Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wspomnienia Odessy, Jedysanu i Budżaku
Rozdział VIII.
Wydawca T. Glücksberg
Data wyd. 1845
Druk T. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.
5. Lipca. Kraj za Czeczelnikiem — Bałta nad Kodymą — Bałta terazniejsza i dawna — Wzięcie Bałty przez Hajdamaków w r. 1768 z Archiwów kozackich zaporożskich — Bajtały — Step — Budowle w stepie — Mołdawianie — Anani — Wspomnienia — Widok budowli — Kiziak — Okolica i t. d.
5. Lipca.

Od Czeczelnika jedzie się krajem, coraz mniéj pięknym, ale za to, coraz bardziéj, od tego, który przebyliśmy, odmiennym. Góry zasłaniają widok ze wszystkich stron, opasują nas, pogięte w różne żłoby, suną się, poprzecinane głębokiemi jarami, na których dno słońce tylko o południu zagląda — Widok z góry dość wysokiéj, na którą się wdzierać potrzeba, zaraz za groblą na Sawraniu w Czeczelniku — na miasteczko; daje plan jego dokładny a vol d’oiseau.

Rozsypane rzadko, na wielkim bez miary placu, rozwiane domki, stoją daleko od siebie, tak, że Kościoł i Cerkiew już w pustym zupełnie leżą stepie i miasteczko do nich jeszcze nie doszło, domki te ciągną się szeroko rozbudowane po górze, aż za niémi z jednéj strony Kościoł, świéżo jakośmy mówili odnowiony przez Hrabinę Gudowiczowę (Katarzynę z Zalewskich, primo voto Manteufel) z drugiéj Cerkiew z zielonym dachem, zamykają widok osady, rozsypanéj na wielkim kawale stepu. Koło dworu tylko drzewa i woda; mieścina bez gałązki, bez drzewa i zieloności — W pośródku rynku króluje ruina pałacu, nie wiele bardziéj ruiną od tego, co ją otacza będąca; osłaniające ją kletki ledwie się domyślać dozwalają, że to resztka pańskiego pałacu.
Z Czeczelnika jedzie się coraz mniéj leśną, lub rzadkiemi tylko dębowemi zaroślami i krzewy poplamioną w oddaleniu okolicą, ogromne łany różnofarbne, otaczają trakt dokoła, żółto, biało i zielono pokrajane w pasy i kliny. Gdzie niegdzie jar, w jarze wieś, ale i wsi, ku Bałcie się zbliżając, coraz rzadsze. Karczemki licho z drzewa klecone, raczéj z kijów stawiane, na które patrząc, strach, aby je piérwszy powiew wiatru nie obalił. Pusto na szerokich polach, tylko cienie chmur przebiegających niebo, posuwają się po tych ogromnych przestrzeniach, bodjakami i zbożami zarosłych. Tu już buja kukuruza i błyszczy swemi ciemnemi liśćmi — Ludzie ją właśnie okopywali — co się tu zowie praszowaniem.
Im bliżéj ku Bałcie, tém coraz jednostajniéj i bardziéj ponuro, gościniec nie wysadzony, ziemia spiekła i popadana, łany z jednéj strony po wzgórzach, z drugiéj bodjaki — gdzie niegdzie tylko i zrzadka czernieją dębiny.
Nareszcie kilkadziesiąt młynów wietrznych, większych i mniejszych, prawdziwie wedle wyrażenia Ciotki naszéj — stado młynów — dziwacznie wywijających cztérema, sześcią i ośmią skrzydłami, jedne w lewo, drugie w prawo, co patrzącego, nie wiedzieć dla czego drażni; — ukazują się na łysych wzgórzach — Na lewo niby przedmieście rzadko porozsadzane, domeczki z szaremi dachy, białemi ściany i dokoła każdego ogródki w różne gzygzaki; — górę tę nakształt haftu na kołnierzyku ubiérają — Pokazuje się w dole miasto Bałta, dawniéj pograniczne polskie od Turcji, nad rzeczką Kodymą — świecące kilką zielonemi, czerwonemi i mnóstwem szarych dachów i kletek ciemniejące. Wody prawie nie widać, drzew mało, widok nagi i smutny. Wjeżdża się ulicami, które zajmują i zawalają zewsząd cisnące się czumackie wozy; — ostawionemi po obu stronach walącemi się domki, ziemlankami, żydowskiemi kletki, z których jedne już powywracane i bez dachów, drugie wywracające się dopiéro i w pół do ziemi zalazłe, inne na siłę kijów podparte. Te niby pomalowane, drugie obszarpane i opadłe z gliny, którą były poobmazywane — Ulica jedna na polskiéj dawniéj stronie (polska osada zwała się podobno palejowém jeziorem) wiedzie ku górze do Cerkwi, wśród kramków żydowskich, które ją zawalają wszérz i wzdłuż i przejazd nawet utrudniają. Na górze przecię, nie daleko Cerkwi, znalezliśmy wygodniejszą do popasu i wcale porządną karczmę. Ale i tu przeciw okien kramiki zaległy placyk, bo cała Bałta, w tych szałasach, budkach, kletkach i drobnym handlu, na Czumaka czyhającym po drodze.
Wszędzie żyd podstawia się jadącemu Czumakowi, i kusi go, rybą suszoną, postronkami, kołami, dyszlami, smarowidłem, chlebem, wódką i t. d. — Na placyku przeciw Cerkwi, wielki namiot płócienny, okrywał stosy suszonéj ryby, a dwóch żydów za wexlarskiemi stoliczki siedząc drzymało.
Kodyma przedzielająca terazniejszą Bałtę na dwie części, dzieliła dawniéj Polskę od Turcji i właściwą Bałtę (tak się zwała strona turecka) od palejowego jeziora — O historji tego miejsca, postaramy się niżéj nieco więcéj powiedzieć. Na dawniéj polskiéj stronie, jest Kościoł i Cerkiew, z drugiéj, tureckiéj przedtém, widać także nową Cerkiew z zielonemi wedle zwyczaju dachami wież i ganków.
Z balkonu domowstwa do którego zajechaliśmy, wszystkie kletki, domki i domeczki Bałtę składające, jak na dłoni mieliśmy; wspinające się góry łyse stepu za Kodymą, ustrojone w machające skrzydłami, czarne, jakby na straży stojące wiatraki. Piérwsze to miejsce, w którém tyle ich razem się spotyka. Niedostatek wody i młynów, jest powodem téj niezmiernéj ilości wiatraków, otaczających wsi i miasteczka stepu za Bałtą i w Bessarabji. Młyny te o sześciu, ośmiu i więcéj skrzydłach, są tureckiego widocznie autoramentu (wedle dawnego wyrażenia, albo turecką fozą jeśli chcecie); jeden XVI. wieku podróżny francuzki, Nicolas de Nicolai, w ciekawym swym opisie pobytu na Wschodzie, wzmiankuje także o wiatrakach, w liczne skrzydła strojonych. Jakby na oznaczenie staréj granicy od Turcji, stoją i tu te wiatraki, tam gdzie się poczynało panowanowanie Xiężyca.
Z miasta dawniéj polskiego, na tamtym brzegu Kodymy, zjeżdża się w dół przez wązkie, ciasne i pozastawiane namiotkami, pod któremi sprzedają garnki, sól, smarowidło, rybę wędzoną i t. p. — kletkami, szałaszami, uliczki, w drugą część miasta, dawniéj turecką, gdzie jakéśmy powiedzieli, panuje druga Cerkiew, a przed nią wedle zwyczaju wystawiona budka, z obrazkiem świętego Patrona i z wywieszoną karboną dla zbiérania ofiar, od pobożnych przechodniów — Wszystkie Cerkwie w stepie, mają drewniane lub kamienne wystawki tego rodzaju.
Na téj stronie Kodymy, mnóstwo także sklepów, wiele bardzo porządnych nowych domów, ale wiele także niepojętym sposobem, wyraznie łaską Bożą trzymających się kletek, nie wiedzieć z czego zbudowanych, których dachy się walą, ściany ciężarem swym wyginając.
Tu jeszcze nad drogą, dla Czumaków szyneczki, oznajmujące się wystawionemi przede drzwi stoliczkami pełnemi szklanek, kufelków, kieliszków, flaszek; a obok sklepiki dla Czumaków takie, gdzie sznury, koła, smoła i wszystko pod ręką, czego, nie tracąc czasu Czumak, zapotrzebować i kupić może. Sklepy Greków i ruskich, bardzo porządne i więcéj jest może z téj strony. Pod górę się znowu wdzierając jak ciągle, wyjechaliśmy nakoniec na trakt ciągnący się po nad Kodymą i przedmieściami Bałty[1].
Bałta, powiada w notacie udzielonéj mi P. A. A. Skalkowski, miasteczko podolskiéj Gubernji, bardzo stare, należało do tak zwanych u historyków chańskich Słobód. Gdy w r. 1740 Cesarzowa Elżbiéta rozkazała mirgorodzkiemu Pułkownikowi Grekowi Kajenistros i Inżynierowi Pułkownikowi de Boqueset, zakładać forteczki i obwarować sioła (miasteczka obronne) na granicy polskiéj Ukrainy, jako to w Kryłowie, Nowoarchangielsku (naprzeciw Targowicy) Orliku (teraz Tyraspolu) i t. p. wszyscy mieszkańcy Małorossjanie i Zaporożcy przeląkłszy się odgłosu o fortyfikowaniu, uszli w stepy, gdzie jedyssańska Orda koczowała i tam poczęli osiadać. – W r. 1748 założona Bałta nad Kodymą przeciw polskiego miasteczka — Palejowe jezioro, Bobryniec w r. 1755 i Hołta w r. 1762 (nad Bohem) przeciw Tyraspola, Gidyrym. W r. 1765, osady te przestały się zaludniać, większa część mieszkańców składała się i teraz składa, z Rusi uszłéj z noworossyjskich stepów, gdy urządzano Nowo-Serbją, z Wołochów t. j. Mołdawian wyszłych z Bessarabji i Mołdawian, w r. 1750, gdy budżacka i jedyssańska Ordy, zbuntowały się przeciw Chanowi krymskiemu i zniszczyły cały kraj między Dniestrem a Dunajem. W roku 1768 Bałta i Hołta były wzięte i zniszczone przez Hajdamaków pod dowodztwem Maxyma Żeleźniaka. Nad témi miasteczkami, był naczelnikiem Hetman czyli Kajmakan chański, zwykle z Ormjan wybiérany. Jeden z nich Jakub Aga, stał się przyczyną wojny między Rossją a Turcją w r. 1768. On wpuścił polskich Konfederatów i zapalił miasto, a Porcie doniósł, że Rossjanie wpadli i zniszczyli je.
O tymże samym zapewne Jakub-Adze, wspomina i Baron de Tott[2] jako o wielkorządzcy i celniku na Komorze w Bałcie, przez łakomstwo Chana wyzutym z posady, ograbionym z majętności i osadzonym nawet w więzieniu. Baron de Tott go ocalił, wypuszczono go, a nawet wrócono na posadę, za jego wstawieniem się, ale mu nie oddano zagrabionego majątku.
Tenże wspomina pisząc o wyprawie, w któréj był z Chanem tatarskim, gdy z nim razem i wojskami tureckiemi i tatarskiemi ciągnął do Bałty; o swojéj tu bytności. — „Miasto to, powiada, leżące na okrawku Polski, którego przedmieście jest w Tartarji, wsławione piérwszemi zaczepkami nieprzyjacielstwa, ale podtenczas zupełnie opuszczone od mieszkańców, samego spustoszenia było obrazem. Dziesięć tysięcy Spahów, przeznaczonych od Porty do złączenia się z Tatarami, wtargnęło tam przed nami i wniwecz obróciło nie tylko Bałtę, ale i okoliczne wioski. Wszystkie pułki ściągnęły do Bałty; a gdy tęgie mrozy nastały, rzeki ścięły się lodem i ułatwiły wtargnienie do Nowéj Serbji; ruszyły z Bałty obozować pod Olmar.“
Wspomnieliśmy wyżéj o napadzie Żeleźniaka na Bałtę w r. 1768. P. Skalkowski, który piérwszy zajrzał do zaporożskich Archiwów, jakowych exystencji, nawet nikt się nie domyślał; udzielił mi z nich wyjętego dokumentu, opisującego ten napad szczegółowie i wielce charakterystycznego w swéj prostocie; pomieszczamy go tu w całości, jako do historyi Bałty należący.
Kiedy Kosz Zaporożców dowiedział się że w Humaniu dopełniona rzeź i Hajdamactwo się zawiązało, a Hajdamacy zwać się poczęli wojskiem zaporożskiém, wysłał natychmiast półkowego starszynę Siemiona Halickiego, do Kajmakana tatarskiego w Bałcie będącego, na wzwiady o Hajdamakach. Ten powróciwszy, tak swoję podróż opowiedział, którą zapisano w zaporożskiém Archiwum, pod datą d. 2 Lipca 1768 r.
„Za powrotem Halickiego z miasteczka chańskiego Kiszły (zapewne Chan-Kiszła w Budziaku) od jedyssańskiego Sułtana, do którego wysłany został z listami dnia 17 Czerwca; przyjechał do Bałty i tam od Hetmana miejscowego Jakub Agi dowiedział się, że jacyś Hajdamacy, którzy się sami zwali Zaporożcami, przybliżyli się aż pod samą tatarską granicę i w polskiéj ziemi lackie i żydowskie majętności łupili, a samych Lachów i Żydów pobili i rozpędzili, których wielkie mnóstwo na tatarską stronę za rzekę Kodymę do Bałty przyszło i pod opiekę Jakub Agi udało się. Tenże Halicki widział, że z téj hajdamackiéj szajki, niektórzy łupy na Lachach i Żydach porabowane, Turkom do wojska Jakub Agi należącym sprzedawali.
Gdy się potém dowiedzieli ci Hajdamacy, że rozpędzeni przez nich Polacy i Żydzi, wszyscy zostają pod opieką Hetmana Jakub Agi, postali natychmiast do niego, z żądaniem, aby nie zatrzymując i nie przechowując nikogo, zaraz im tych wszystkich zbiegłych wydał. Przyczém podany Jakub Adze od nich jakiś na arkuszu wypisany rozkaz, jakoby od Koszowego z Petersburga przysłany do Hajdamaków, aby oni wszystkich Żydów i Lachów do ostatniego wyniszczyli. Sam Halicki widział na tym papierze napisano: Po Ukazu Jeja Imperatorskoho Weliczestwa Samoderżycy Wsie Rossyjskoj i procz. Objawlajetsia wo wsienarodnoje izwiestje etc. etc. A w końcu podpisano: Ataman Koszowy Petr Kulniszewski iz Peterburga.
Aga widząc zniszczenie i krzywdy jakie Hajdamacy wyrządzali Lachom i Żydom, prośby Hajdamaków nie przyjął i postanowił, gdyby potrzeba nawet, bronić się, wydając rozkaz wszystkim Turkom gotować się do boju. Przedmieścia zaś kazał zapalić, co natychmiast spełniono. Widząc to Hajdamacy, porzucili ich w miasteczku, a sami się cofnęli. Na nieszczęście, Turcy z uchodzących Hajdamaków dwóch na moście zarznęli, a jednego zbiegłego Husarza zastrzelili, co widząc Hajdamacy wrócili zapalczywie, gwałtownie się rzucając na Turków, dając ognia ze czterech armatek, które za sobą ciągnęli. Turcy choć mężnie dotrzymywali placu, oprzeć się nie mogli i razem z Jakub Agą i obozem całym uciekli z miasta. Halicki razem z niémi cofnąć się musiał, zostawiwszy w Bałcie towarzysza swego Alexieja Szulgę z końmi i wozami; skryli się oni o sześć wiorst od Bałty, we wsi F.... (nie czytelne); przenocowawszy we wsi, nazajutrz z Turkami razem do Bałty powrócili, ale już ani Hajdamaków, ani rzeczy zostawionych nie znaleźli tam. Halicki towarzysza swego znalazł wszakże, ale Hajdamacy ograbili go tak, że nie tylko konie, wozy, ale i suknie zdarli i oręż odebrali. Poźniéj złupiwszy miasto, na polską stronę przeszli za Kodymę.
Tam (opowiadał towarzysz Halickiego) widziałem jak po karczmach ciesząc się ze swego zwycięztwa pad Turkami odniesionego, pili. Naówczas Hetman Jakub Aga zaczął powątpiéwać, czy istotnie są Hajdamacy Zaporożcami, wypytywać o to począł Halickiego, czy rzeczywiście mieli oni takie od Kosza pozwolenie. A gdy Halicki zaręczał, że nikomu nigdy takiego rozkazu nie dawano; Aga, aby się upewnić, posłał go z dwóma od siebie dodanymi konnymi Sejmanami (straże) do obozu Hajdamaków. Gdy Halicki do nich przybył, znalazł ich wszystkich razem siedzących za stołem i pijących. Oni go wezwali ku sobie. Posadzili między sobą, traktowali i prosili o wybaczenie, że kilku łajdaków z ich partji, jego i towarzysza ograbili, upewniając, że wszystko zabrane oddadzą, a nawet nagrodzą.
Tymczasem Halicki rozmawiając rozpatrywał się wszędzie, żadnego z przytomnych nie uznając prawdziwym Zaporożcem, bo ani jednego nie widział wojskowo wyćwiczonym wedle obyczaju zaporożskiego, siodłać konie, siadać, pikę trzymać i juczyć konia. Największa część, jak mu się zdało, byli prości chłopi, wcale nie wojskowi ludzie, bo i wówczas nawet, gdy Turków z Bałty wypędzili, armatki swoje z rogów (prochownie) nabijali ostatkami prochu, a zamiast kul, rąbane kawały żelaza w nie kładli. Tym sposobem cały swój zapas prochu wystrzelawszy, szczęśliwym trafem zabili trzech Tatarów, bo daléj radyby sobie dać nie potrafili i sami uciekać musieli. Halicki pobywszy nie długo z niémi, do Jakub Agi powrócił i co widział, opowiedział. Na drugi dzień do Jakuba Agi przysłani zostali dwaj posłowie z listami, jeden z nich Essaułą się nazywał, a drugi Sotnikiem. W téjże chwili do Bałty nadbiegła Orda (nogajska), od któréj przyszedł do Jakuba Agi Murzak; dla rozmowy i narady wezwano też i Halickiego. Gdy usiedli, Jakub Aga z Murzakiem długo po turecku rozmawiał, a w końcu tak się odezwał do posłów hajdamackich, z przeproszeniem przysłanych.
— Coście to zrobili? coście myślili rozbijając i pustosząc Bałtę? Widzicie że i Orda przyszła, a ona z próżnemi rękoma nie odejdzie. Oto sprzepaściliście swojém zuchwalstwem Ukrainę. (o jakiéj on Ukrainie mówił, dodaje w swéj relacji Halicki — nie wiém).
Pomieszkał jeszcze Halicki trzy dni u Jakuba Agi i znowu od Hajdamaków nadszedł list do niego z prośbą, aby wstąpili w przymierze z niémi i na to rozpisali się, a oni straty Agi i jego podwładnych ubytki z lichwą powrócą. — Jak oni tam z sobą skończyli, Halicki nie wiedział, widział tylko, że Turcy ogromne wozy arba[3] pełne łupieży żydowskich i polskich, od Hajdamaków na swą stronę przewieźli.
Natenczas Halicki wyjechał do hajdamaków i prosił ich, aby wedle obietnicy oddali mu zagrabione rzeczy jego i konie, a jemu spokojnie powrócić dozwolili. Hajdamacy i jego nie puścili, i rzeczy nie zwrócili, żądając, aby z niémi razem pozostał, poki się dostaną na spokojniejsze miejsce. Wtenczas obiecali mu nagrodzić poniesione straty. Tegoż dnia przybiegł z za Zamku hajdamacki Essauła, kazał im na drobne gromadki podzielić się i wystąpić w pochód. A zatém nie bawiąc sam Essauła i Sotnicy (tak zwana ich starszyzna) z niemi Halicki i jego towarzysz Szulga, pod grzecznym nadzorem, około armat pojechali. Wyjechawszy w step, a była już noc, w czasie noclegu, Essauła takie porozdawał wszystkim hasła: (łosung): Jeśli spytają kto taki? mają odpowiadać — Kozak z czaty — a z jakiéj czaty? odpowiadać albo Tymoszowa, albo Bobryńcowa, Umańcowa, Czatyńcowa, Zaporożcowa, Smielańcowa, Popowcowa, Werbiwcowa i t. d. Jeśliby kto na to nie odpowiedział spytany, bić i zabijać nawet.
Gdy dojechali do rzeczki Sawrań i wchodzili do wsi Pieszczanowa, Halicki widząc, że mu nic oddać nie chcą, za pozwoleniem Essauły, z towarzyszem swoim odjechał do domu. Gdy Halicki do Zaporoża powrócił i Półkownikowi Bohhardowskiemu na granicy jawił się, wślad za nim przybiegł od wojska tureckiego, z miasteczka tureckiego Hołty Beszlej z pismem, w którém zapytywano, co to są za jedni Hajdamacy, którzy łupią i niszczą Hołtę? — i czy Zaporożcy, lub nie? bo jeśli nie Zaporożcy, to liczna Orda tatarska na nich wystąpi i zniszczy ich; czekają tylko odpowiedzi. Na co Halicki i Pułkownik odrzekli: — że Hajdamacy ci nie Zaporożcy, ale „Samozbrójcy“ z jakich ludzi złożeni, nie wiadomo, róbcie z niémi co chcecie.”
Na tém się kończy ciekawa powieść Halickiego, dowodząca, że właściwi Kozacy zaporożcy, żadnego udziału w Hajdamacczyznie nie mieli.
Znowu pod górę się wdzierając, jak dotąd ciągle prawie w naszéj drodze, wyjechaliśmy na trakt i ciągnęli po nad Kodymą i przedmieściami Bałty dosyć długo, mijając bardzo rozległe basztany i rozrzucone z rzadka po stepie chatki. Po górach ukazywały się niewielkie zasiewy kukuruzy. Step to był już, ale jeszcze nie taki, jakim go sobie wyobrażałem, bo w oddaleniu tu i ówdzie choć z rzadka i po nie wiele, ukazywały się jeszcze laski i zarośla. Pusto jednak dokoła, zboża się tylko kołyszą, zboża, które nie powiém, żeby były bujniejsze, jak gdzie indziéj u nas — może też to wina roku. Widać tylko, że wcześniéj tu wszystko dojrzewa, bo dziś pod Bałtą spotkaliśmy poczęte żniwo żytnie, które u pas rzadko się zaczyna tak wcześnie. Zboża nizkie i dosyć rzadkie, ziela u nich i chwastu pełno; bodjaki tylko i kukuruza wyśmienicie bujają.
Stepem ciągle, mijając tylko kilka tatarskich zapewne mogił, na lewo, jedzie się do Słobody w większéj części przez Mołdawian zamieszkałéj — Bajtały. Słoboda ta w bezlesiu zbudowana, dziwnie się dojeżdżając wydaje. Leży ona u jakiejś wyschłéj wodocieczy, w płytkim jarze, między dwóma pasmami wzgórków, tak rozsypana rzadko i szeroko, że chatkę od chaty, często cwierć werstwy i więcéj ogrodu dzieli. Każdy domek otaczają ogródek i zabudowania a wszystko to niezmiernie nizkie i z kołeczków cienkich sklecone, gliną wylepione, ploty plecione, kryte słomą i także gliną lepione. Gdzieniegdzie wysokie nad dachy domostw wznoszą się krągłe z daszkami spiczastemi kosze plecione na kukuruzę, które jak wieżyczki przy poziomych chatach wyglądają; zowią je w Bessarabji po mołdawiańsku Susujak. W Bajtałach tak nizka i pozioma, jak reszta kletek; poczta i karczemka, środek Słobody zajmuje.
Uderzająca jest ta niezmierna nizkość budowli, przed którémi stojący człowiek, głową przenosi ściany; nawet drewniana tutejsza Cerkiewka, nie wyszła z powszechnéj reguły i nie wysoko się podnosi niekształtnie. Drzew nie wiele, a i te co są, drobne, młode, tak, że ich prawie nie widać. Dziwna ta fizionomja Słobody, rozsypanéj rzadko po stopie i pobudowanéj nie wiedzieć z czego, a pozioméj jak kretowiska. Domki Mołdawian są czyste i porządne, wysmarowane gliną, często pomalowane żółto z obwódkami czarnemi. Mołdawianie, których tu piérwszy raz spotkałem, dawni wychodzcy z Bessarabji i Wołoszczyzny cale oddzielne mają fizjonomje, język, obyczaje i pochodzenie.
Reszty to są i potomkowie rzymskich w Dacji posieleńców, co się aż tu dostali i zamieszkali liczne wsi nad Dniestrem w Pobereżu. W dobrach Lubomirskich, Podolskich i Poberezkich, było i jest ich osad wiele; w początkach znęcani korzystnemi podawanemi warunki, osiedli tu swobodni; poźniéj przeszli w zupełne poddaństwo. Zachowali wśród Rusi swoje ojczyste obyczaje i język. Płeć Mołdawian ciemna, zawicie głowy kobiet nafram podobno zwane, białe, z grubego płótna, szerokie, osłania wolno twarz dokoła i spuszcza się końcami na ramiona. Na spodnicach i koszulach noszą rodzaj długich paskowatych kaftanów, z boku sposobem wschodnim rozciętych. Dziewczęta stroją na święto głowy w mnóstwo przywieszonych do czoła złotych i srébrnych pieniążków. Życie ich cale odmienne, obyczaje także, wesela, ubiory, wszystko dotąd narodowe pozostało. Kłaniają się składając ręce na piersi i padając na twarz. Dziewki do zamążpójścia nigdy do karczmy nie chodzą, a zabawiają się po chatach, których wnętrza odznaczają się czystością. Sciany wybite rohożami, podłogi także, niekiedy ławy i części ścian dywanikami wyściełane u bogatszych. Taniec ich zwykły, zowie się dżogi. W charakterze Mołdawian (bo tak ich tu powszechnie zowią) wiele jest szlachetności.
Słyszałem opowiadania zdarzeń, z Mołdawiany przytrafionych, malujących ich dumny, nie łatwo się uginający, ale pełen szlachetności charakter. Język ich rumuński, właściwy pozostał. Jest to mięszanina wschodnich i pochodzenia romanskiego wyrazów, w któréj pierwiastek łaciński góruje wydatnie. Sami siebie nazywają Rumuni (Rzymianie) powiémy o nich więcéj, gdy mówić będziemy o Bessarabji.
Nie przywykłemu do tego rodzaju gospodarstwa, dziwnie się tu w stepie wydają łąki, na wysokich górach, gdy u nas pospolicie w dolinach tylko sianokosy urządzane; tu przeciwnie, nawet wierzchołki wzgórzy zostawują na siano. Takie góry pokoszone spotykaliśmy już od Czeczelnika począwszy.
Z Bajtał ciągnie się droga, przez kilka kamiennych już (piérwszych z tego materjału) mostków, wąwozem szerokim i rozległym, pomiędzy dwóma pasmami dość wzniosłych wzgórzy do Ananiewa, teraz powiatowego miasteczka, a dawniéj za tureckich czasów osady, która na nowo założoną, wedle P. Skalkowskiego została, pod imieniem Chutorów ananiewskich w r. 1749, przez zbiegów. Samo nazwisko Anani, pozostało jéj jeszcze z tatarskich czasów. Tu sięgały koczowiska nogajskiéj Ordy, Jedyssańców, o których niżéj powiémy, pisząc obszerniéj o Nogajach. Powiatowe miasteczko przeniesiono tu od lat dziesięciu z Orła, oddalonego o 80 werst od Anani. Od tych to lat dziesięciu, powolnie zapewne, ale wyraznie wzrasta i podnosi się, jak wszystko w tym kraju.
Na drodze spotkaliśmy bardzo szeroko rozstawioną mołdawiańską Słobodę, z domki niezmiernie małemi, ale schludnemi, białemi, z żółconemi przyzby, płotami porządnemi i koszami wysmukłemi, kragłemi, na kukuruzę. Przed każdym z domków tych, leżały stosy naciętych z tak zwanego Kiziaku, cegieł na opał. Jest to suszony i umyślnie do tego przygotowany gnój bydlęcy ze słomą przemięszany, podobny do torfu i zwany przez Pallasa tourbe-fumier. Użycie jego w stepach jest powszechne, rozciąga się ono do Krymu, dokąd nie wiém czy go przynieśli jacy osadnicy niemieccy, co podobnego opału używają nad Baltykiem, czyli z dawna zostawał w użyciu. Kiziak-Kirpicz — używa się teraz w stepie około Odessy, w Bessarabji, w Krymie i bezlesnych stepach saratowskiéj Gubernij, opał z niego dobry, ale dym przykry i smrodliwy. Gdyśmy o tém wspomnieli, zacytujem, co mówi Pallas[4], który w drugiéj swéj podróży, postrzegał ten rodzaj torfu, w kolonjach saratowskich; opowiadając, że tu poczęto go używać, za poradą Fryderyka Risch z wyspy Rugen. — „Tu i w innych kolonjach nad Karamyszem, jako téż w pozbawionych drzewa, z położonych niżéj nad Iławlą, od kilku lat (1788) poczęto, nie mając żadnego opału, korzystać z porady zdrowéj, kolonisty Fryderyka Risch w Ust-Salisza zamieszkałego, rodem z wyspy Rugen, bogatéj w torſy, i przygotowywać sztuczny robić torf ze słomy i gnoju. Gdy w istocie lekki czarnoziem tych stron, który dosyć użyżnia sama uprawa, nie potrzebuje nawozów; — dają starannie bydłu wszelką słomę potrzebną mu na podścieł, a nawóz układają powoli w małe kupki, aby się przez zimę przepalił wewnątrz. Gdy piérwsze roboty wiosenne w polu się ukończą, wiozą go nad wodę, kładną na suchéj desce, układają na kilka stóp wysoko, polewają wodą, mięszają trochę słomy i dają miesić nogami koniom i wołom. Gdy podsychać zaczyna, rozcinają go na cegły jak torf, układają w stosy i dają mu doschnąć, a potém przewożą do domów i używają w zimie dla opału. Ten nawoz — torf (fumier-tourbe) oddawna będący w użyciu u krymskich Tatarów, pali się prawie jak węgiel kamienny, daje płomień i doskonale ogrzéwa piece. Zostaje do życzenia, aby część dymu smierdzącego, nie zadymiała izb mieszkalnych, ale tego trudno uniknąć. Pięć do sześciu cegieł téj palnéj materji, dostateczne są do ogrzania pieca, a kilku ludzi i kilka par wołów lub koni, mogą przygotować go w ośm dni, dostateczną na całą zimę ilość.“
W Ananiewie, większa jeszcze część podnoszącego się miasteczka, składa się dotąd z ziemlanek nizkich i ledwie dachem wystających nad poziom. W stepie, jest to rodzaj najpospolitszéj, pierwiastkowéj budowy — wszystkie dawniejsze chaty, są ziemlankami. Ziemlanki te, przypominające jakiegoś w pół dzikiego ludu szałasy, w wykopanéj w ziemi dziurze zakładane, z wejściem tak nizkiém, że się w pół schylić potrzeba, aby się wcisnąć do chaty, mają zwykle z jednéj tylko strony maleńkich parę okien, nad samą ziemią, dach pokryty darniem, porosły wysokiemi często trawy, a nad nim malenki wystający kominek.
Nie wyższe od nich, są otaczające ziemlanki, szopki, płoty i kosze. — Pośrednią, graniczącą z ziemlanką i chatą budową, są owe nizkie budki, które tylko na w pół w ziemi, w pół nad ziemią siedzą. Z takich to chat, ziemlanek i drobnych domeczków, składa się Ananiew. Domki jego, z niezmiernie drobnych i cienkich kawałków drzewa złożone, gliną wylepione, mają po półtrzecia, najwięcéj trzy łokcie wysokości, okna malenkie, drzwi na Liliputów robione. Słupki co podtrzymują wystawy i ganki, tak są cienkie i wątłe jak i inne materjały budowy, nie lepsze téż belki. Wysokiego wzrostu mężczyzna, z trudnością przechadzać się może w podobnym domku. Ananiew jednak i zabudowywać się już porządniéj i zasadzać drzewami, które go zielonością swą stroją — poczyna; choć obojga bardzo jeszcze mało. Z rzędowych budowli, uderzają tu swoją wysokością i schludnym pozorem Ostróg, sądowy dom murowany i Cerkiew. Wszystko to z kamienia, lecz widać o podal sprowadzanego, gdy go mieszkańcy dotąd nie używając, wolą nie wiedzieć jak, z lada drzewa klecić.
Ta nizkość budowli i ziemlanek, oryginalny daje pozór miasteczku, podobnemu na oko, do jakiéjś osady dzikiego ludu lub miasta z wymarzonéj krainy Liliputów. Od razu wyjechawszy za Bałtę, widać, żeśmy w nowym kraju i zupełnie odmiennym; lud tutejszy sam się od za-kodymskiego rozróżnia, zowiąc kraj za Bałtą-polską. W stepie już widoczna, że piérwsza kolonizacja należy Rossji, język ruski tu najpowszechniejszy i jedyny, używany i rozumiany od wszystkich.
Przyjechawszy o zmroku do Ananiewa, który swemi kilkudziesiąt wiatrakami, Cerkwią i dwóma wyższemi domy w zieloności nam się ukazał, biegałem po rynku, szukając noclegu i obejrzawszy dom gościnny ruski, pod którego drzwiami dwornik grał na bałałajce, wyśpiewując piosnkę wesołą; nie dałem się do niego zaprosić, lękając się nocować w tak nizkich izdebkach, gdzie ani tchnąć odważniéj, ani wyprostować się śmiało, nie było można. Sądziłem, że w powiatowém mieście, gdzie jest już kilka budowli porządnych, musi gdzieś być koniecznie karczma, nie wystawująca podróżnego na niebezpieczeństwo rozbicia głowy, w każdych drzwiach. Niestety! marna to była nadzieja i próżne rozumowanie — Od domku do domku przez ruskich i żydów zapraszany, wszędzie spotykałem téż drobniutkie nizkie kletki, malenkie, ciasne, z okienkami jak w lochu wązkiemi, a przy zajezdnych domach, nigdzie stajni i wozowni do wtoczenia powozów, które z końmi wraz musiały nocować pod daszkiem bez ścian, zawieszonym tylko na słupkach. Czysty domek żydowski, składający się z kilku izdebinek malenkich, wybrałem nareszcie i zajęliśmy go, ciągle się stukając głowami o uszaki, ciągle uchylając się na widok grożącego sufitu, który czubem zamiatać było można. Pomimo ciasnoty, czysto było i dość dobrze, ludzie, konie i powozy, zatoczyły się w dziedziniec i biwakowały pod gołém, jasném niebem, które właśnie przebiegał powoli Xiężyc i ozłacały gwiazdy. Domek, w którym nocowaliśmy, wedle podania gospodarza, kosztował go trzy tysiące kilkaset złotych, a był mały, ciasny i bardzo nizki. Dziwiło mnie, że ich tu nikt nie nauczył wybornych bitych z gliny budowli, które w niedostatku drzewa i kamienia, są doskonałe, trwałe i suche nawet, byleby w przyzwoitym czasie i z uwagą robione.
Słoboda czyli Chutory ananiewskie, jakeśmy wyżéj wzmiankowali, założone w połowie XVIII wieku, rozciągają się dziś, (jak mnie zaręczano tutaj) na ośmnaście wiorst. Większą ich część zajmują Mołdawianie. Nie skończona liczba bocianów gniezdzi się na nizkich ich chatkach, tak tu jak i daléj w stepie, gdzie mnóstwo tych poczciwych przyjaciół, na każdéj słomianéj strzesze, o dwa łokcie nad ziemią, z zupełném bezpieczeństwem się umieszcza. W miasteczkach stepowych, Ananiewie i innych, częstsze są jarmarki niż gdzie indziéj, kraj potrzebować ich musi. Mało przecięty traktami i uczęszczany tylko po traktach, skupia się z całą ludnością swą na tych targach co dwa tygodnie; nabywając czego potrzebuje do życia. Nie dawno jeszcze, wedle opowiadania podróżnych, step ten tak mało był zaludniony, że jadący do Odessy, począwszy od Bałty, w polu pod stértami nocować musieli, nic na drodze dostać nie mogąc. W ostatnich kilku latach ożywił się wielce kraj ten i zaludnił, powstały Słobody, nieustannym prawie ciągiem wiodące aż do Odessy, przez całą długość kujalnickiéj Bałhi; wystawiono mnóstwo karczem, zasadzono drzewa, wkrótce będzie to może, jedna z najweselszych i najożywieńszych dróg w świecie, jeśli tak daléj osiedlanie się i zaludnianie postępować nie przestanie.
I tak już od Ananiewa do Odessy, a raczéj do Baranowéj, wyciąga się prawie nieprzerwany sznur Słobód, dziś już stykających się po większéj części z sobą[5].







  1. Bałtę kładnie Autor Dykcjon. geogr. Wsiewołoski (Moscou 1823), o 85 werst od Dubossar, dodaje że mieszkańcy polskiéj strony, są dosyć bogaci z handlu, który prowadzą.
  2. Tłum. polsk. T. II. str. jjj.
  3. Arba, wyraz tatarski, oznacza wielki wóz o dwóch kołach wołami lub wielbłądami ciągniony, w Krymie dotąd używany do przewozu ciężarów. Zobacz rysunek jego w winietkach do podróży P. Renilly, rysowanych przez Duplessis-Bertaux.
  4. Voyage etc. Ed. 1799 T. I. p. 45.
  5. Około Ananiewa do rzeczki Teligór, wpada Lipiecka — Tu znajdowano często starożytne pieniądze, a mianowicie autor Scytji Herodotowéj, (P. Nadeżdin) przywodzi jedną, Antonina. (Scytja str. 36, nota).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.