Strona:Karol Irzykowski - Nowele.pdf/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się rozszerzał — już cały pokój był nim wypełniony. On leżał pod nim, jakby przywarty do lodowej skorupy jakiegoś jeziora, na którym ślizgali się jego towarzysze.
Kiedy się obudził, było już południe. W pokoju było całkiem pusto. Wtem usłyszał trzask z bicza za ścianą na ulicy. Domyślił się, że to o niego chodzi. Prędko ubrał się i wyszedł z domu.
Ulica była świątecznie przybrana. Na oknach w doniczkach stały czarne kwiaty, na gankach były czarne dywany. Ulica wiła się do góry i ginęła w oddali, zamieniając się w obłok.
Tłum ludu go oczekiwał. Wszyscy ściskali sobie dłonie i cieszyli się, rozmawiając o kimś żywo ze sobą. Wśród nich stał wielki powóz, zaprzężony w cztery ogromne kare konie, którym ślepia krwawo błyszczały. Na koźle siedział karzeł dziwnie przybrany i niby grzecznym lecz przytem tajemniczo szyderczym ruchem ręki, zaprosił nadchodzącego do wsiadania.
On bez namysłu wsiadł do powozu,