Wróg i nieprzyjaciel (Irzykowski, 1906)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Irzykowski
Tytuł Wróg i nieprzyjaciel
Pochodzenie Nowele
Wydawca Albin Staudacher, Jan Fiszer
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Stanisławów : Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WRÓG I NIEPRZYJACIEL.

— Przysięgnijcie, obrońcy ojczyzny — mówił wódz do żołnierzy — że będziecie walczyć jak lwy; zdaleka broń palna, zblizka sieczna, umierający niech kąsa zębami. Oni nam zabrali nasze żony, pomordowali nasze dzieci, shańbili nasze kościoły... zemsta, zemsta najeźdźcom po wieczne czasy!
— Przysięgamy!
A z drugiej strony pola bitwy zagrzmiał głos drugiego wodza:
— Ejże, pohulaliśmy po ich miastach, ejże, obłowiliśmy się ich skarbami, zakosztowaliśmy ich kobiet — czyż nie zapłacimy za to sławną odwagą naszą? Nie możemy się spodziewać pardonu, ale jakąż przewagę będzie miała nasza spokojna pewność siebie nad ich rozpaczą!
— Hurra! — odrzekli żołnierze.
I starły się oba wielkie wojska, chmury dymu zaścieliły równinę. Genialne zwroty i ataki rywalizowały z cudami waleczności, armaty pękały od strzałów, sztandary jak żagle rozwijały się nad morzem krwi, dokazywano czynów, którychby Homerowi starczyło na dwadzieścia Iliad.
Po kilku godzinach nierozstrzygniętej, najzacieklejszej w dziejach walki, oderwały się od siebie oba wojska i wróciły na swe stanowiska. Jak dwa żubry, które zwarłszy się w lesie w walce o samicę, rozczepiają strzaskane rogi i broczą krwią z łbów poranionych.
Na kraju równiny, która była polem bitwy, rosło ogromne grube drzewo. Pod to drzewo skryli się dwaj żołnierze z obu przeciwnych obozów, szukając ochrony przed gwiżdżącymi zewsząd kulami. Zrazu poszli oni byli w bój ochoczo, zagrzani ogólnym entuzyazmem, uniesieni ogólną wściekłością, wrzeszczeli, kłuli i rąbali jak wszyscy, przytłumiając gwałtownymi ruchami czołgającą się w sercach obawę, lecz później, gdy huk strzałów przycichał, gdy dymy rozstępywały się, ukazując tysiące niewidocznych przedtem choć tak samo skutecznych niebezpieczeństw, gdy oficerowie zaczęli rzucać sygnały do odwrotu, które rosły do znaczenia popłochu, wówczas zmęczenie przemogło odwagę, a instynkt samozachowawczy zapędził obu pod to drzewo, którego konary strzaskały ręczne granaty, w którego słoje wgryzły się setki na chybił trafił wystrzelonych kul karabinowych.
Dopiero gdy wszystko naokoło uspokoiło się, gdy już słychać było tylko rzężenie konających, ośmielili się obaj przytuleni do kory wojownicy odejść od pnia drzewa i postąpić kilka kroków, aby powrócić do swoich.
Wtem spostrzegli się wzajemnie; po ubiorze wróg poznał nieprzyjaciela. To niespodziewane nowe niebezpieczeństwo, pojawiające się w chwili, gdy zdenerwowani kilkugodzinnym bojem mieli już odpocząć, rozłościło obydwu. Wystrzelili raz i pod wpływem huku znowu zawrzało w nich podniecenie wojenne; skoczyli ku sobie z impetem, lecz pień drzewa drogę im zagrodził. Więc z nasadzonymi do żgania bagnetami zaczęli uganiać za sobą naokoło drzewa, każdy gotów strzelić w plecy przeciwnika i przybić potem do ziemi konającego. Gdy tak manewrowali, starając się jak najmniej swe ciała narażać, a czyhając na odsłonięcie się przeciwnika, powoli ostygała ich zaciętość i przemieniała się w ostrożność. Niebawem każdy z nich miał już tylko wrażenie własnej ucieczki i z ścigającego stał się ściganym. Nie biegli już z obawy, że chytry przeciwnik raptem zwróci się w tył i pierwszy wystrzeli, skradali się już tylko i wnet jakoś obaj stanęli. Jeden i drugi oparty plecyma o drzewo, w miejscach, które się im zdawały więcej wklęsłemi, trzymał karabin tak, aby każdej chwili lufę skierować w prawo lub w lewo — i oddychał głęboko.
Tak stali dość długo — ich sprężystość zaczepno-odporna słabła, ręce z karabinem opadały. Tymczasem wskutek przebytych emocyi u jednego z nich odezwała się potrzeba tej funkcyi fizyologicznej, której spełnianie łączy się zwykle z pewnego rodzaju charakterystycznym trzaskiem, a przy której odsłonięcie pewnych części ciała jest nieodzowne dla czystości ubrania. Sytuacya była kłopotliwa: dać w prawidłowy sposób folgę potrzebie — znaczyło zachęcić przeciwnika do ataku, a nawet go prowokować. Więc jak najostrożniej zrobił odpowiednie przygotowanie jedną ręką, trzymając w drugiej karabin z palcem na cynglu, potem wygiął się nieco i w celu zagłuszenia właściwej czynności zaczął pokaszliwać, chrząkać i charkać. Wtem posłyszał z drugiej strony drzewa odgłos, będący wskazówką, że przeciwnik już także oddał się tej samej funkcyi odważnie i bez ceregieli, czyto dlatego, że miał większą potrzebę, czy że po owem chrząkaniu przeczuł, o co chodzi. Wówczas i ostrożniś, korzystając lojalnie z takiego »zawieszenia broni« kucnął sobie wygodniej i zaraz lżej mu się zrobiło.
Załatwiwszy jednak sprawę prywatną, obaj wojownicy podjęli napowrót swoje role i za pomocą otwierania i zasuwania zamków przy karabinach z donośnym a groźnym szczękiem ostrzegli się wzajemnie, że mają się na baczności i trwają nadal w nieprzyjaznych zamiarach. Ale wspólne odbycie funkcyi tak pokojowej i tak wesoło urągającej całemu napięciu wojennemu, przecież zbliżyło ich nieco do siebie, ta zmiana zaś w ich usposobieniu objawiła się w tem, że podczas gdy pierwej chcieli się mordować, jakby mechanicznie i na milczki, teraz otworzyli usta i zaczęli się wzajemnie wyzywać i łajać.
— Hej, ty! chodźno tu bliżej! — zawołał nieprzyjaciel.
— Wychylno łeb gamoniu, dam ci cukierka! — odparł wróg.
— Ja mam tu dla ciebie w karabinie takie cukierki, że zaraz wszystkich swoich przodków zobaczysz.
— Ty tchórzu! wychodź na pole!
— Daj mi dobry przykład, ty chłystku obszarpany!
— Ty zyzowata kuternogo atlantycka! Chodź tu, to ci oczy wydłubię.
— Takiś tchórz, jak cała wasza armia! Włóczęgiście i obdartusy!
— Ty sam tchórz! My tu przyszli do was, nie wy do nas, wy pokraki weneckie!
— Zbóje i podpalacze!
— My wam tu rasę poprawiamy, boście jeszcze do małp podobni!
— Ty złodzieju z plugawym pyskiem! Dwóch głosek nie wymawiasz a pyskujesz!
— Co ci do moich głosek, ty chodząca dyzenteryo faraońska!
— Ty złodzieju wyszczekany, wyście wszyscy złodzieje, a wasz król kapcan!
— Ty, wara ci od mojego króla, małpikrólu!
— Wasz król będzie naszemu buty czyścił!
— A wasz za naszym będzie urynały wynosił!
— Milcz ty, bo jak cię...
— Co jak cię?... ano spróbuj!
— Ty nie przyprowadzaj mnie do pasyi, nie radzę ci!
— No to czemu zaczynasz?
— Ja nie zaczynam, to ty zaczynasz, ty grubianinie!
— A tak, zaczynam, bo mi się tak podoba, i co mi zrobisz?
— Jak się nazywasz, ty pyskaty drabie?
— Niedopytalski! Chodź zresztą tu, zostawiłem dla ciebie pod drzewem mój bilet wizytowy!
— Godny zupełnie ciebie i twojego narodu!
— Ty mi w mój bilet nosa nie wtykaj!
— Zaraz poznać barbarzyńcę!
— Hi, hi, jaki mi cywilizowany! A jak ty się nazywasz?
— Co ci do tego?
— Jak cię zastrzelę, pójdę pocieszyć twoją żonę.
— Ty psiakrew, stul gębę! bo niech będzie co chce, wypadnę i zmasakruję cię! — krzyknął w pasyi nieprzyjaciel.
— No, no, nie straszno nadarmo! — rzekł wróg, miarkując mimowoli swą złośliwość.
Umilkli, nie chcąc się bardziej rozdrażniać, obaj niezadowoleni z tonu tych pierwszych not dyplomatycznych. Myśleli nad tem, jakby wdrożyć akcyę pokojową, ale w ten sposób, żeby pierwsza propozycya wyszła od przeciwnika. Więc wróg, chcąc zatrzeć wrażenie swych obelg, wycelował w poznaną już łagodność przeciwnika takie słowa:
— Psiakrew, chce mi się dyabelnie jeść!
— To żryj trawę, ty bydlę!
— Widzisz, znowu sam zaczynasz! nie można mówić z tobą!
— No, to czego chcesz?
— Czy ci się jeść nie chce?
— No, a gdyby?...
— Mam kawałek chleba!
— To go zjedz!
— Może cię potraktować, małpikrólu?
— Nie potrzebuję — odburknął nieprzyjaciel.
— Aha, chciałbyś, ale boisz się go wziąć!
— Nie boję się nikogo, ty tchórzu!
— Ja grzecznie cię zapraszam, a ty się złościsz.
— Poco ty gadasz ciągle do mnie? Ja nie potrzebuję twego chleba, mam swój.
— Ho, ho! no to smacznego!
— Jakiś suchy ten twój chleb, aż tu słychać, jak sobie na nim zęby łamiesz. A co masz do chleba? Ja mam kawałek pysznego sera.
— Łżesz ojczulku, jak pies! chciałbyś, żebym tu ślinkę połykał, ale ci się nie uda! Może jeszcze powiesz, że masz przy sobie kradzioną koninę i figi?
— Tego nie mam, ale mam trochę wódki.
— Ładny żołnierz! całą śpiżarnię przy sobie nosi! obżarciuch! brzuchacz!
— O, piję teraz za zdrowie mego króla, a resztę tobie zostawiam, abyś coś miał, jak mnie zabijesz.
— Gdziebym się tam na twoje życie łakomił, dosyć już dziś tych pawianów rozprułem, a jeden taki sam akurat jak drugi!
— A ja tylko pięciu, boście do mnie wciąż o pardon wołali, wy tchórze sobacze!
Tak przechwalali sobie swoje czyny, sławili potęgę swoich ojczyzn, dobroć swoich królów, geniusz swoich generałów, ale przez to znowu wgadali się w ferwor polityczny i nie mogli przystąpić do właściwej rzeczy.
Tymczasem słońce miało się już ku zachodowi i powoli zanurzało za góry swą wielką głowę, najeżoną wieńcem czerwonych bagnetów. Zapadający zmrok, ułatwiając swoimi cieniami kroki zaczepne, zmuszał do nich zarazem; trzeba więc już było koniecznie przyspieszyć rokowania.
— Słońce zachodzi.
— Ouwa!
— Po prawej stronie.
— Nie, po lewej.
— Po mojej prawej, po twojej lewej, o to niema kłótni.
— No i cóż?
— No i cóż?
— Znudziło ci się stać tutaj?
— Ja zaraz pójdę.
— Jak ci się nudzi, dam ci zagadkę do rozwiązania.
— Mamy ją tu właśnie.
— No, czy będziemy do sądnego dnia tu tak stali?
— Zdaje się, niezadługo nadejdzie — tak się ludzie mordują...
— Słuchaj, czy ty żonaty?
— Aha, zgadłeś! i mam troje dzieci.
— Toś ty rezerwista! Żal mi cię, nieboże!
— A ty kawaler?
— Kawaler, ale mam także dzieci, i to wszędzie.
— Powiesiłbym cię na suchej gałęzi!
— Ale ja się już poprawię! Ożenię się z Kaśką!
— No, to cię puszczę.
— I ja ciebie.
— Mamy równe szanse, musimy zawrzeć pokój.
— Albo wiesz co? ja ciebie wezmę do niewoli.
— Jesteś bezczelny! Jak się jutro spotkamy, to się jeszcze porachujemy!
— I owszem! Tą igiełką poszukam twojej wątroby!
— No, to bądź zdrów do jutra!
— Dobranoc!
— No, czemuż się nie ruszasz? Czekasz na mnie?
— A, bo ty wystrzelisz! Tyś się zaczaił!
— Nie bój się! ja jestem honorowy człowiek, ale ty — chytry pies!
— Ty, ty udajesz dobrego, ty stary lisie! Chciałbyś mnie w pole wywieść!
— Daj mi święty spokój, ja sobie sam pójdę!
— No, idź, idź, czemu nie próbujesz? Oj, ty chytry!
— Wiesz co? mam na to radę! Obaj sobie wzajemnie nie ufamy, więc najlepiej będzie: wystrzelajmy wszystkie swoje naboje w powietrze, na wiwat!
— Zgoda na to! strzelajmy!
I zaczęła się pukanina, wystraszająca znowu czeredę ptaków, które już były powróciły do swoich dziupli.
— Skończyłeś? jakoś prędko! ja jeszcze strzelam! Widzisz, mógłbym cię oszukać!
— Strzelałem dużo w bitwie.
— No, to wiesz co? odrzuć ładownicę!
— Dobrze, dam ci ten dowód odwagi! Ale ty także?
— Naturalnie!
— Raz! dwa! trzy!
Odrzucili ładownice.
— Tak skwapliwie odrzuciłeś pierwszy... w tem jest coś podejrzanego! — rzekł nieprzyjaciel.
— A to tchórz dopiero!
— No! no! nie złapiesz mnie! Ty masz jeszcze nabój w karabinie, odrzućno także karabin.
— Czyś zwaryował? Ja mam wracać bez karabina? To wstyd!
— Znajdziesz ich dosyć po drodze.
— Więc dobrze! — odrzekł wróg z ukrytą myślą — ale ty także! Naturalnie razem z bagnetem.
— Ma się rozumieć!
— Więc kto pierwszy?
— Ty pierwszy mój synu, dostaniesz za to wódki.
— Ale dajesz słowo honoru?
— Daję!
— Na głowy twoich dzieci, że i ty potem...
— Na głowy moich dzieci!
— Więc dobrze! Raz, dwa, trzy!
Wróg rzucił swój karabin daleko od siebie. Nieprzyjaciel zaraz to samo uczynił, poczem wyszedł z za drzewa, niosąc w wyciągniętej ręce flaszkę.
— Masz, napij się synu!
W tej chwili jednak wróg skierował nań swój rewolwer i wołając patetycznie: Za wódkę płacę ołowiem! wystrzelił. Ale strzał zbyt pospiesznie wymierzony chybił, strzaskawszy tylko flaszkę w ręku przeciwnika.
— Ty dyable! — syknął nieprzyjaciel, zawrzawszy złością nieopisaną i skaleczoną ręką schwycił prawą dłoń wroga tak silnie, że rewolwer z niej wypadł. Ale zwinny wróg czując, że w walce na pięści nie sprosta rozjuszonemu przeciwnikowi, pochylił głowę, rżnął nią w jego piersi i odrzuciwszy go kilka kroków w tył, zaczął uciekać. Nieprzyjaciel, chwytając zrazu z trudem w piersi powietrze, puścił się za nim w pogoń, bo domyślając się przewagi swych mięśni zapragnął pewnej zemsty na rozbrojonym zdrajcy.
Ten jednak zoczył opodal w trawie na stoku pagórka trupa żołnierza z karabinem w ręce. Skręcił więc w tę stronę, aby pochwycić nową broń, ale już nieprzyjaciel zmiarkował o co chodzi, i zabiegł wrogowi na poprzek drogę, trzymając ostrzem w dół, wydobyty podczas biegu, nóż składany. Dopadł go, zwarli się, upadli razem na ziemię. Wróg zręcznie pokierował upadkiem w ten sposób, że się staczali po pochyłości — trzymając kurczowo w swej dłoni dłoń nieprzyjaciela, uzbrojoną nożem, szamotał nią tak, aby podczas tarzania się nieprzyjaciel sam się nakłuł na ostrze lub zamknął nóż. Zranili się już kilka razy. Gdy mu się to nie udawało i czuł że słabnie, uchwycił w zęby dolną wargę nieprzyjaciela i targał ją.
— Nie kąsaj! — wyrzężał przeciwnik.
— To wypuść nóż! — szepnął wróg, przestawszy go kąsać na chwilę.
Na jego szczęście nóż jakoś sam się zamknął, a właśnie już obaj dotoczyli się do trupa. Wróg, wyrwawszy się z objęć nieprzyjaciela, rzucił się na trupa, aby co prędzej dobrać się do karabina z bagnetem i do ładownicy, ale tuż za nim rzucił się nieprzyjaciel, udaremniając jego zamiar, i wtedy dokoła martwej dłoni zabitego żołnierza splotły się dwie pary dłoni żywych, drgające nadmiernym wysiłkiem.
W ostatnich blaskach zachodzącego słońca trwała walka najstraszniejsza — walka dwóch rozwścieklonych tchórzów, z których jeden musiał zginąć, a żaden nie mógł uciekać.

W lipcu 1895.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Irzykowski.