Pogrzeb (Irzykowski)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Irzykowski
Tytuł Pogrzeb
Pochodzenie Nowele
Wydawca Albin Staudacher, Jan Fiszer
Data wyd. 1906
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Stanisławów : Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POGRZEB.

Przygotowywał się do śmierci. Pokój obił czarnym kirem, postawił na stole lampę, bo stało się całkiem ciemno. Nie wiedział, czy ciemno dlatego, że noc nadeszła, czy że pokój kirem obity — lub może już tak bardzo ciemniało mu w oczach? Zadzwonił, zaprosił do pokoju rodzinę i sąsiadów i oświadczył im, że chce już umierać.
Leżał nieruchomo na nizkiem łóżku. Kołdra sięgała mu pod brodę i wydawała mu się czarną, choć była czerwoną. Na głowie czuł bryłę lodu. Położyli ją tam krewni, aby uśmierzyć jego gorączkę. Wnet jednak bryła lodu zamiast roztapiać się, zaczęła się zwiększać i lód osnuł go całego. Twarze krewnych i przyjaciół cofały się za tę zasłonę i zacierały. Lód się rozszerzał — już cały pokój był nim wypełniony. On leżał pod nim, jakby przywarty do lodowej skorupy jakiegoś jeziora, na którym ślizgali się jego towarzysze.
Kiedy się obudził, było już południe. W pokoju było całkiem pusto. Wtem usłyszał trzask z bicza za ścianą na ulicy. Domyślił się, że to o niego chodzi. Prędko ubrał się i wyszedł z domu.
Ulica była świątecznie przybrana. Na oknach w doniczkach stały czarne kwiaty, na gankach były czarne dywany. Ulica wiła się do góry i ginęła w oddali, zamieniając się w obłok.
Tłum ludu go oczekiwał. Wszyscy ściskali sobie dłonie i cieszyli się, rozmawiając o kimś żywo ze sobą. Wśród nich stał wielki powóz, zaprzężony w cztery ogromne kare konie, którym ślepia krwawo błyszczały. Na koźle siedział karzeł dziwnie przybrany i niby grzecznym lecz przytem tajemniczo szyderczym ruchem ręki, zaprosił nadchodzącego do wsiadania.
On bez namysłu wsiadł do powozu, a karzeł znowu trzasnął z bicza i pojechali powoli. Tłum ludzi śpiewał coś przygłuszonym głosem, niósł chorągwie, a dzwony odezwały się zdaleka.
Siedział w powozie dumnie, nie śmiejąc się ruszyć. Nie patrzył na nikogo, odnosząc te wszystkie hołdy, śpiewy i dźwięki do swojej osoby.
Długo trwała ta jazda, nogi w kolanach mu ścierpły, lecz nie ruszał się wcale, oczekując końca podróży. Patrzył w niebo.
Minęli miasto, śpiewy i dzwony już umilkły, a tłum zaczął się rozchodzić. Jedni rozmawiali o przygodnych rzeczach, inni zrywali kwiaty, inni znowu szli na boczne ścieżki i znikali w gaikach, których pełno było na tej równinie za miastem. Sam został.
Powóz jechał dalej. Podróżny patrzył w plecy karła, który siedział na wysokim koźle i nie odwracał głowy. Konie parskały nozdrzami, a ślepia ich krwawiły się. Jechali teraz galopem, a naokoło był obłok.
Kiedy już słońce zachodziło, przyjechali na miejsce. Ziemia była świeżo poruszona, nad nią stali dwaj ludzie, oparci na łopatach, nie patrzyli jednak na przyjeżdżających, lecz na słońce, przysłaniając sobie dłońmi czoła, aby lepiej widzieć jego ostatnie, pełne mocy i tęsknoty blaski.
Karzeł trzasnął jeszcze raz z bicza i wjechali w ziemię, a podwoje żelazne zawarły się za nimi. Przepadli w głębi.
Byłże to tunel, czy lawa gęsta? Kamień zdawał się rozsuwalnym, jak powietrze.
Było to państwo nocy, państwo nieruchomości, a jednak nieruchomość jakby za nimi w dal się posuwała.
W tej chwili karzeł odwrócił głowę, otworzył usta, a podróżny usłyszał w głębi swej duszy głos ogromny, jakby odbity echem skał tysiąca:
— Ja jestem Bogiem!...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol Irzykowski.