Strona:Złoty Jasieńko.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mecenas otarł zimny pot z czoła, odetchnął — spodziewał się prawdę rzekłszy, czegoś gorszego. Stary żyd nieubłagany okazał się do pewnego stopnia wyrozumiałym i szlachetnym, dawał nieprzyjacielowi czas. W téj zwłoce myśl była zawarta, rodzaj wyzwania, które Szkalmierski doskonale zrozumiał, jakby słyszał z ust Simsona: Daję ci czas, masz rozum, probuj, czy się potrafisz z moich szpon wyrwać!!
W największém niebezpieczeństwie, pod groźbą życia utraty człowiek któremu dają zwłokę, zwykł liczyć na ocalenie, czas, to Opatrzność, to coś niespodzianego, to traf, los, szczęście. Wszystko nic się zdaje, kto ma przed sobą zagadkową jeszcze przyszłość. Dodajmy młodość, talent, wiarę w siebie, i w gwiazdę swoją.
Nie dziw, że po półgodzinnych rozmysłach, mecenas uczuł się orzeźwionym, ośmielonym jakby się nic nie stało. Ale teraz należało wszystkich sił natężyć, aby z prezesem skończyć zwycięzko. Na majątek kredyt byłby łatwiejszy. Przyszłość więc jak słońce z za chmur znowu jasna i świetna wstawała przed jego oczyma, a z całéj nieprzyjemnéj sceny porannéj tylko gniew do Simsona i utajona chęć pomszczenia się nad nim została.
Ale jak na to miał czas Szkalmierski do głębokiego obmyślenia planu.