie, zwane Wielki Wyr, było jedném z najniebezpieczniejszych, nikt się téż tu nigdy nie kąpał. Odzież przyniesiono zaraz do kamienicy Leonarda i Jacek poznał surducik od Chabou z Warszawy, kamizelkę robioną przez najpiérwszego krawca w miasteczku, słowem suknie w których wczoraj właśnie mecenas gości przyjmował.
Przerzucając z tego powodu liczną garderobę, nie doliczył się jeszcze jednego ubrania Jacek; mocno go to zdziwiło. Ale po co miał o tém mówić, jeśli się gdzie w kącie zatrzęsło.
Dla ogółu — po tym dowodzie dobitnym nie było już najmniejszéj wątpliwości iż Szkalmierski nie żyje.
Dwojako wszakże tłumaczono sobie tragiczny zgon jego — jako wypadek nieszczęśliwy, skutek nieostrożności przy kąpieli — lub jako popełnione w przystępie obłąkania, choroby samobójstwo.
Natychmiast pozostałości po mecenasie prawnie zabezpieczyć musiano, opieczętowano mieszkanie, biuro i obwarowano do chwili spisania inwentarza. W miasteczku od najdawniejszych czasów nie pamiętano takiego wzburzenia umysłów. Ludzie kupkami zbiérali się po ulicach, piwiarniach, ogrodach i rozpowiadali sobie historye różne o Szkalmierskim. Nigdy ich tyle nie było co teraz. Każdy naturalnie sądził i tłumaczył wedle swoich dla mecenasa usposobień — potępiali go jedni, bronili żarliwie drudzy, domyślając się nawet podstępu jakiegoś nieprzyjaciół i zbrodni.
P. Sebastyan który jeden z piérwszych o wszystkiém wiedział, w ulicy pod wieczór spotkał się ze starym Tramińskim. Nie mówiąc nic, wyciągnął tylko ręce ku niemu i głową kiwać zaczął. Stary kancelista ruszył ramionami i — splunął.
— Ktoby się był spodziéwał! ktoby się był mógł domyślać że człowiek ten tak skończy?
— Jak skończy? zapytał Tramiński.
— A no — samobójstwem.
Stary znowu ruszył ramionami.
— A waćpan mówisz żeś go znał, zawołał. Prawda, dosyć ludzi nauwodził, oszukał i mnie — przecież nie na długo. W końcu dobrzem go już znał i powiadam wam — tacy ludzie kończą czasem śmiercią gwałtowną, ale — bądź jegomość pewien, nie z własnéj ręki — nie. Na to téż pewnego głupiego heroizmu potrzeba, a to był truteń nikczemny.
— Ale przecież są dowody!
Tramiński się uśmiéchnął — uderzył palcami po ustach i zamilkł.
— Oho! ty coś wiész! zawołał rzeźnik.
Kancelista zmilczał.
— Mów, mów.
— Nie — nic dziś jeszcze do powiedzenia nie mam, ho — do spraw tego rodzaju mieszać się nie zwykłem. Ale wyjdzie na wiérzch oliwa.
I odszedł.
Ponieważ wierzyciele zaraz dni następnych zgłaszać się zaczęli, a długi mecenasa już spisane wyniosły sumę nader znaczną, bo przeszło pół miliona złotych, musiano więc, nie zwlekając, przystąpić do legalnego opisu pozostałości.
Żłobek zeznał pod przysięgą to na co zresztą miał świadków, że pod wieczór d. 23 czerwca złożył w ręce mecenasa całą kasę i depozyta. Stan czynny w gotówce do stu tysięcy dochodził — ale w szufladkach — neque locus ubi Troia fuit, nic! W gotowiźnie, przerzuciwszy kryjówki wszystkie, naliczono cztery stare dziesiątki, dwa wytarte trojaki i reński papiérowy podarty.
To dawało do myślenia, bo przecież człowiek który się idzie kąpać albo topić, nie zabiéra z sobą na dno sto tysięcy złotych dla szczupaków. Nie znaleziono téż u brzegu ani zegarka, ani pugilaresu, ani pewnych części ubrania niewygodnych dla kąpiącego się a tonącemu niepotrzebnych.
Ciała, pomimo najstaranniejszego poszukiwania, odkryć nie było podobieństwa, śladu żywego zbiegu, również.
Zaczęto podejrzywać mecenasa nieboszczyka o zręczne odegranie staréj komedyi w dzień swojego patrona, ale ścisłe badania, pogoń, dochodzenia nie dozwoliły ani się domyślać w jaki sposób dokonał téj sztuki.
Można było powiedziéć że istotnie jak w wodę wpadł.
Poszkodowani wrzeszczeli w niebogłosy, najmniéj może ze wszystkich p. Sebastyan, gdyż na stratę był w początkach przygotowanym a ukryć się ją starał przed żoną, któraby mu jéj nie darowała.
Długów w ogóle była moc niezmierna, pomnożyły je rachunki ze sklepów, winiarni, cukierni, handlów bardzo znaczne, gdyż kredytu w nich mecenas nie szczędził, nie wiele się troszcząc o zapłacenie. Codzień prawie na tabeli nowe należności przybywały, niektóre wcale niespodziéwane, bo Szkalmierski brał na wszystkie strony, od bogatych i ubogich, w depozyta, na procenta, sumy zaręczne i t. p. a wszystko to jak w przepaści tonęło w bezładzie domu i szale życia.
Co się tyczy stanu czynnego, z tego śmietankę zabrał z sobą, reszta okazała się nader szczupłą — składały ją meble niezupełnie opłacone, garderoba wspaniała za którą się także należało, kredens więcéj pokaźny niż drogi i trochę świécących rupieci.
Zagadka wyjaśniała się bankructwem zamaskowaném umiejętnie a grożącém oddawna, przeciw któremu stawił mecenas cynizm i bezczelność niesłychaną. Nikt nie przypuszczał żeby człowiek żyjący tak po pańsku, grosza własnego nie miał w kieszeni, zyskiwał zaufanie, nadużywając go. Nareszcie widząc, że gdzie krótko urwać się musi, złoty Jasieńko uznał za właściwe usunąć się od natrętów, unosząc mały zapas na nieprzewidziane potrzeby. Umknął zaś tak zręcznie iż mimo listów gończych i zajadłości wierzycieli, którzy go mściwie ścigali ~ śladów ucieczki odkryć nie było można. Dowiedziano się tylko że oddawna pasport, zagranicę wydany, miał w kieszeni.
Oburzenie było powszechne — ale jak wszystko na świecie czas łagodzi, tak i ono téż powoli ostygać zaczęło.
Wielbiciele, przyjaciele najserdeczniejsi Szkalmierskiego, ci z którymi żył, pił i grywał — nie śmieli głośno utrzymywać jego strony — milczeli kręcąc głową, ruszając ramionami, po cichu szepcząc że może kiedyś wróci i oczyścić się potrafi. Inni starali się przekonać że oni zawsze go potroszę podejrzywali, że przeczuwali iż źle skończy, że w nim coś widzieli niebezpiecznego, fałszywego. Tych proroków a posteriori znajdowało się z czasem coraz więcéj, nawet między najpoufalszymi domownikami.
Prezes, gdy mu doniesiono o katastrofie, podniósł ręce do nieba.
— A to mnie pan Bóg strzegł, zawołał — żem się całkiem temu kuglarzowi nie oddał, ale miałem jakieś obawy, przerażał mnie, czułem w nim szalbierza.
Baronowa westchnęła.
— Mój Boże! taka łudząca fizyognomia! miałam go za najuczciwszego z ludzi. Ale przyznaję się że mi go żal, na swój stan — il etait trés destingué.
Któż zliczy te najrozmaitsze nekrologi, ostatecznie jak kamieniem grobowym przywalone ogólną wzgardą.
W dobre pół roku po tych wypadkach, Tramiński siedział raz w izdebce Wilhelma, który nawiasowo mówiąc, wychodził na bardzo porządnego rzemieślnika; — miał się pono żenić z panną Teklą. Stary lubił czasem godzinę jaką spędzić z wesołym robotnikiem, który o bracie nie wspominał prawie nigdy. Tego dnia jakoś wyjątkowo, mimowolnie zgadało się o złotym Jasieńku. Wilmuś, ile razy o samobójstwie była mowa, śmiał się do rozpuku — nie dał mu wiary na chwilę.
— Ale któżby téź w tak nędznie odegraną komedyą mógł wierzyć! zawołał Tramiński — nawet gdybym żadnych nie miał dowodów, kto go znał jakim był dla matki i brata, nie przypuści aby sobie z rozpaczy życie odebrał.
— Ho! ho! alboż wy macie jakie dowody o którycheście mi nie wspominali? zapytał Wilmuś. Mnie się zdawało że Jasieńko zatarł tak wszelkie ślady, tak dobrze ukartował ucieczkę i utopienie, że go nikt nie załapie.
— W takich razach, mój bracie, rzekł Tramiński, najprzebieglejszy z ludzi wszystkiego przewidziéć nie jest w stanie. Ja nie lubię o tém mówić, po cóż mam gadać? aby mnie potém do indagacyi wzywano? Ale wasanu powiem co mi się zdarzyło, bo to osobliwszy trafunek i póki żyw téj historyi kupałowéj nie zapomnę.
Wilmuś wpatrzył się w niego ciekawie.
— Cóż to takiego?
— Posłuchaj no! ale nie mów nikomu. W wigilią ś. Jana przyszło mi na myśl niewiedziéć zkąd co ludzie plotą o téj nocy czarodziejskiéj, o kwiecie paproci, o nadzwyczajnych zjawiskach. Noc właśnie była najpiękniejsza w świecie — nigdym jeszcze żadnéj wigilii kupały nie spędził pod gołém niebem, spać się nie chciało, przyszła fantazya dzika staremu, ot pójdę! dziwów nie dziwów, ale świéżego powietrza i starych wspomnień szukać po świecie.
Wdziawszy ciepłą surducinę, wyszedłem powoli za miasto, na wzgórza i w zarośla aż nad rzekę.
Mówię ci Wilmuś, nie pamiętam w życiu piękniejszéj nocy, choć wiele ich przeżyłem wiosennych, majowych, czerwcowych, po lasach i błoniach, za młodu, kiedy się to w głowie i w sercu paliło.
Cisza w powietrzu, zapach drzew, słowiki zawodzące opętane trele, niebo pogodne posiane gwiazdami, kiedy niekiedy smugą jasną przecięte, gdy się z nich któréj wysoko wisiéć sprzykrzyło, w dali szum rzeki, szeptanie lasu tajemnicze, coś tak wielkiego, uroczystego, mówiącego do duszy, że mi się płakać chciało, Boga chwalić i umiérać. Byłem rozczulony, szczęśliwy, rozmarzony jak młokos.
Usiadłem na kamieniu wpośród czeremch okwitających które mnie wonnemi gałęźmi oblanemi rosą objęły. Nademną sterczał stary, na pół suchy jak ja, zamyślony dąb. Pod nogami pozamykane kwiatki drzémały w trawach. Zaczęło powoli dniéć, szarzało, niebo coraz szerzéj się rozjaśniało, z cieniów nocnych kształty w początku niewyraźne wydobywały się coraz silniéj, ale jeszcze jakby ciepłą mgłą oblane. Słowiki zmęczone cichły, ale wróble stadami budziły się niespokojne, gderliwe, kłócąc się od otwarcia powiek.
Byłem oczarowany tém zbliżeniem się do natury, bo my ją mieszczuchy widujemy rzadko, chyba we śnie lub na obrazku. Przypomniałem sobie młodsze, na wsi spędzone lata, ojca, matkę, rodzinę — dworek nasz — wszystko co nigdy nie wróci — i płakałem.
Wtém gdy tak dumam, nad brzegiem rzeki słyszę szelest jakby się kto przez krzaki przedziérał. Byłem pewny że zwierz dziki, alem się nie zląkł — w takim stanie ducha, człowiek się niczego nie boi. Zdumiałem się tylko mocno. Patrzę, wysuwa się człowiek. Zrazu dziwnie mi się wydał — niósł mały węzełek pod pachą, szedł zwolna, oglądając się na wszystkie strony.
Dopiéro po chwili, wpatrzywszy się lepiéj — poznałem w nim mecenasa.
Był blady, wylękły widocznie, ciągle się jeszcze oglądał, patrzył w dal, zdawał się obawiać aby go kto nie wyszpiegował. Nie zobaczywszy wszakże nikogo, bo mnie zakrywały czeremchy, rozwinął prędko węzełek, porozrzucał odzież z niego na brzegu rzeki i — co najprędzéj uciekać zaczął.
W téj chwili uczułem taką wzgardę, taki gniéw szyderski, żem głośnym, okropnym, dzikim parsknął śmiéchem. Nie wiedziałem wcale że to miejsce słynie echem, które powtarza głos każdy po trzykroć bardzo wyraźnie.
Śmiechu mojego odbitego od wzgórzów i wody sam się prawie przeląkłem — zdawał mi się głosem tysiąca urągających szatanów.
Ale Jasieńko przerażony mało nie upadł ze strachu — potém począł biedz, przedziérając się przez krzaki i zniknął.
Nie rychło — głucho, zdala posłyszałem jakby turkot żywo oddalającéj się bryczki. — Otóż masz — dodał Tramiński — historyą prawdziwą owego utonięcia czy utopienia — któréj ja nikomu nie opowiadałem. Na mnie ona dziwne uczyniła wrażenie.
Śmiéch ten sam nie wiem zkąd i jak mi przyszedł — ale że jego musiał strwożyć nie pomału, nie ulega wątpliwości. Długo mu pewnie tętniał w uszach.
Wilmuś dziwnie usta skrzywił.
— Otóż ja o niczém nie wiedząc, rzekł, byłem pewny że coś podobnego zrobić musiał. Zabrał z sobą pono kradzionego grosza dużo, popłynął pewnie do Ameryki i daléj będzie bezkarnie ludzi oszukiwał. O! kochanemu braciszkowi na talencie nie zbywało.
— Tak, to mu przyznać potrzeba — odparł Tramiński — mistrzem był w swoim rodzaju — tylko że podobne kuglarstwa nigdy się długo nie wiodą. Kto tańcuje na linie, kark skręcić musi.
— Bezpieczniéj chodzić po ziemi i być po prostu uczciwym człowiekiem, dodał Wilmuś — choć; ojczaszku kochany, dalipan i to nie łatwo.
Ty i ja potroszę, jesteśmy tego żywym dowodem. — No, ja jak ja — mam różne grzeszne słabostki, świętym nie jestem i podobno nie będę, ale jegomość??
— Ja także, mój kochany, musiałem coś przeskrobać — szepnął Tramiński z westchnieniem — kiedy mi tak krzywo poszło. Ale mając lat sześćdziesiąt życia — de nowiter repertis rozpoczynać już niepodobna. Szkoda! wieleby się rzeczy dziś inaczéj poprowadziło — ale po capstrzyku.
— Mój jegomościuniu, mnie się zdaje że dobrze mówią: co było a nie jest, to nie pisać w regestr. Co pomoże stare rany przypominać? Nie wesołe to rozpamiętywanie — parole d’honneur ot — gdybyśmy się marcowego natomiast napili? hę? za zdrowie złotego Jasieńka?
— Przeciwko piwu, umiarkowanie użytemu nic nie mam — rzekł Tramiński — karmi ono i posila, ale nie za zdrowie tego trutnia!
— A zobaczycie że on jeszcze wyjść gotów na wielkiego człowieka! rozśmiał się Wilmuś.
— Tak na eleganckiego oszusta, może — może — co nie przeszkadza by kiedyś nie chodził w dewizkach od zegarka.
— A! i to być może. Widzisz jegomość do czego to prowadzi, gdy kto nie pije piwa ojczystego a trunków zamorskich używa, rozśmiał się Wilmuś. Gdyby mu było marcowe smakowało, do dziś dnia by chodził boso, uczciwie i wesoło.
Z czego wynika żebyśmy poszli na piwo.
Tramiński się rozśmiał, wziął kij swój z diabłem, poklepał po ramieniu Wilmusia i — wyszli.


Czytelnicy moi nie od dziś wiedzą o tém że mam słabość do epilogów, ale nie jest ona moim grzechem właściwie, bo pochodzi ze szczeréj chęci dogodzenia wymaganiom powszechnym. Chociaż na świecie Bożym nic się nie kończy a życie ogniw nieskończonym łańcuchem się przeciąga, każdyby przecie, zamykając książkę, pragnął wiedziéć o losie bohatéra ostatecznym.
Tym razem jesteśmy zmuszeni dla dopowiedzenia prawdziwéj historyi o złotym Jasieńku (gdyż mutatis mutandis jest ona — niestety, bardzo prawdziwą) z największym wstrętem wpaść w formę zużytą, oklepaną, nieprzebaczoną powieściopisarzowi — ale konieczną. Co począć przeciwko prawdzie? Musiémy ją dać taką jaką jest.
Wiadomo iż w r. 1867 — z wielką uroczystością odbyła się wielka wystawa międzynarodowa w Paryżu; ściągnęła ona krocie ludzi ciekawych i nauki chciwych nad brzegi Sekwany. Do wagonów na kolei docisnąć się było niepodobna, a bufety na stacyach szturmem brano.
Ci nawet ludzie spokojnego ducha, którzy nigdy w sobie nie czuli powołania do włóczęgi, rozpatrywali się w oszczędzonym groszu i zamyślali czyby po zniżonej cenie na podróż do Paryża im nie wystarczało.
W takiém położeniu właśnie był zamożny właściciel magazynu mebli zbytkownych, pan Wilhelm Szkalmierski, znany nam pod imieniem Wilmusia, dziś człek stateczny, żonaty z panną Teklą Wolkiewiczówną, i jeden z najlepszych w swoim fachu rzemieślników. Chociaż sam sobie winien był wykształcenie, doprowadził je pracą do tego, że się mógł bez fanfaronady nazwać artystą. Pojmował on że z widzenia wzorów, z nauki jaką daje poznanie najcelniejszych wyrobów świata, skorzystać wiele można. Kłopotał się téż wielce tą myślą, jakby do Paryża się dostać.
Żona pana Wilhelma która w téj saméj kamienicy utrzymywała magazyn strojów i bielizny, miała tęż samę myśl, choć się z nią długo taiła. I byliby się pewnie oboje wyrzekli jéj spełnienia, gdyby poczciwy stary Tramiński, który czasem gazety czytywał, nie przyszedł jednego wieczora opowiedzieć im że — jak się wyraził — za psie piéniądze tam i napowrót dostać się można, wystawę widzieć i kawał jeszcze świata po drodze.
Jak zaczął rachować co to na dwie osoby wynieść może, z pobytem, utrzymywaniem skromném, a nawet z małemi sprawuneczkami, okazało się że oboje państwo Wilhelmostwo składając swe oszczędności, wyśmienicie sobie téj hulanki pozwolić mogli.
Ten tylko pojmie jaką im to radość sprawiło, kto niewielu w życiu mógł swym zachceniom dogodzić.
Ludzie niezużyci są staremi dziećmi; zachowują tę świéżość wyrażeń, którą ściéra prędko pieszczota losu i dogadzanie fantazyom.
Wilhelm uściskał żonę, ona jego, oboje potém ucałowali starego Tramińskiego, który wpadł w najlepszy humor w świecie.
— Kto na tém najlepiéj wyjdzie, rzekł, to ja, bo grosza nie dawszy będę słuchał opowiadania caluteńką zimę i dowiem się o wszystkiém jak bym tam sam był. Nawet po sprawiedliwości, gdybym wam jakie pareset złotych dołożył, nie zgrzeszyłbym, ale — chuda fara!!
To mówiąc, łzę otarł Tramiński.
W sierpniu wybrali się tedy oboje państwo, poleciwszy magazyny uczciwym zastępcom i opiece starego.
Nie będziemy jechać z nimi.
Trwała podróż daleko dłużéj niż sobie byli obrachowali, Tramiński zaczynał być niespokojnym, chociaż listy przychodziły, wiedziano że się nic złego nie stało. Wilmuś przecież, powiedziawszy sobie że drugi raz w życiu chyba tak daleko na świat już nie wyjrzy, chciał spenetrować Europę — jak mówił. Ceny podróży zdziwiły go tém że je wszędzie prawie znalazł mniejsze niż się spodziéwał, oboje bowiem zbytnich wygód nie potrzebowali. Jechali trzecią klasą, jedli w małych garkuchniach, a Wilmuś zawsze wielki miłośnik piwska, tylko się na nie potroszę ruinował. Ponieważ zaś sumienie go gryzło, że Tekla mniéj miała przyjemnością jedną, tracił trochę na łakocie dla niéj. Z tém wszystkiém ani im zabrakło, ani zbyt wiele wydali.
Późną jesienią, Tramiński stęskniony już siedział raz po ciemku bez świécy w swojéj izdebce, gdy posłyszał tętnienie na wschodach, śmiéch wesoły i coś go tknęło, jakby głos Wilmusia. Ale uszom nie dowierzał.
W tém otwarły się drzwi szeroko i — niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, dźwięcznym głosem wyrzeczony w progu, niepozostawił wątpliwości że pan majster był z powrotem.
Tramiński krzyknął radośnie.
— Wszelki duch pana Boga chwali!..
Zapalił świécę i — spostrzegł oboje Szkalmierskich śmiejących mu się radością wielką i weselem. On sam trzymał w ręku drewniany szwajcarski kałamarz prześlicznie wyrzeźbiony, ona kufel do piwa a ozdobny z cyfrą Tramińskiego.
Radości opisywać nie umiem, więc nie będę; ale gawęda tego dnia rozpoczęta w mieszkaniu kancelisty, skończyła się po północy przy kawie, piwie i przekąskach u Szkalmierskich. Jesteśmy pewni że lepiéj nad Wilmusia wrażeń jego podróży opowiedziéć nie potrafimy; niech więc pan majster głos zabierze. Przekonacie się iż historya téj podróży ma pewien związek z dziejami złotego Jasieńka.
Wilmuś tak opowiadał.
— Nie wiem, ojcze kochany, czyś bywał kiedy za granicą? nie? — no to może i lepiéj — ale to pewna że człowiekowi naprzód wyjechawszy z domu wszystkiego swojego braknie, wszystko cudze zdaje się śmiészne i przechwalone — ale potém! potém, rozpatrując się w różnych różnościach niemieckich, francuzkich i cudzoziemskich, musi sobie powiedziéć — diableśmy od nich daleko!
Wiele u nas jest dobrego, ale nie małoby nauczyć się potrzeba. Naprzód ojcze kochany, bije w oczy jedno, u nas ogromne fortuny i straszne ubóstwo, dwie ostateczności rażące — tam, niemal jakby pod strychulec wymierzył średni byt panuje, ani nędzy nie spotkasz nadzwyczajnéj, ani téż zbytku wielkiego, chyba bardzo rzadko. Średni stan jak ono jest to jest, żyje dobrze, oszczędniéj niż u nas, a krociowi ludzie, ba i milionowi panowie którzy te miliony zrobili, nie rzucają zarobkowania. Zarobkują tylko na większą skalę, ale z rękami założonemi nie siedzą.
Wsie jak u nas miasteczka, miasteczka jak u nas miasta, stolice ludne jak małe kraiki, ruch, wrzawa, życie, trud, wrące, kipiące, bez snu i spoczynku.
Zapukawszy do piersi tych ludzi, znajdziesz je tatku i zastygłe i jeszcze ciepłe, jak wszędzie po świecie, a taki miara złego i dobrego, gatunek powiedziałbym — inny. Już jeśli się trafi oszust to arcymistrz w swojém rzemiośle. Tego co u nas braterskiego uczucia, łatwości życia, znajomości, gościnności, uczynności nie znajdziecie.
Serce się tam tak łatwo i prędko nie otworzy jak nam — czemu? myślę że nieraz się zawiodło i sparzywszy, na zimne dmucha; ależ i tam są ludzie.
Już co Niemcom naprzód to się i dziwić potrzeba i uczyć od nich i z nich pośmiać. My wszyscy potrosze sobie rady damy wszędzie, bośmy jeszcze dzieci pustyni i Robinsonowie tatku, — oni są jak kółka w zegarku, gdyś wyjął ją z werku, ani się już ruszą, i niewiedziéć do czego ich użyć.
Szewc nie zna ino swoją dratwę, a bywa taki co szyje tylko cholewy, inny co umié tylko podeszwy rychtować, inny co stębnuje tylko wiérzch trzewika lub buta. Tak samo z innemi rzemiosłami. W wielkich zbiorowiskach ludu, podzielili się pracą aż do drobnostek, odejm im tę robotę ich jedyną, jutro z głodu pomrą.
Nie śmiem tego dodać ale mi się widzi iż to potroszę i głowy im ścieśnia, robi z nich machiny: patrzą na jeden punkt i przez cholewę od buta widzą świat.
A mimo to niby są rozumniejsi od nas, tylko gdyby nas dwóch z niemieckim majstrem rzucić na wyspę bezludną, onby zdechł a jabym sobie radę dał. Myśmy potroszę dzicy ludzie, ale instynkt téż dzikich nie postradany w nas pozostał. Mądrość ich nieco ciasna. Toż samo z kobiétami; u nas każda i chléb upiecze i jeść zgotuje, tam chléb biorą u piekarza a jadło w garkuchni, a kobiéta jedna tylko obrębia, druga tylko porze.
Już to pewna że kto całe życie pracuje nad jedném, lżéj mu idzie, ręka się wprawia ale umysł ociężéć musi, bo mechanicznie palce wykonywają czego się wyuczyły, a głowa pracować nie potrzebuje. Jest w tém zło, jest i dobro. Może ten dobroczynny podział pracy nadaje się dla mas które nie mają wielkich darów, ale na ludzi coby chcieli iść naprzód, wkłada kajdany.
Alem się ja rozgadał — dodał Wilmuś, pewnie od rzeczy, i nie moja sprawa o tém sądzić.
Z początku gdzieśmy z Teklą stanęli a poczęli się rozpatrywać, było zdumienia wiele, taki przepych, taki przemysł, handel, fabryki; taki świat dopasowany we wszystkiém, że mu już zdaje się nic nie braknie.
Są ludzie co karmią, co bawią, co buty czyszczą, co zęby rwą, na skrzypcach grają, kijki strużą i drewionkom do zapałek końce całe życie ucinają. Wszystko to w niedzielę jak się wystroi, bankiera od jego chłopca nie rozróżnisz, a w Niemczech nie rzadko u jednego stołu siądą pić piwo.
I ot — w czém ich wyższość, to już niéma stanów — są ludzie.
Ten co ulice zamiata czuje się tak dobrze człowiekiem jak ten, co po nich jeździ cztérma końmi. Oprócz żebraka nikt ci czapkować nie będzie — bo to wszyscy czytać umieją.
Dlaczegośmy pojechali do Wrocławia i po co do Drezna, doprawdy nie wiem. Chciało się rzemiennym dyszlem odbywać drogę a widziéć co najwięcéj. Tekla i ja pchaliśmy się gdzie ino powiedzieli że jest co do widzenia. Jabym nie przysiągł tatku, że zrozumiałem wszystko co mi pokazywali, tego nie powiem; ale dużo rzeczy zrazu ciemnych powoli się rozjaśniało.
Mnie już w tém saskiem Dreźnie strasznie się podobały stare roboty stolarskie i drewniane, takichem jeszcze nie widział, wielu i nie domyśla się, na ile to sposobów kawałek drzewa da się obrobić. A no człowiekowi dosyć często zobaczyć raz, aby pochwycić myśl i sposób. Co jeden zrobił, drugi potrafić musi.
Z Drezna albo nas fałszywie pokierowali, albom się ja zdurzył, albo tak pan Bóg chciał, niewiedziéć po co powieźli nas na Frankfurt.
Żeby tam było wiele do widzenia, nie powiem, poszliśmy z Teklą prawie na darmo oczy wyszczerzać, aż w ulicy około pomnika jakiegoś poety (Goethego) gdy się gapiąc stoimy, słyszę ktoś mnie po ramieniu klepie. Obejrzę się co za poufałość, bo u Niemców często piérwszy raz cię widząc człek z dobrego humoru tak początkuje, ażem się zdziwił, a to w eleganckim tużurku pan Maryan Częstochowski, mistrz kunsztu krawieckiego z naszego miasta, z cygarem w ustach, kapelusz na bakier, ledwie go poznałem.
— Cóż wy tu robicie? zawołałem.
— Ja? a no — wędruję! używam świata, jadę nibyć to jak i wy na wystawę, ale nim się tam dowlokę, strzelam gawrony.
Rękę trzymał w kamizelce, a minę miał taką gęstą czegoś że mi się to w głowie pomieścić nie mogło, czy podpił czy wziął sukcesyą, czy się z milionową Angielką ożenił zagranicą.
— Zkądże pan Bóg prowadzi?
— Hę? z Homburga?
— Co? z Hamburga.
— Nie — nie! mówię państwu z Homburga! A to śmiészna rzecz, dodał, czy nie wiécie że jest Hamburg i Homburg?
Wstyd mi było wyznać żem jako żywo nigdy o Homburgu żadnym nie słyszał. Ale trudno, rzeknę tedy:
— Nie wiem o żadnym Homburgu, cóż to jest? co tam widzieliście?
— Ale ba! co ja tam widziałem! zawołał Częstochowski, tego my pewnie na wystawie nie zobaczymy. Kupy złota i bankocetli jak góry. Notabene że ino przyjdź i bierz.
— Cóż bo pleciesz? zawołałem — czy żartujesz.
— A no, gra, gra mospanie! Grają o miliony i o guldeny, jak kto chce. Pałac mospanie królewski, sale jak stodoły złocone, a w środku stoliki, ino siadaj i graj. Można zrobić fortunę w kwadrans.
— I przegrać téż! rzekłem.
— Musi być pewnie — dodał Częstochowski, ale nie głupim się tylko udaje. Ja, przyznaję się, przyszedłem ze czterma guldenami, wygrałem tysiąc i drapnęłem.
— Wygrałeś tysiąc!! zawołała Tekla — waćpan...
— A no, a no, ja — jak mnie żywego widzicie, i to jeszcze w ten sposób że ani wiem jak się to stało. Przyszedłem do stołu, czegosiem się i bał i wstydził stawić. Naostatek skorciło, przystąpiłem jak złodziéj, zaczerwieniłem się jak panienka, rzuciłem cztéry guldeny, wtém ktoś mnie w bok trącił, odwracam oczy, zdaje mi się że znikły. A no! przegrana. Stoję jak głupi, i patrzę, patrzę. Rychtyk na czterech guldenach, tylko trochę daléj posuniętych, rośnie kupa grosza. Ot to! myślę sobie, szczęśliwy bałwan co je postawił, ależ po co je trzyma, prawie mu je zabiorą. No nic — stoję, kupa rośnie, narosło tego dosyć, aż kart zabrakło i jakiś jegomość odwraca się do mnie, znać widział żem stawił i pyta po niemiecku czy daléj myślę trzymać? Ja! osłupiałem, kupa była moja. Nuż za grabki, sunę do kieszeni, do chustki, kapelusz na głowę i drapaka. Tyleście mnie widzieli.
Cha! cha! oto mi się udało!
Częstochowski opowiedziawszy przygodę, poszedł, my z Teklą pokręciwszy się po Frankfurcie, zamyśleni oboje, wróciliśmy do gospody.
— Wartoby te dziwy zobaczyć! odezwałem się.
— A! nie! oparła mi się poczciwa Teklusia, skorci cię grać, po co? nuż przegrasz? Co tam ciekawego.
Dałem jéj słowo że grać nie będę jeśli cztery guldeny przegram i dopiéro się zgodziła na to, ażebyśmy pojechali ten sławny bank zobaczyć.
Przyznaję się że to było głupstwo i słabość, bo po co léźć w piekło, kiedy nic nie zmusza? Ale téż ciekawość piérwszy stopień do piekła.
Stanęliśmy tegoż dnia wieczorem, znaleźli drogą izdebkę pod łabędziem i poszliśmy razem do tego pałacu szatana. Co prawda to prawda że przepyszny, zdaje ci się że wchodzisz na królewskie pokoje, sufity złotem kapią, lokaje w liberyi, wszędzie zbytek i rozpusta.
Cztéry stoły a na nich kupy papiérów i rulony złota i porozsypywane garściami luidory, fryderychsdory, a dokoła blade twarze mężczyzn, kobiet, starców, młokosów, wlepione w tę grę i w karty i numera.
Przyszedłszy do piérwszego stołu, stanęliśmy i stali jak osłupieni, patrząc na przesuwające się pieniądze, które tak trudno zapracować a tak łatwo tu stracić! Tekli się na płacz zbiérało, tak się to jéj zdawało jakoś straszném, diabelskiém.
W naszych oczach wygrał jeden sto tysięcy franków, drugi się do ostatniego zgrał guldena. Obydwa bledzi byli jak trupy, ten co zyskał bielszy może od tego co stracił, wargi mu się trzęsły i nogi zataczały gdy odchodził.
Od jednego stołu w piérwszéj sali przeszliśmy do drugiego i trzeciego, zostawał ostatni czwarty w osobnym pokoju. Mówię do Tekli. Chodźmy no jeszcze tam zajrzéć, mniéj ludzi, może się docisnę i postawię swoje.
Ona nic nie odpowiedziała, cisnęła się do mnie strwożona ciągle, poszliśmy. Jużem dobywał owe cztéry guldeny i miał je rzucić na czerwoną, gdy spojrzę, Tekla się płoni, krzyknęła i oburącz mnie chwyta za ramię.
— Co ci takiego? zapytałem, co to jest?
Odpowiedzi żadnéj, tylko jéj oczy się skierowały w jeden punkt i uwięzły na nim. Spojrzę, wpatruje się, i ja moim nie wierzę.
Na wysokiém krzesełku z zakasanemi rękawami, w białéj chustce i kamizelce, wyfryzowany, wyświéżony, biały sam jak mąka, siedział mój pan brat z łopatką w ręku i krupierował!!!
Oczy jego zwrócone były w inną stronę, na stół którego pilnował, miałem się mu czas dobrze przypatrzéć. Zmieniony był, postarzały, zmęczony, ale dawna fantazya nie opuściła go całkiem; uśmiéchał się grzecznie do młodéj damy bardzo strojnéj, w brylantach, która grała pod jego łokciem, powtarzał machinalnie jakieś wyrazy, ziéwał pokryjomu i spełniał swoje obowiązki z niepospolitą zręcznością.
Szczególniéj podziwiać było potrzeba wysypywanie luidorów, które padały celnie nadzwyczaj w oznaczone miejsca. Zamiatał téż co Bóg dał i segregował natychmiast z szybkością podziwienia godną.
Nie umiem powiedziéć wam jakie mnie na ten widok ogarnęło uczucie, litość, wzgarda, strach czy podziwienie, a może wszystkie razem zlane w jedno. Tekla płakała ukradkiem oparta o mnie gdybyśmy go byli znaleźli żebrakiem w rogu ulicy, mniéj przykre uczyniłoby na nas to wrażenie.
Machinalnie postawiłem moje dwa guldeny na czerwony i grabki pana brata ściągnęły je w mgnieniu oka, miałem jeszcze dwa do przegrania, a chciałem niemi ściągnąć na siebie wzrok jego — rzuciłem je niezgrabnie — poprawił nieoglądając się. Nie upłynęło sekund parę i te nielitościwie grabki zsunęły. Opłaciwszy ten podatek szatanowi, byłbym odszedł już, alem chciał aby raz zajrzéć w głąb jego oczów, stałem więc.
Zmieniliśmy tylko miejsce, tak aby być naprzeciw niego, w przestanku gry Jasieńko okiem znużoném powiódł po graczach i naprzód zobaczył Teklę — poznał, potém mnie.
Widziałem jak drgnął, jak mu ręka zadygotała, ale to trwało sekundę, odwrócił natychmiast wzrok od nas, grając zupełną obojętność, aby nas uwieść może. Ale napróżno fizyognomii swéj nadawał wyraz niezwyczajny, jakby pożyczany, mogliżeśmy się omylić??
Jak wkuci staliśmy nie na stół już patrząc, nie na grających, ale na niego tylko. Próżno, była to machina zręczna, w któréj pargaminowych rysach po chwili nic już wyczytać nie było można — odzyskał przytomność i cynizm.
Od miejscowych osób dowiedziałem się potém że „Polak,“ tak go tam zwano nie wymawiając nazwiska, otrzymał to miejsce w skutek jakiéjś potężnéj żeńskiéj protekcyi u p. Blanc’a, że brał dziesięć tysięcy franków i liczył się do najzręczniejszych krupierów, jakimi się bank posługiwał.
Jakie losy go zapędziły, co robił, jak żył, dopytać ani mogłem ani chciałem. Nazajutrz rano wyjechaliśmy z Homburga i pod wrażeniem smutném, ciężkiém, kamienném powlekliśmy się do Paryża. Jak widmo chodził za nami złoty Jasieńko z grabkami w ręku, mąką wytartą twarzą i mankietami zakasanemi, ściągający kupy złota.
Czy na tym zawodzie skończy nieborak, czy zmieni powołanie raz jeszcze? któżby śmiał zgadywać. Ja wolę żem został przy warsztacie do którego wracam głodny pracy, a jak teraz zbuduję szafę która już stoi caluteńka w méj głowie, ja ją poślę na wystawę — zobaczysz tatku — to będzie — klękajcie narody.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; najprawdopodobniej powinno być gdzie mieszkała lub w której mieszkała.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; wydaje się, że brakuje słowa mówiąc lub mówiła.