Wills zbrodniarz/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Wallace
Tytuł Wills zbrodniarz
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia L. Gronusia i Ski
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. The Melody of Death (volume II)
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
CZWARTY CZŁOWIEK.

Tego samego wieczoru, kiedy miało miejsce małe przyjęcie u Standertonów, czarnobrody szofer, który swego czasu zjawił się w domu tuż obok Charing-Croas-Street, podjechał znowu pod bramę domu Nr. 43, gdzie go, zgodnie z rozkazem, obserwował detektyw dyżurny. Wszedł do domu, zjawił się po pięciu minutach z powrotem, wsiadł i odjechał bez pasażera.
W dziesięć minut potem, na skutek meldunku detektywa, złożyli w tymże domu wizytę trzej komisarze kryminalni ze Scottland Yardu i oto wyjaśnioną została raz na zawsze zagadka tajemniczego szofera.
Bowiem, miast Jerzego Wallisa, zastali w jednym z pokoi pierwszego piętra, tegoż samego szofera z czarną brodą, czytającego z całym spokojem ducha jakiś romans.
— Rzecz bardzo prosta! — objaśnił inspektor Goldberg. — Szofer przychodzi na górę, gdzie go oczekuje Jerzy Wallis, ucharakteryzowany na niego dokładnie. W chwili, gdy drzwi zamknął za sobą, wychodzi Wallis, wsiada w auto i odjeżdża. Wy zaś na posterunkach sądziliście, że jest to ten sam szofer.
Spojrzał na więźnia.
— Co pan zamierzasz ze mną uczynić? — spytał brodacz.
— Obawiam się, że nic uczynić nie zdołam! — przyznał Goldberg z żalem. — Czy posiadasz pan patent szoferski?
— Oczywiście, oczywiście! — wykrzyknął wesoło brodacz i pokazał dokument.
— Mogę pana uwięzić, bowiem pomagasz zbrodniarzom.
— Zarzut ten będzie bardzo trudno uzasadnić, a trudniej jeszcze znacznie uzyskać wyrok. Pozatem, pozbawisz się pan przez to, jak sądzę, możności ujęcia wreszcie Jerzego Wallisa.
— To prawda! — przyznał Goldberg. — W każdym razie odnajdę pańskie auto i wsadzę przynajmniej do dziury Wallisa, który szofuje, nie posiadając patentu.
Brodacz potrząsnął głową.
— Przykro mi, ale muszę pana rozczarować! — powiedział z drwiącem pożałowaniem. Jerzy Wallis posiada także patent szoferski.
— Do kroćset djabłów! — zawołał osłupiały inspektor.
— Komiczne... nieprawdaż? — zauważył brodacz. — O tak. Jerzy jest strasznie przebiegły.
— Dajże pan pokój, panie Smith! — powiedział inspektor życzliwie. — Cóż to za dziwna gra? Co pan masz z tem wspólnego?
— Z czem? — zapytał brodacz, zdumiony wielce.
Goldberg stracił nadzieję wydobycia czegoś z niego. Wiedział, że Wallis bardzo starannie dobiera pomocników swoich.
— W każdym razie udam się w ślad za Wallisem! — powiedział. — Pan kpisz sobie wyraźnie, pokazując mi ten swój patent. Gdy go raz będę miał pod kluczem, odkryję zapewne sporo drobnych rzeczy.
— Uczyń pan to, inspektorze! — powie dział szofer z powagą. — Znajdziesz go pan na placu postoju automobilów, przy Haymarket dziś wieczór, o pół jednastej.
— Wiem o tem! — warknął detektyw ze złością.
Nie miał rozkazu aresztowania, ani też innego zlecenia, prócz pozwolenia przetrząśnięcia mieszkania, które mu pozwalało wkroczyć do domu.
Puszczono wolno szofera Smitha, by mógł zająć się swemi sprawami, dodając mu tylko detektywa-obserwatora.
Jaki miało skutek to obserwowanie, pokazało się dowodnie. Gdy inspektor Goldberg przybył punktualnie o pół do jednastej na Haymarket, zastał ku wielkiemu zdumieniu swemu poszukiwane auto dokładnie w punkcie wskazanym przez Smitha. W środku siedział brodacz z miną świadczącą wyraźnie, że z pełnem zadowoleniem oczekuje zakończenia dnia gorliwej pracy i poważnych zysków,
— Panie Jerzy! — ozwał się inspektor żartobliwym tonem, — Zejdź pan łaskawie z siedzenia i pozwól rzucić spojrzenie w pański patent szoferski. Jeśli nie opiewa na pańskie nazwisko, będę zmuszony aresztować pana.
Zagadnięty nie podniósł się wcale, a wsadziwszy rękę w kieszeń, dobył małe etui skórzane.
Inspektor otwarł je i przeczytał.
— Ach! — powiedział triumfująco. — Byłem pewny! Patent opiewa na nazwisko Smitha.
— Jestem przecież Smith! — oświadczył szofer spokojnie.
— Wyjdź pan zaraz! — rozkazał inspektor.
Brodacz uczynił to posłusznie. Identyczność jego nie budziła najmniejszej wątpliwości.
— Otóż, — objaśnił Smith — gdy pan puścił za mną swych koślawonogich szybkobiegaczy, postanowiłem nie narażać na przykrość Jerzego. Jest on na tyle mężczyzną, że potrafi sam dbać o siebie. A zresztą, nawiasem mówiąc, posiada patent, opiewający na własne nazwisko. Przeto szkoda dalszego trudu pańskiego, panie inspektorze. Zauważywszy przytem, — dodał, jakby z wyrzutem — że mi pan nie dowierzasz, doznałem uczucia niejakiej obrazy. Umknąwszy w Oxford-Street, pańskiemu, gorliwemu gończakowi, przybyłem tutaj i odebrałem swój wóz owemu zbrodniarzowi, którego pan ścigasz.
— Gdzie jest teraz Wallis? — spytał Goldberg.
— W mieszkaniu swojem, a ze względu na późną porę, prawdopodobnie już w łóżku! — objaśnił brodacz z całą gotowością.
Inspektor musiał na tem poprzestać. Dla wszelkiej jednak pewności, udał się z powrotem do domu, w pobliżu Charing-Cross-Street i zastał, jak się obawiał, Jerzego Wallisa jeszcze nie w łóżku wprawdzie, ale w piżamie nocnej, a jedwabne spodnie opadały mu na wielkie, wełniane pantofle.
— Drogi, czcigodny przyjacielu! — powitał go z góry. — Czyliż nigdy nie zostawisz mnie pan w spokoju? Czyż nieszczęsna opinja, jaką niesłusznie posiadam będzie mnie ciągle prześladować, mimo, że się wszelkimi siłami staram wieść w pokorze żywot uczciwy, nienaganny, jakiego wymaga państwo od obywateli?
— Porzuć pan te górnolotne frazesy! — burknął inspektor. — Przez cały wieczór uganiam za panem bez tchu. Gdzież pan byłeś właściwie?
— Byłem w kinie! — odparł Wallis z całą swobodą. — Z wielkiem wspóczuciem obserwowałem tam walkę uczciwego urzędnika bankowego o rękę córki bogatego, a szubrawego pryncypała. Widziałem także strzelających z pistoletów cowboyów, oraz galopujących szaleńczo po równi policjantów. Słowem przeżyłem rzeczywiście cały szereg wrażeń, jakie dobre kino budzi w człowieku.
— Paple pan za dużo! — rzekł inspektor.
Nie chcąc marnować dalej napróżno czasu pożegnał Wallisa, który tłumił ziewanie, widocznie rozespany. Ale skoro tylko drzwi zapadły za inspektorem, odrzucił pidżamę, spodnie i pantofle i w ciągu kilku sekund był zupełnie ubrany. Przez okno od strony ulicy obserwował małą grupkę policjantów, omawiających sprawę, kroczących powoli, niedbale do zakrętu przeciwległego. Tam raz jeszcze stoczyli rozhowor. Wiedział, że zaraz jeden z nich zostanie, by go pilnować. Ale zanim się rozeszli, opuścił dom i ruszył co sił w nogach w stronę przeciwną.
Celem wprowadzenia w błąd obserwatora nie zgasił światła. Było to nawet potrzebne z uwagi na konieczność powrotu w sposób nie — postrzeżony. Szybkim krokiem zbliżył się do stacji kolei podziemnej i po kilku, trafnie obmyślonych przesiadywaniach, dotarł w kwadrans potem w okolicę Hampsteadu. Pieszo doszedł do parku Belsize, gdzie złapał dorożkę automobilową. Przedtem jeszcze, na jednej ze stacji kolei podziemnej zadzwonił na kilka numerów telefonicznych.
Zaraz po jednastej spotkał się na dworcu Chalk-Farm, z obu towarzyszami swymi.
Aż do tej chwili był inspektor Goldberg, wprawdzie niejasno i z pewnemi lukami poinformowany o poruszeniach Wallisa tego wieczoru. Obecnie jednak ślad jego zaginął.
Daremnie zaciekałby się w przypuszczenia. Zwierzyna zatarła nader zręcznie trop swój.
Gdy około północy strażnik Banku Północno-Prowincjonalnego dokonywał zwyczajnej inspekcji i właśnie wszedł na kamienne schody wiodące do podziemia, rzucili się nań trzej napastnicy, zakneblowali i skrępowali z niepojętą szybkością. Nie uczynili mu zresztą żadnej krzywdy, sprowadzając tylko, z gruntownością fachową stan, który mu nie pozwalał w żaden sposób stawiać oporu, ni wołać o ratunek. Zamknęli go w małym pokoiku, zajmowanym zazwyczaj przez prokurenta i wzięli się do pracy w podziemiu.
— Ciężki to będzie kawał roboty! — zauważył Wallis, przemykając światłem elektrycznej lampki po kracie, zamykającej dostęp do komory pancernej.
Persh, człek mocarny, stojący obok, skinął głową uspokajająco.
— Krata nie ma wielkiego znaczenia! — rzekł. — Biorę to na siebie.
— Rozejrzyj się Callidino po przyrządach alarmowych! — rzekł Wallis.
Mały Italczyk, słynny rzeczoznawca w zakresie alarmowych sygnałów, jął badać drzwi z uwagą.
— Niema nic podejrzanego! — rzekł z całą stanowczością.
Persh, najwybitniejszy ślusarz świata zaczął pracować i po kwadransie krata odskoczyła. Poza nią, w końcu kurytarza widniały gładkie, zielone drzwi, którym poradzić nie mogli przyrządami, jakie posiadali. Przytem zamek odznaczał się tem, że nie był umieszczony na samej powierzchni, lecz powyż drzwi, w małej skrzynce pancernej. Trzeba było niezwłocznie zastosować palnik gazowy. Wallis naszkicował go starannie w małej podziałce i wiedział już, gdzie się mieści punkt decydujący w masywnej okrywie ze stali. Po półtoragodzinnej robocie drgnął nagle Persh.
— Cóż to? — szepnął.
Nie mówiąc już nic, pobiegli wszyscy trzej z powrotem przez kurytarz i wydostali się schodami do biur w wysokim parterze, Persh biegł na czele.
W chwili, gdy dotarł do sieni, zahuczał wystrzał, a Persh zatoczył się. Ujrzawszy jakąś postać w cieniu ściany, strzelił do niej.
— Głupcze! — powiedział Wallis, — Za chwilę otoczą gmach.
Znowu gruchnął strzał i tym razem nie było wątpliwości kto jest napastnikiem. Wallis skierował olśniewający snop promieni swej lampy w głąb biura. Siedział tam, skulony w kątku, blisko drzwi, z rewolwerem w ręce, strażnik, którego tak dobrze, zdawało się, unieszkodliwili. Wallis zgasił lampkę w chwili, gdy strażnik wypalił poraź trzeci.
— Uciekajmy! — zawołał.
Przebiegli kurytarz boczny, potem po małej drabince dotarli do strychu, którym weszli, dalej wzdłuż wąskiego gzymsu i znaleźli się w magazynie pończoszniczym, który im służył za punkt wyjścia. Chociaż Persh odniósł ranę śmiertelną, zebrał wszystkie siły i było to ostatni raz w jego życiu. Widzieli ludzi biegnących w stronę banku, słyszeli gwizdki policjantów, ale wyszli zupełnie spokojnie wszyscy trzej, jak przystało ludziom przyzwoitym, z których jeden tylko, zdało się, wypił za wiele.
Wallis przywołał dorożkę i udzielił woźnicy z całą swobodą mądrze obmyślanych zleceń, podczas kiedy Callidino pomagał słaniającemu się towarzyszowi wsiąść do pojazdu. Potem odjechali zwolna, a w chwili gdy ruszono, Persh padł bezsilnie w kącie swoim.
— Czyś ciężko ranny? — spytał z troską w głosie Wallis.
— Myślę, że już po mnie, Jerzy! — szepnął.
Wallis zbadał go dokładnie przy świetle swej lampki, westchnął i wystawił głowę przez okno.
— Co chcesz uczynić? — spytał Persh słabym głosem.
— Chcę cię zawieść do szpitala! — odrzekł Wallis.
— Nie rób tego! — sprzeciwił się ranny chrypliwie. — Na miłość boską, nie ściągaj, ze względu na mnie, niebezpieczeństwa na wszystkich. Powtarzam ci, że już po mnie! Nie mogę...
Tyle tylko zdołał powiedzieć. Mięśnie jego twarzy rozluźniły się i padł na dno dorożki, jak tłumok.
Podnieśli go.
— Boże mój! — rzekł Wallis. — Nie żyje!
Istotnie, nie żył już miły, kwitnący zdrowiem i młodością Persh.





Sprawozdawca Daily-Monitora pisał:

— Włamanie do Banku Północno-Prowincjonalnego stanowi w dalszym ciągu, podniecający wielce temat rozmów ogólnych, w całem City.
Policja poczyniła szereg interesujących odkryć. Zostało ponad wszelką wątpliwość dowiedzionem, że zbrodniarze umknęli przez... — tu następował dość ścisły opis drogi przez nich obranej istotnie... — Najciekawszą atoli, zarówno dla policji, jak i ogółu rzeczą jest, że jak stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, w banku znajdywał się jeszcze czwarty mężczyzna, którego zachowania wytłumaczyć nie sposób. Nie brał on, zda się, udziału w usiłowanym rabunku a także był obecny, zgoła bez wiedzy i zgody tamtych trzech zbrodniarzy. Sprawozdawca nasz wypytywał dziś rano strażnika banku, ale tenże był, ze względu na dobro chlebodawców swoich, bardzo powściągliwy. Mimo to jednak potwierdził pogłoskę, że był w banku czwarty mężczyzna, który zresztą nie zachowywał się wobec niego wrogo. Chodzą dalej wieści, że strażnik został przez zbrodniarzy bardzo szybko skrępowany i zakneblowany. Nie mieli oni prawdopodobnie zamiaru uczynić mu krzywdy, atoli groziło mu poważne niebezpieczeństwo uduszenia przez knebel.
Gdy już niemal dogorywał, zjawił się na widowni ów czwarty mężczyzna, wyjął mu knebel z ust i znacznie polepszył jego położenie. Nie ulega wątpliwości, że nie był członkiem bandy włamywaczy.
Nasuwa się przypuszczenie, iż owej nocy, dwie oddzielne bandy, niezależnie od siebie dokonały napadu na bank. Czy tak jest, czy nie jest zresztą, trzeba owemu, czwartemu wyrazić uznanie za ten czyn ludzkości.




— Tak więc było! — Wallis przeczytać sprawozdanie w swym dzienniku porannym, nie czując zgoła gniewu. Chociaż noc zakończyła się dlań niepomyślnie, miał pewien powód do zadowolenia. — Nie przebaczyłbym sobie nigdy, gdybyśmy zabili strażnika! — powiedział do towarzysza.
Oczy jego miały wyraz znużenia, a twarz była niezwykle bladą. Przeżył wyczerpującą noc. Teraz siedział w biurze swego banczku pokątnego, mając Callidina za jedyne towarzystwo.
— Coś mi się zdaje, że ten nieszczęsny Persh zdradzi nas.
— Persh? Z jakiego powodu? — rzucił Italczyk.
— Nie trudno będzie szoferowi podać nas jako osoby towarzyszące mu. Dziwi mnie nawet, że jeszcze nikt z policji nie był tu. Uciekać, nie ma sensu. Wiedz, — zawołał nagle, — że ten kogo raz poznała angielska policja, ujść jej nie zdoła. Lepiej, szczędząc sobie mnóstwa nieprzyjemności, czekać na miejscu rozwoju wypadków.
— Mówisz, jakbyś był na posterunku policji! — powiedział Callidino ze zdumieniem.
— Byłem oczywiście! — odparł Wallis. — Była to rzecz pierwsza, jaką uczyniłem, gdym tylko uzyskał pozór. Należało podać personalja Persha. Wypieranie się, że go znamy, nie miałoby zgoła sensu. Teraz trzeba znaleźć sobie konieczne alibi. Co do mnie, leżałem w łóżku chrapiąc.
— Czy ktoś widział, jak wracałeś? — spytał Callidino.
— Nie! — odrzekł Wallis, potrząsając głową. — Zostawili detektywa, by mnie pilnował. Oczywiście, biedaczysko włóczył się ulicą tam i z powrotem. Mogłem z całą łatwością iść za jego plecami i w stosownej chwili wśliznąć się w bramę.
Pilnowanie jest zajęciem bardzo męczącem, a nie wielu z ludzi uświadamia sobie dość jasno, ile trzeba fizycznego wysiłku, by coś trzymać na oku, zostając ciągle w tej samej sytuacji. Nawet baczność najbieglejszego policjanta da się ukołysać w sposób nader prosty i Wallis miał słuszność twierdząc, że mógł niepostrzeżenie wrócić do domu. Jedyne niebezpieczeństwo leżało w tem, że podczas jego nieobecności mógł się ktoś u niego zjawić.
— A cóż z tobą?
Callidino uśmiechnął się.
— Moje alibi jest bardziej zawikłane, a jednak dużo prostsze! — powiedział. — Rodacy moi przysięgną za mnie. Neapolitańczycy łżą z upodobaniem i gotowością.
— Czyż nie jesteś Neapolitańczyk?
— Jestem Sycylijczyk! — odparł Włoch z uśmiechem. — Neapolitańczyk... dajże pokój!
Wallisa bawiła wzgarda tętniąca w tonie młodzieńca.
— A któż jest tym czwartym? — spytał nagle Callidino.
— Nasz tajemniczy nieznajomy, to nie ulega wątpliwości! — odrzekł zatroskany Wallis. Djabli wiedzą, zresztą, kto to! Nie zabiłem dotąd w życiu człowieka, ale będę zmuszony przedsięwziąć poważne środki, by zaspokoić co do tego ciekawość swoją... Musi nastąpić podział zdobyczy... — dodał po chwili... — dziś jeszcze wezmę się do tego. Persh ma gdzieś w świecie krewnych, córkę, czy siostrę. Musi ona otrzymać część swoją. W Southwark jest adwokat pokątny, który nam to załatwi. Trzeba w tym celu sfingować śmierć bogatego wujaszka.
Callidino skinął na zgodę głową.
— Co do mnie — rzekł, wstając i prostując się — od dawna czuję pociąg ogromny do winnic południa. Wystawię sobie willę w Montecatini, by pić szlachetne wina, a drugą nad Lago Maggiore, by się tam kąpać. Przez całą resztę życia chcę tylko jeść, pić i kąpać się, zresztą nic pozatem.
— Straszna to myśl! — powiedział Wallis, którego postać tajemniczego czwartego człowieka, dręczyła bardziej jeszcze, niż chciał przyznać. Szarpało mu to nerwy. Z policją wyznawał się, był na nią przygotowany i mógł z nią walczyć. Ale ten czwarty człowiek był tak samo przebiegły jak on i towarzysze jego, znał plany bandy, śledził ją i obserwował nieustannie. Poco? Jaki miał cel? Wallis nie wątpił, że ów czwarty człowiek przyglądał się ich robocie w Hatton Garden.
Jeśli to był kaprys, to posiadał rozmiary urojeń warjata. Jeśli jednak nosił się z pewnym, określonym planem, czemuż nie wystąpił otwarcie i nie ujawnił go?
— W jakiżby, u licha, sposób można go dostać w ręce? — rzekł półgłosem.
— Daj ogłoszenie do dziennika! — poradził Callidino.
Wallis chciał dać odpowiedź grubjańską, ale nagle zamilkł. Ostatecznie pomysł te nie zasługiwał na bezwzględne odrzucenie. Niejedno już dało się zrobić przy pomocy szpalt dziennikarskich.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Wallace i tłumacza: Franciszek Mirandola.