Strona:Złoty Jasieńko.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ktokolwiek żył trochę dłużéj na świecie wié o tém dobrze, w jakie dziwne sprzeczności obfituje życie, dnie są czasem splecione szyderską losu dłonią z pstrocizn, jakichby powieściopisarz nie wymyślił. Trzeba było żeby w godzinę może po ukończeniu tych groźnych układów, gdy mecenas wybierał się wychodzić na miasto, zagrzmiały jego wschody od wrzawliwego pochodu nader wesołego towarzystwa.
Mówiliśmy już jak gościnnym był pan Szkalmierski i dbałym o towarzyskie stosunki, nie dawano mu téż spokoju, a on dobrym przyjaciołom ze wsi i miasta, złotéj młodzieży, która go kochanym Jasieńkiem zwała, którą on miał prawo poufale Guciem, Mieciem, Dolciem, nazywać nawzajem — zawsze był gotów dotrzymać placu.
Ludziom, co sami nie robią, w głowie nie postanie aby ktoś koniecznie pracować musiał. Napadano często Jasieńka i tym razem, gdy już miał kapelusz na głowie, wpadła wesoła banda złożona z powracających ze śniadania Gucia, Micia i Dolcia. Wszyscy trzéj chórem już śpiéwali wchodząc na wschody, z trzaskiem prawie wyłamali drzwi i wpadli śmiejąc się, a ściskając gospodarza.
— Jak się masz! jak się masz szczęśliwcze — zawołał podpiły Gucio — niech cię uściskam i zawczasu powinszuję. — No! przyznaj się — czy już po zaręczynach?