Złoty Jasieńko/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złoty Jasieńko
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1869
Druk Drukarnia S. Lewentala
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nazajutrz zbudził się z bólem głowy, źle spał, nie wiedział co z sobą zrobić, jak się obrócić, stan postępowania z prezesem był zburzony, należało myśléć o innym. Jechać do Zakrzewka? ale z czém? nie mając piéniędzy?
Chodził po pokoju, gdy do drzwi zapukano, na progu ukazał się w swym stroju zwykłym oszarpany i biédny Tramiński z kapeluszem wytartym w ręku wcale nie w porę.
— Najmocniéj przepraszam pana mecenasa dobrodzieja, rzekł z pokorą, nigdybym się nie ośmielił korzystać z jego dobroci i dokuczać mu w godzinie pracy, ale przychodzę z cudzym, małym interesikiem.
— W istocie jestem ogromnie zajęty — rzekł sucho Szkalmierski.
— A! szkoda wielka, bo oto właśnie mój dobry łaskawca i przyjaciel Zwiniarski Sebastyan, życzył sobie widziéć się z mecenasem, a chory na gardło, sam tu przyjść nie może.
— To mi pan Bóg zsyła! zawołał w duchu mecenas, i oczy mu zabłysły — może potrafię dobrać się do jego kieszeni. Głośno zaś dodał.
— To nic, to nic — chociaż mam roboty dość, gotowem mu służyć. — Ale nie wiész panie Tramiński, co to za interes?
— Nie — nie — to jest domyślam się, rzekł stary, pewnieby się chciał poradzić co do kupna kamienicy od Paskiewiczów, może co do procesu o ogród.
Tramiński spoglądał bojaźliwie i poprawił siwych włosów resztę, które miał zwyczaj z tyłu zarzucać na wygładzoną łysinę, gdy włosy na złość uparcie mu spadały na kołnierz.
— Kiedyżbym mógł służyć panu Sebastyanowi? spytał Szkalmierski.
— Ale kiedy wola i łaska, teraz jeszcze i południa niéma, może o dwunastéj? jabym go uprzedził??
— Bardzo dobrze, około dwunastéj.
Tramiński skłonił się, poszedł na palcach do drzwi, we drzwiach ukłonił się z uśmiechem powtórnie i bardzo ostrożnie, bez stukotu drzwi za sobą zamknął.
Mecenas ręce zatarł.
— No, to mi się już wyraźnie szczęści, ha! zobaczysz żydzie, kto wyjdzie z tryumfem a kto z łokciowym nosem. Jeszcze Szkalmierskiego licho nie wzięło!
Tymczasem Tramiński z wielką nowiną biegł pod Byczą Głowę, zasapany, potrącając stragany po drodze, gubiąc papiéry i dostając nieprzyjemnego kataru. Pan Sebastyan siedział w oknie z szyją obwiązaną. Stary wpadł do niego jak bomba.
— Będzie o dwunastéj! o dwunastéj! To mówiąc i uśmiéchając się, chciał cofać.
— Jakto? uciekasz? spytał rzeźnik.
— Muszę, muszę do kancelaryi, jużem się przypóźnił. I znowu, poprawiwszy włosów, zniknął.
Pan Sebastyan czuł że piérwszy raz w domu mając tak dostojną osobę jak mecenas, należało wystąpić, a przynajmniéj zapobiedz aby gdzie sito lub serweta, garnek albo rzeczułka nie stała na drodze.
— Jejmość! jejmościuniu, zawołał, Sebastyaniczko moja! chodź! gwałtu! a prędzéj.
Córka i matka przybiegły razem, sądząc że się to tyczy sprawy gardłowéj, ale pan Sebastyan stał na nogach i miał minę uśmiechniętą a zdrową.
— Jejmość moja, o dwunastéj ma mnie odwiedzić mecenas Szkalmierski, po raz piérwszy.
Panna Polcia zarumieniła się mocno, widywała tego pięknego młodego eleganta, którego sobie pokazywano z ciekawością, w kościele, w ulicy i ogrodzie.
— Na miłość Boga, dodał składając ręce pan Sebastyan, zróbcie mi tę łaskę i zrewidujcie sienie i pokoje żeby gdzie co nieprzyzwoitego na drodze nie spotkał.
— Ale cóż ma być nieprzyzwoitego, oburzona spytała p. Sebastyanowa, zlituj się.
— To człek do elegancyi nawykły, zmiłujcie się, garnki, sita, przetaki i rzeczułki pouprzątajcie, będzie się z nas śmiał.
— A to niech się śmieje, odparła jéjmość.
— Ale mamciu, zawołała Polcia, i nie będzie się śmiał i nie damy powodu. Gdzież tatko widział żeby u nas było kiedy tak nieporządnie, wyjąwszy gdy się pieką wielkanocne ciasta, lub przyrządza wigilia.
— I pył pościérać, rzekł rzeźnik, i...
— Zostaw że to nam babom, a siedź spokojnie, ja ci wstydu nie zrobię, zobaczysz — odezwała się sama jéjmość biorąc się w boki. — Zresztą mój dobrodzieju, ja ci powiem jedną rzecz.
— Powiédz a dobrą — uśmiéchem naprawiając swą niegrzeczność rzekł pan Sebastyan.
— Oto, mój dobrodzieju — że ja dla nikogo, czy on pan, czy graf, czy książę, domu przewracać nie myślę. Mają oni swój obyczaj, mamy téż my nasze, podług stawu grobla.
— I jak Boga kocham, masz jéjmość słuszność, rzekł całując żonę pan Sebastyan — ale swoją drogą kurz na komodzie do obyczaju nie należy.
— Gdzieżeś ty kurz u nas widział! oburzyła się jéjmość.
— Już milczę! zawołał rzeźnik.
Polcia się śmiała ale żwawo pobiegła jak najsurowszy uczynić przegląd przedpokoju, nawet wnijścia na wschodach — porwała serwetę żeby pył pościérać sama, i zwinęła się tak że o pół do dwunastéj, mieszkanie może aż nadto świątecznie wyglądało.
— Otóż ja ci powiem, wbrew jegomości, odezwała się przypatrując temu pani Sebastyanowa, że ja znowu nie chcę aby to wyglądało żeśmy na przybycie tego jegomości bardzo się sztyftowali. Trochę porozrzucać nie zawadzi, a że szlafroczka nie zrzucę i nowego czepka nie włożę i Polci się stroić nie dam, to tak pewno jak że żyję.
Pan Sebastyan umilkł, jéjmość miała swoje prawa i przy nich choć z łagodnym uśmiechem stać umiała. Strój jéj zresztą, równie jak Polci która miała na sobie czarną jedwabną bluzkę z pąsową kokardą, był bardzo przyzwoity. Była zresztą tak ładniuchna, świéża i miła że każdy ubiór przypadłby do jéj wdzięcznéj postaci i twarzyczki
. Pan Sebastyan tak dalece przyznał żonie słuszność w tém iż zbytki przyboru nadałyby gościowi wagę zbyteczną, że sam szaréj codziennéj kapoty nie odmienił. Przygotowano tylko obyczajem polskim wódkę, przekąskę i kawał toruńskiego piernika, zdjąwszy z komody szlifowaną karafinkę i kieliszki, które oddawna spoczywały, tylko do reprezentacyi służąc.
Stary mieszczanin był zamyślony, widocznie się wahał i z planami jakiemiś chodził w głowie.
W kilka minut po wybiciu i wydzwonieniu południa, drzwi się otworzyły, mecenas cicho i zręcznie wśliznął się raczéj, niżeli wszedł do pokoju, pan Sebastyan pośpieszył przeciw niemu. Był dosyć wystrojony, w jasnych, świéżych rękawiczkach i z miną nader pańską, niezmiernie grzeczną. Ale oczy jego niby obojętne objęły natychmiast mieszkanie, ludzi, najdrobniejsze szczegóły, bo z nich pan Szkalmierski uczył się téj wielkiéj sztuki przemawiania do każdego językiem stosownym. Znawca obyczaju znakomity, wyciągał wnioski z ubioru, z mieszkania, z ruchu każdego i nieznaczących drobnostek. Nic téż bacznego jego wejrzenia nie uszło, choć na pozór zdało się że nie patrzy i nie widzi. Ale tu owo troskliwe badanie zostało niespodzianie spotkane kontrastami, trudnemi do pogodzenia z sobą — mocno skomplikowanémi. Zobaczył przepyszny fortepian palisandrowy w salonie, kilka książek francuzkich na komódce, a co najwięcéj, ujrzał wśród tych niepozornych starych komnat i sprzętów Polcię, która miała postać i twarz jakby z innego świata. Dotąd mecenas zaledwie o istnieniu jéj wiedział, nie mógł się ani domyślać pod dachem pana Sebastyana, człowieka bardzo prostego i mało ukształconego — takiego wytwornego kwiatka cywilizacyi.
To mu sprawiło roztargnienie, jak nierozwikłana zagadka. Piękność Polci wydala mu się w tém otoczeniu nadzwyczajną, promieniejącą.
Ale nie było czasu ani pytać, ani się przypatrywać, panna Apolonia znikła, pani Sebastyanowa ukazała się, przywitała i wyszła, zostali sam na sam z gospodarzem.
— Bardzo panu mecenasowi jestem wdzięczny, żeś się do mnie fatygował. Bóg widzi, odezwał się rzeźnik, byłbym mu sam służył, ale choruję na gardło.
Wskazał na obwiązaną szyję.
— Cóż pan rozkaże? zapytał mecenas.
— Oto krótko węzłowato, rzekł piérwszy, napytałem sobie trochę biédy. Zatargowałem dom sąsiedni u Paskiewiczów, drożą mi się. Słyszałem że pan masz wpływ na nich. Ja tam nie chcę z nich korzystać, Bóg widzi, ale znowu za co oni mnie mają drzéć, kiedy ruina ta więcéj nie warta nad to co daję.
— A panuż ona potrzebna koniecznie? zapytał Szkalmierski.
— Bo tak, wyżyć bez niéj mogę, ale nabyć by nie szkodziło. Przyznam się ja panu, piéniądz jaki się uciułało trzymać w domu, nie jest dobrze. Jest tam trochę grosza...
— Czyżbyś pan go ulokować nie mógł?
— Jak? spytał rzeźnik, toż nic łatwiejszego nad umieszczenie piéniędzy, ale się z niemi potém człek nie zobaczy, i procesu jeszcze napyta.
— Naturalnie, tu pewne ostrożności prawne i hypoteczne są nieuniknione, ale bądź co bądź, piéniądz nawet korzystniéj da się użyć niż na nabycie kamienicy, którą trzeba jeszcze restaurować, łożyć na nią, a ona potém może procentować nie będzie.
— Ono to prawda, szanowny mecenasie, ale my mieszczanie...
— Jeśliś pan chciał już mojéj rady zasięgnąć, dodał Szkalmierski, mam obowiązek dać mu ją szczérą i dobrą. Nie napieraj się pan téj kamienicy, zostaw ją, rok, dwa, nie znajdą kupca, i prosić ci się będą.
— Tak, a jeśli mi mydlarz jaki, albo garbarz się pod bok wsunie, komin mi panie na trzydzieści łokci wymuruje nad głową, dymu, swędu i ognia naprowadzi.
Mecenas się uśmiéchnął. — Nie tak to powabne nabycie.
— No, a cóż z piéniędzmi robić? zapytał Sebastyan, wzdychając.
— Jest to delikatna materya, wahając się z bijącém sercem począł mecenas, na piéniądze by się znalazła lokata, ale radzić...
— Proszę radzić, proszę! przerwał rzeźnik, przecież ja wiem że pańska rada zdrowa, kiedy jéj stary Simson i Bartkowski słuchają, a panu kapitały powierzają.
Szkalmierski się uśmiéchnął, szło mu jak po maśle, był już pewny tego, dziwił się szczęściu, pozostawało tylko rękę wyciągnąć.
— Nie, rzekł, z Simsonem już nie mam interesów, stary mnie obraził, jest nadto wymagający.
— No, panie, zwyczajnie żyd! dodał z uśmiéchem rzeźnik.
— Nie przeczę że uczciwy...
— Ale cóżbyś pan radził? dorzucił pan Sebastyan.
— Trafia się, powoli wycedził mecenas, że my prawnicy miewamy bardzo szczęśliwą zręczność umieszczania kapitałów, ale nie zawsze. Gdybyś sobie pan życzył tego, ofiarowałbym mu moje usługi.
P. Sebastyan pochwycił go za rękę.
— I owszem, rzekł, i owszem, z miłą chęcią dam, dam, no! rozumie się, umówimy...
— O warunkach teraz niéma mowy, rzekł mecenas, kryjąc swą radość, aby nie wybuchła ustami, nie wytrysnęła oczyma, ale to główny, aby kapitał był każdego czasu i godziny na pogotowiu, bo u nas nietylko godzina, ale kwadrans czasem stanowi...
Sebastyan wskazał okuty kufer stojący w drugiéj izbie pod ścianą, i uśmiéchnął się, szepcząc mu do ucha:
— Choćby dwa kroć poszukawszy się znajdzie.
Mecenas był w najsłodszém marzeniu, zdawało mu się że śni, że wrota raju mu się otwierają. Miéć na zawołanie piéniądze znaczne, obracać niemi i w dodatku pokazać Simsonowi że się bez niego obejdzie.
Inna przytém myśl wykłuła się w pełnéj fantazyi głowie prawnika; panna Apolonia była tak cudownie piękną, ojciec tak bogaty, dom tak skromny. Gdyby wszystkie inne rachuby i nadzieje zawiodły, czyżby nie mógł schylić się tylko, sięgnąć, i bez najmniejszéj trudności rękę panny otrzymać. Teraz mu się to zdawało tak jakoś łatwém, jak wstęp do kufra pana Sebastyana. Czuł tak dobrze wyższość swoję, zdawało mu się że jeszczeby uszczęśliwił skromną tą rodzinę, wynosząc Polcię do godności pani mecenasowéj. Wszystko to plątało mu się po głowie, gdy ciągnął daléj rozmowę z p. Sebastyanem, którą nagle przerwało wniesienie śniadania przez służącą, widocznie ubraną ad hoc w świéżuteńki biały fartuszek.
Razem z niém weszła pani Sebastyanowa a z drugich drzwi ukazała się Polcia, chcąca w razie potrzeby być na zawołanie matki.
Panu Szkalmierskiemu zdało się może iż ładne dziewczę wyszło aby mu się pokazać i zbliżyć do niego — był tego prawie pewnym — ale w istocie panna Apolonia miała instynkt dobry — elegancki, piękny, miły na pozór mecenas nie czynił na niéj innego wrażenia nad jakąś obawę. Mówią wprawdzie iż miłość często zaczyna się strachem, ale trwoga serca jest téż czasem przestrogą — któréj człowiek zrozumiéć nie chce. O ile Szkalmierskiemu podobała się piękna córka gospodarza, o tyle ona im dłużéj wpatrywała się w rysy wypogodzone jak szklista lodu powierzchnia pana mecenasa, czuła do nich wstręt jakiś. Serce jéj mówiło — to kłamany człowiek, spokój, uśmiéch, słowo, to fałsz na którego dnie, — ciemności.
Mowy o interesie nie było już, uprzejmy gospodarz starał się zabawić, przyjąć, ugościć po staropolsku, pan mecenas usiłował nawzajem okazać się ubawionym, ugoszczonym, nasyconym i niezmiernie wdzięcznym. Dla pani Sebastyanowéj był grzeczny i słodki i aż do obudzenia w niéj strachu, chwalił wszystko. Rad był zawiązał rozmowę z panną Apolonią, ale do czego się tu było przyczepić, i co pochwycić?
Jakichś kilka słów ogólnych głośniéj przez nią powiedzianych do matki posłużyły mu ku temu — uśmiéchnął się znowu, spojrzał oczyma pełnemi słodyczy, rzewności, tęsknoty i odezwał się pytaniem dlaczego panny Apolonii nigdy nigdzie nie widać.
Zdaje się że w obu paniach obudził on uczucie jedno, gdyż matka nie dała córce odpowiedziéć nawet i sama się odezwała.
— Moja Polcia umié się zająć w domu, muzykalna bardzo, czyta wiele, i woli siedziéć z nami.
— Ale bądź co bądź towarzystwa potrzeba.
— Towarzystwo my swoje mamy, odparła matka, a trudno napraszać się tym co nas nie chcą lub iść tam gdziebyśmy my nie żądali.
— Cóż to za szkoda trzymać w ukryciu taką ozdobę miasta, mogę powiedziéć, żywo zawołał mecenas sądząc że ten oklepany frazes dla skromnych pań będzie jeszcze bardzo wystarczającym. W téj chwili ujrzał prawie szyderski uśmieszek na ustach Polci i zląkł się — czuł że się jéj musiał wydać pospolitym nadto ze swoim konceptem.
Polcia ośmielona zbliżyła się.
— Dziękuję panu za komplement, rzekła spokojnie — ale wiem żem go winna grzeczności jego, nie sobie. Pan, co bywasz w towarzystwach tylu, wiész dobrze czego świat wymaga od tych którzy są u niego w łaskach. Może mi właśnie zbywa na tych świetnych przymiotach.
Mecenas się zarumienił; po dźwięku głosu, spokoju, powadze panny Apolonii domyślił się już w niéj czego innego wcale niż się spodziéwał. Myślał że znajdzie istotę próżną, znudzoną odosobnieniem.
— Z pewnością, odpowiedział, nie zbywa pani na niczém czego świat żądać może, prócz ochoty pokazania się na nim.
— To prawda — rzekła dobrodusznie Polcia — nie żebym go sobie lekceważyła, albo go miała za niedostępny dla siebie — ale — doprawdy, w moim świecie mi dobrze i żadnego nie żądam a nawet ciekawą nie jestem.
— To prawie nienaturalne w młodości pani.
— Może być — mówiła Polcia, ale charaktery i usposobienia są różne, ja lubię dom i — spokój.
— A! panie, odezwał się p. Sebastyan, który już dłużéj wytrzymać nie mógł, to jest istotnie perła, ale jak mówią o perłach że ich gdzieś pono aż w morzu indyjskiém szukać potrzeba, tak i onaby się — Bóg widzi, ukryć rada.
Polcia się zarumieniła.
— Tatko, nie mam w tém zasługi, zawołała, tak mi jest dobrze.
Mecenas był zupełnie zbity z tropu, patrzył, czuł że nie czyni wrażenia, że panna się nie miesza wcale; miał się prawie za obrażonego, sądził bowiem że wywoła zachwyt, wyglądał na wirtuoza który po kilku świetnych pasażach czeka oklasku a spotka milczenie.
Na tém skończyły się odwiedziny mecenasa w domu p. Zwiniarskiego, gdyż do przeciągnienia bystrości nie znajdował. Sama przyzwoitość nie kazała być za piérwszym razem zbyt natrętnym i narzucającym się. Spojrzał na zégarek, powoli wciągnął rękawiczki, kilkakroć jeszcze wzrokiem starał się urzec piękną Polcię, i nareszcie z wielkiemi ceremoniami rodzinę pożegnał. P. Sebastyan odprowadził go do progu.
— A zatém, rzekł, jeśli się okazya trafi do ulokowania, to jest do obrotu piéniędzmi, masz mnie pan na zawołanie.
Mecenas, podziękowawszy za zaufanie frazesem wielce skomplikowanym, wyszedł uszczęśliwiony. Powiedzielibyśmy najszczęśliwszy, gdyby był wrażenie uczynił na pięknéj córce gospodarza; instynkt mówił mu że w tém mu się nie powiodło.
Szkalmierski był jeszcze na wschodach, gdy p. Sebastyan przybiegł do córki i żony.
— A co? spytał — prawda że człowiek?
— No cóż? fircyk, odpowiedziała żona, a z oczów, jak mi pan Bóg miły, tak mu nie dobrze patrzy.
— Kobiéto! chyba cię w rękę nie pocałował — odparł gruby śmiejąc się, ale mimowoli że to już teraz nie w modzie.
— Bredzisz! zawołała obrażona jéjmość — gdyby mnie nawet w nogi całował — toby mi się inaczéj nie wydał.
Polcia się uśmiéchnęła.
— Tatku — rzekła — mnie nie wypada i nie godzi się dawać zdania o ludziach, bo ich znam mało, ale na mnie uczynił wrażenie takie jak na matce.
— Jakież? zapytał ojciec.
— Komedyanta, który jest czém inném w głębi, a udaje przyzwoitego człowieka, nawet wcale nie źle. Ale w nim zawsze czuć aktora.
Ojciec śmiejąc się, pocałował ją w czoło.
— No! no, jak go zobaczysz drugi raz, powiész może co innego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.