Wiry/Tom II/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Wiry‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

W kilka dni później do Grońskiego przyszli w odwiedziny stary rejent Dzwonkowski i doktór Szremski. Groński, dla którego to było miłą niespodzianką, lubił bowiem obydwóch, a doktora cenił przytem wysoko — powitał ich z wielką serdecznością i począł wypytywać, co słychać w mieście, w okolicy i u nich samych.
— Ha! żyjemy, żyjemy — odpowiedział hałaśliwy doktór. — W tych czasach to i to sztuka. Ale policya nas dotąd nie aresztowała, bandyci nie zastrzelili, socyaliści nie wysadzili w powietrze, więc nie tylko żyjemy, ale przyjechaliśmy do Warszawy... Ja, dlatego, że muszę jechać dalej — aż na Wołyń, a ten tu mąż (tu wskazał na rejenta) z powodu koncertu i udziału w nim panny Zbyłtowskiej. Przeczytawszy o tem w dziennikach, wpadł w taki stan, że lada chwila oczekiwałem ataku apopleksyi lub anewryzmu. Nie było rady! Musiałem przepisać jako kuracyę pobyt w Warszawie. Zresztą on teraz nie może już wcale wytrzymać w naszem miasteczku i myśli tylko o tem, by odstąpić komu kancelaryę i przenieść się tu na stałe. »W sercu jego ogień płonie — i śnieg tonie i lód tonie«... i tak dalej. Ha!
Podczas tych słów stary rejent poruszał szczękami tak zawzięcie, iż broda schodziła mu się z nosem — wreszcie ozwał się:
— Głowa pęka. No!... głowa pęka!...
— Zawsze stara kłótnia? — zapytał śmiejąc się Groński.
— Kłótnia? — powtórzył rejent. — Nie, ja już się nie kłócę. Roztrząsł mi mózg, roztrząsł mi nerwy, ogłuszył mnie, roztargał, wyczerpał, wyszlamował, wyssał, wygadał ze mnie resztę sił. Od wczoraj, panie — przez całą drogę — ciągły trajkot i trajkot... potem w hotelu; dziś od rana i jeszcze tu. — Nie! — ja już nie mogę — nie mogę... no...
— Ta! Ta! A kto co dzień mnie wzywa, kto codzień wywiesza język aż do pierwszego guzika u kamizelki i każe mi go oglądać. Czekaj pan! pojadę, a pan będziesz go sobie sam w lustrze oglądał.
— To pan jedzie naprawdę, aż na Wołyń? a cóż pacyenci? — zapytał Groński.
— Boję się, że przez ten czas wyzdrowieją — ale trudno! muszę jechać!
— I na długo?
— Nie wiem, ale myślę, że nie na długo. Ja jestem mazur wołyński, z tamtejszej drobnej szlachty... albo jak się tam mówi z jednodworców. Oni tam siedzą najczęściej czynszem u rozmaitych półpanków, ale ja mam własną sadybę na spółkę z bratem ex-sędzią, który zajmuje się gospodarką i do którego teraz jadę.
— Przecie nie dlatego, że chory?
— Owszem, panie — zwaryował.
— A mój Boże! Od jak dawna?
— Niedawno. Od czasu jak został »krajowcem«.
— Ach!...
— Tak jest. Zachciało się szerepetce udawać dziedzica, zachciało się szaraczkowi pańskiej kompanii i dostał wody w głowie. Miesiąc temu, wysłałem mu dwa tysiące elementarzy dla naszej chodaczkowej braci, bo to bieda, panie, o której nikt nie myśli i która mimowoli, a raczej wbrew woli, zatraca tam swoją polską duszę. I dasz pan wiarę? oto odesłał mi całą pakę, wraz z listem, w którym oświadcza, że elementarzy nie będzie rozdawał...
— Dlaczego? — zapytał Groński, którego opowiadanie doktora poczęło rozciekawiać i zajmować.
— Napisał mi naprzód, że oni tam postanowili żyć i pracować tylko dla swojej prowincyi i zajmować się tylko sprawami miejscowemi czyli krajowemi, powtóre dążyć do jakiejś syntezy wszystkich narodowości, po trzecie, nie polonizować nikogo...
— Ale przecie chodziło o elementarze dla dzieci drobnej szlachty, która jest polską?
— U nich i to już nazywa się polonizacyą, bo przeszkadza ich »syntezie«. — Wiadomo na czem taka synteza musi się skończyć. Niech ją dyabli wezmą razem z ich dyplomacyą. Ale to nie dość! Oświadczył mi wkońcu, mój genialny braciszek, że nie uważa się za Polaka, tylko za Wołyńca, z polską kulturą i że to jest jego stanowisko polityczne. Ach, panie — źle Stańczyk powiedział, że w Polsce jest najwięcej doktorów: — w Polsce jest najwięcej polityków. Każdy przeciętny Polak, to drugi Talleyrand, drugi Metternich, drugi Bismarck. Nie brał nigdy udziału w życiu politycznem, nie zna historyi, nie przechodził żadnej szkoły, nie robił żadnych studyów? — Nic to! — On jest z bożej łaski! On ma z natury taką trociczkę w mózgu, o której myśli, że byle ją zapalić, to wszystkie bąki i komary, wypijające naszą krew, zdurzeją tak, że przestaną nas ćwiczyć. I każdy jest przekonany, że on jeden widzi jasno, że on jeden ma wyłączny środek i że jego dyplomacya powiatowa, miejscowa, krajowa, czy jak tam wreszcie — to panaceum. Do głowy mu nie przyjdzie, że przy takiej powiatowej czy miejscowej polityce, pójdzie jak mówił Jan Kazimierz, ta ojczyzna in direptionem gentium!...
— Panie — rzekł do Grońskiego stary rejent, wskazując na doktora — przycisnąłeś w nim taki guzik, że on teraz przestanie gadać, dopiero wtedy, gdy nie będziemy już mogli ruszyć ani ręką, ani nogą.
— To nie guzik, to bolączka — odpowiedział Groński.
I widocznie, dla Szremskiego, była to bolączka, gdyż zacietrzewił się tak, iż nie słysząc co się koło niego mówi, rozpoczął następujący dyalog ze swym nieobecnym bratem:
— Aa!? — nie jesteś Polak, tylko Wołynianin z polską kulturą? — dobrze! Więc naprzód, powiem ci, żeś się wyparł ojca, dziada, pradziada, żeś napluł na ich groby, żeś się wyrzekł swej tradycyi, swojej racyi bytu, żeś zmalał, żeś od swoich odszedł, a idziesz do tych, którzy cię nie chcą, nie proszą i zlekceważą; żeś zawisł w powietrzu — i że ładnie będziesz wyglądał w takich warunkach na twoim Wołyniu. Powtóre, powiem ci, że ty, nie jesteś jeszcze zaprzańcem, gdyż to co robisz, robisz tylko przez głupią politykę, którą wskutek swego nieuctwa poczytujesz za mądrą — aleś otworzył drogę przyszłemu zaprzaństwu. Twój wnuk, albo prawnuk, wyrzecze się już i polskiej kultury. A następnie, jeśli powiadasz, żeś nie Polak, tylko Wołyniec z polską kulturą, to czemu nie cofniesz się dalej, choćby aż do Darwina? Toż tak samo mógłbyś powiedzieć, żeś ty, nie Polak, ale orangutang, albo pithekantropos z polską kulturą. Co? Ba! — ale ty mówisz jeszcze, że nie chcesz nikogo polonizować? A jak ty możesz polonizować? Czy batem, czy więzieniem, czy przymusem religijnym, czy szkołą, czy kneblem na rodzimy język? Powiedz! Bo jeśli, nie wypierając się swego narodu, będziesz świecił przykładem swej polskiej cnoty publicznej, jeśli dasz komu swój polski głód wolności, swoją polską zdolność rozumienia cudzego bólu, swoją polską miłość, swoją polską nadzieję, swą wiarę w lepszą przyszłość, i przejednasz go tem dla Polski — to czy i taką polonizacyę będziesz uważał za niewczesną i złą politykę? Ale w takim razie pytam, co ty masz, durniu, lepszego do roboty i po co tam siedzisz, gdzie siedzisz? Nie wiesz? — i wkońcu nie będziesz nawet wiedział kto jesteś. To ja ci powiem. Ty, bracie, jesteś słaby charakter, a przedewszystkiem — słaba głowa.
Tu zwrócił się do Grońskiego:
— Ot, co mam bratu powiedzieć i dlaczego do niego jadę. Tam ma być jakiś zjazd, więc powiem to innemi słowy i publicznie.
— Byleś pan jechał sobie jak najprędzej — ozwał się rejent.
A doktór począł się śmiać.
— A właśnie, że mam jeszcze czas i przedtem będę na koncercie panny Zbyłtowskiej.
— Owszem, owszem — rzekł Groński. — Jedź pan. Polskę okrawają teraz nie tylko zewnątrz wrogie nożyce, ale ona zaczyna się rozpadać i pruć wewnętrznie. Jedź pan i powiedz to publicznie. Może znajdą się tacy, którzy zlękną się odpowiedzialności przed przyszłością.
— Myślę, że się znajdą. Bo w gruncie rzeczy przypuszczam, że oni, a przynajmniej ich większość czuje dotychczas po staremu, a tak gadają tylko dlatego, żeby te knykcie, które ich trzymają za gardło, pofolgowały im choć na chwilę. Ale i w tem się mylą. Skutek będzie tylko taki, że będą i od dołu i od góry jeszcze bardziej lekceważeni i deptani.
— Kiedy pan jedzie?
— Ten zjazd będzie dopiero za dziesięć dni, więc istotnie posiedzę tu z tydzień, bo i w Warszawie mam rozmaite sprawy. Tymczasem odwiedzę znajomych, a między innymi panią Otocką i Krzyckich. Jak się ma Krzycki?
— Zdrów jak ryba — i żeni się.
— Masz tobie! Założyłbym się, że z tą śliczną Angielką? Czysty kwiat!
— Tak. Ale pokazało się, że to kwiat nie angielski, tylko szczeropolski i do tego z wiejskiej łąki.
— Na Boga! Co pan mówi?
— To już nie żaden sekret. Nazywa się Hanka Skibianka.
Tu Groński opowiedział im całą historyę panny Anney, nie wspominając tylko o tem, że Władysław znał ją jeszcze jako Hankę.
A oni słuchali ze zdumieniem, doktór zaś począł uderzać dłońmi po kolanach i krzyczeć:
— Ach, żebym to ja był wiedział! Ach, żebym to ja był wiedział!
— No, to coby było? — zapytał opryskliwie rejent.
— Coby było? Byłbym się zakochał nie po uszy, ale ponad uszy. Ja się i tak o włos w niej nie zakochałem. Ach, Krzycki! — szczęśliwy a niezasłużony! Ale zato ja mam prawdziwego pecha! Niech mi która tylko w oko wpadnie — trrach! — albo ją ktoś bierze, albo ona się w kimś już kocha. Ale trudno! Muszę pannę Anney zobaczyć i złożyć jej życzenia. Bo ostatecznie, Krzycki to dobry chłopak. Nie tacy Polskę odbudują — ale to dobry chłopak! I przystojna bestya, aż oczy rwie. Chciałbym ich zobaczyć razem. To mi będzie para — co?
— Jeśli pan chcesz ich zobaczyć, a masz czas — rzekł Groński — to nie przyjdzie trudno, albowiem umówiliśmy się wczoraj u pani Otockiej, że znajdziemy się dziś wszyscy na próbie koncertu. Mogę panów wprowadzić dziś na próbę, a potem pójdziemy razem całą gromadą na śniadanie.
— Właśnie! — zawołał rejent — właśnie przyjechałem pana prosić, byś mnie wprowadził na te próby. Wyszło się z dawnych stosunków, i nie wiem, do kogo się udać — no!
Groński spojrzał na zegarek.
— Jeśli tak, to doskonale, ale mamy jeszcze czas. W sali odbywa się w tej chwili jakiś wiec, czy odczyt, a takie wiece zwykle przedłużają się ponad naznaczony termin. Potem, nim wywietrzą salę i ustawią na nowo krzesła, upłynie także z pół godziny. Ja nie opuszczam żadnej próby, więc wiem, jak zwykle bywa.
— I ja nie będę opuszczał — rzekł rejent.
Jednakże niecierpliwił się tak, że wyszli zawcześnie. Przed gmachem stało kilkanaście osób, widocznie oczekujących na tych, którzy byli w sali — z wewnątrz zaś dochodził gwar, chwilami okrzyki, oklaski i jakby odgłosy tupania.
— Co to za posiedzenie? — spytał doktór.
— Istotnie, nie wiem — odpowiedział Groński — teraz tego pełno. Są wiece polityczne, są narady społeczne, są odczyty literackie — i Bóg wie co.
— Zazdroszczę Warszawie! — zawołał doktór.
— Nie bardzo jest czego. Czasem trafi się coś zasługującego na uwagę, ale najczęściej dzieją się takie głupstwa, że po prostu wstyd.
— O, już wychodzą — zauważył rejent — ale czego tak krzyczą?
— Czekajmy, to chyba jakaś awantura — rzekł Groński.
Jakoż widocznie była awantura, albowiem z ogromnego przedsionka gmachu wypadło na szerokie schody kilkudziesięciu ludzi, bez czapek i kapeluszy, którzy w mgnieniu oka utworzyli bezładną kupę. W kupie tej poruszały się gwałtownie ręce, laski, parasole, a ruchowi ich towarzyszył przeraźliwy wrzask. Następnie ze skłębionej czerni, pchnięty dziesiątkami ramion, wyleciał jak z procy jakiś człowiek, z gołą głową, i w poszarpanym surducie i zeskoczywszy ze schodów, przewrócił się pod samemi nogami doktora, tak, że o mało nie zwalił na ziemię i jego i rejenta.
— Świdwicki! — zawołał ze zdumieniem Groński.
A Świdwicki podniósł się i, wygrażając pięścią tłumowi, który wyrzuciwszy go za drzwi wracał znów do sali, począł mówić zdyszanym głosem:
— Ach, to ty? Wyleli mnie! wyleli! Nadłamali mi trochę żeber i podarli surdut. Ale to nic! Ja też skrzywiłem kilka prostych nosów, a wyprostowałem kilka krzywych. Zdarza mi się to już drugi raz... Uf!
— Chodź-że ze mną. Nie możesz tak zostać z gołą głową i w takim surducie — rzekł Groński.
— Nie, nie! — odpowiedział Świdwicki. — Uf! niech odetchnę. Hej, posłaniec!
I skiwawszy posłańca, rzekł mu:
— Obywatelu! masz tu dwa złote i kontramarkę. Idź do przedsionka i przynieś mi kapelusz wraz z okryciem.
— Ale na Boga! Co się stało?
— Zaraz, zaraz — rzekł Świdwicki — niech się pierwej ubiorę. Potem wleźmy do jakiej cukierni... Uf!... Bo jak po skończeniu wiecu zaczną wychodzić, a znajdą mnie tu, to mi gotowi znów dać łupnia, a za jedną drogą i panom.
— Więc to wiec?
— Wiec, narada, dyskusya, odczyt — co chcesz! Panna Sicklawer mówi o »uświadomieniu«. W prezydyum zasiadają pan Citronenduft, panna Bywałkiewicz, panna Anserowicz, panna Kostropacka, panna Gotower, pan redaktor Czubacki i t. d. Sala nabita. Uf! Bawiłem się jak król!
— A widać! — zauważył Groński.
— Myślisz, że nie?... Ale przedstaw mnie tym panom. Jestem przecież bohaterem dnia.
— Bohater Świdwicki, panowie: rejent Dzwonkowski i doktór Szremski — odrzekł spokojnie Groński.
Świdwicki uścisnął dłonie zdumionym towarzyszom Grońskiego, poczem, gdy posłaniec przyniósł mu kapelusz, laskę i okrycie, ubrał się i rzekł:
— Z tą laską gotów byłbym na nich tu poczekać — ale na dziś dość. Wiec potrwa jeszcze ze dwadzieścia minut, albo i dłużej. Chodźmy do cukierni, albowiem strzyka mi coś w nogach i nie mogę stać.
Poszli do cukierni. Świdwicki kazał sobie dać jeden i drugi kieliszek koniaku, poczem jął opowiadać.
— Był tedy wiec uświadamiający. Panna Sicklawer, to, mówię panom, Cicero w spódnicy. Jak zaczęła uświadamiać rozmaite korniszony rodzaju męskiego i rozmaite sroki od lat czternastu, z których przeważnie składała się publiczność, to aż i mnie zrobiło się ciepło. Korniszony biły brawo lub wołały »hańba«, gdy była mowa o rodzicach; sroki dostały wypieków i podrzucało je na krzesłach, tak jakby siedziały na szydłach, i wszystko było jaknajlepiej. Zabierał głos pan Citronenduft, panna Gotower i jeszcze jakaś dziewica, rodem aż z Karsu, która, o ile słyszałem, nazywa się jakoś z grecka, czy z hiszpańska: »Nieodtego«. Dojrzalszą publiczność ogarniał także zapał, a ja, choć Groński o tem wątpi, bawiłem się jak król. Bo widzicie, panowie, ja, w zasadzie, nie mam przeciw uświadamianiu nic. Owszem, owszem! Tylko jestem tego zdania, że jak ma być wesoło, to niech będzie prawdziwie wesoło. To też, po kilku przemówieniach, wstałem, prosiłem o głos, i oświadczyłem, że chcę wypowiedzieć wiersz na cześć zebrania. Zgodzono się i dostałem z góry brawo. Wtedy zacząłem deklamować — wprawdzie nie oryginalny poemat, ale moją trawestacyę bajki: »Raz swawolny Tadeuszek«. Ale nie długo tego było; pokazało się, że mój Tadeuszek okazał się tak swawolny, że był za swawolny nawet i dla nich. Nie podobało się też i to, że patrząc na pannę »Nieodtego«, przymknąłem jedno oko. Poczęto wołać: milczeć! fe! precz! to są kpiny! I tu moja bajka idealna poczęła się zmieniać w epos realne... Bo gdy w odpowiedzi na okrzyk: »to są kpiny!« odpowiedziałem: »A wyście myśleli, że co?« — uczynił się jeden ryk: »za drzwi!« Pięćdziesiąt przynajmniej rąk uczepiło się moich ramion i karku, zrobił się barszcz, bili mnie, biłem ja. Nakoniec stoczyli mnie do sieni, z sieni na schody i na ulicę — a resztę panowie wiecie. Powtarzam po raz trzeci, że bawiłem się jak król!
— To mi przynajmniej odwaga! — rzekł doktór. — Takim rzeczom trzeba zapobiegać, choćby przez skandal, więc dobrze pan zrobiłeś i tęgi z pana narodowiec.
— Ja, narodowiec? — zawołał Świdwicki. — Mnie onegdaj wyrzucili za drzwi z wiecu narodowi demokraci. Wprawdzie trochę grzeczniej, ale mnie wyrzucili.
Groński począł się śmiać.
— Więc to nowy twój sport? — zapytał.
Lecz na tem skończyła się rozmowa, gdyż uwagę ich zajęły wracające z odczytu tłumy. Przed oknami cukierni płynęła czarna rzeka ludzka, a wśród niej mnóstwo było istotnie niedorostków i podlotków z wypiekami na policzkach.
Gdy rzeka przepłynęła wreszcie, ukazały się po pewnym czasie w oknie jasne, wiosenne postacie Hanki, Maryni i pani Otockiej w towarzystwie Krzyckiego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.