Willa pana regenta/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

R
Regent zupełnie stracił humor. Ciągle był zachmurzony, zamykał się w kancelaryi i całemi godzinami tam przesiadywał, lub też nie powiedziawszy siostrze ani córce „do widzenia,“ wyjeżdżał do miasta i wracał późno w nocy.
Jednego dnia rano, przyjechawszy do miasta, udał się wprost do mieszkania pana Kalasantego.
Zwolennik gimnastyki, tylko co odbywszy swoje ćwiczenia poranne, zabierał się do śniadania. Było ono odpowiednie do systemu kuracyi i tak obfite, że mogłoby zasycić apetyt, podniecony przez ruch i wysiłek fizyczny... Pan Kalasanty twierdził, że herbata i kawa — to romans, nie mający żadnego sensu. Człowiek, który się szanuje, powinien jadać na śniadanie gorący bigos, befsztyk, masę chleba, masła, kartofli.
Gdy regent wszedł i ujrzał stół zastawiony, nie mógł się powstrzymać od zapytania:
— Cóż to, do obiadu siadasz, o dziewiątej?!
— To moje śniadanie. Proszę cię, kochany regencie, bądź łaskaw; w tej chwili dadzą drugie nakrycie.
— Dziękuję.
— Ależ bardzo proszę, bez ceremonii...
— Nie jadam nigdy o tej porze.
— To bardzo źle... kto chce żyć, musi się przedewszystkiem odżywiać; gdyby się nie odżywiał, toby umarł.


Zwolennik gimnastyki zabierał się do śniadania.
— Jabym umarł, gdybym się tak odżywiał.

— Ha, kochany kolego, to kwestya przekonań. Przykro mi, że nie chcesz jeść, ale ja pomimo tego jeść będę. Nie bierz mi za złe, drogi gościu, ale bigos ma to do siebie, że trzeba go jeść na gorąco. Może chociaż kieliszeczek starki pozwolisz, regencie?
— Nie, dziękuję ci, mój Kalasanty, i jeżeli nie chcesz, żebym sobie poszedł, to proszę cię, jedz bez żadnej ceremonii. Niech cię obecność moja nie żenuje. Ja poczekam.
— Ślicznie mówisz, kochany regencie, jak z książki. Każdy system należy uszanować. Ty szanujesz mój, ja szanuję twój, i dlatego właśnie jesteśmy przyjaciółmi od serca. Swoją drogą, źle robisz, że nie pijesz starki. Alkohol, w małej ilości użyty przed jedzeniem, a po ćwiczeniach fizycznych, robi pysznie. Nieoceniona to rzecz. Tak, regencie, w dużych dozach trucizna, w małych lekarstwo.
— Nie przerywaj sobie śniadania, kochany Kalasanty, nie baw mnie rozmową; ja zaczekam, aż skończysz.
— To piorunem pójdzie... że się tak wyrażę: krokiem gimnastycznym. Niema się nad czem zabawiać. Salaterka bigosu, kawałeczek chleba, ot i wszystko...
Rzekłszy to, pan Kalasanty zabrał się do jedzenia i w rzeczy samej nie marudził długo; w przeciągu kilku minut pochłonął masę bigosu, otarł usta serwetą i rzekł:
— Widzisz, jak to u mnie wszystko piorunem! A teraz może zapalimy cygara?
— Owszem.
— Proszę cię... Są tu niezgorsze... ale mój regencie, uważam żeś nie swój.
— W istocie; mam zmartwienie, dręczę się niem i chciałbym zasięgnąć twej rady.
— Bądź z całem zaufaniem, jak zawsze; powiedz, co ci dolega. Nie wątpisz chyba o tem, jak ci dobrze życzę.
— Wiem... Otóż, mój Kalasanty, powiedz mi, cobyś robił, gdybyś miał córkę?
— Jak to, cobym robił? To mi pytanie! To samo co i teraz, z tą różnicą, że częściej przyjmowałbym gości, dopókiby córka za mąż nie wyszła. Tak robią wszyscy ojcowie dorosłych córek.
— Zapewne, ale...
— Pytanie twoje dziwi mnie, gdyż tobie łatwiej niż komukolwiek przyjdzie córkę za mąż wydać. Majątek masz, nawet spory, a córeczka twoja, bez komplementów, jest panienka bardzo, bardzo miła... Ja sam, gdybym był o jakie trzydzieści lat młodszy, starałbym się zostać twoim zięciem. Panna Zamrozińska długo w domu nie posiedzi; ani się obejrzysz, kiedy będziesz spraszał gości na wesele.
— Otóż jesteś w błędzie, kochany kolego; córka moja za mąż wyjść nie chce.
— No, to o cóż ci chodzi? Nie chce, niech siedzi w domu i czeka, aż się kto trafi... Młodziutka to jeszcze panienka, i prawdę powiedziawszy, nie ma czego się śpieszyć.
— Kiedy bo widzisz, ona i za mąż iść nie chce, i w domu siedzieć nie chce.
— A! tego, mój regencie, nie rozumiem...
— Ona chce iść w świat, chce, jak powiada, uczyć się, pracować samodzielnie, być pożyteczną dla drugich; chce, jak powiada, mieć swój własny kawałek chleba, własny kąt i nie być nikomu ciężarem... Uważasz...
Pan Kalasanty słuchał pilnie, a na twarzy jego malował się wyraz zdumienia, regent zaś ciągnął dalej:
— Otóż, ponieważ nic a nic nie rozumiem tych frezesów, ponieważ gdy się zacznę gniewać, Wandzia płacze i nie odpowiada na moje pytania, przeto uzbroiłem się w cierpliwość, w łagodność, w panowanie nad sobą i poprosiłem jej, aby mi szczegółowo, faktycznie, wyłożyła swoje zamiary. Żądałem, żeby była zupełnie szczerą, i przyrzekłem, że jeżeli mnie przekona, iż to, co czynić zamierza, jest dobre — nie będę ze swej strony przeszkód jej stawiał.
— Bardzo rozumnie... przynajmniej dowiedziałeś się o co chodzi.
— Tak.
— No, ciekaw jestem...
— Otóż, pragnę ci to wyłożyć jak najkrócej. Twierdzi panna Wanda, że po długich rozmyślaniach przyszła do wniosku, iż jest istotą niepożyteczną dla nikogo, że zatem pragnie coś robić.
— Ale ciekawym co? Któż jej zabrania robić szydełkiem, igłą, na kanwie wyszywać?
— To według niej nie jest robota. Ona chce nauczyć się jakiegoś fachu, specyalności, mieć własny zakład i w nim przysposabiać do pracy ubogie dziewczęta...
— Proszę! a jakąż specyalność sobie upodobała?
— Mówi, że jej to wszystko jedno; z chęcią nauczy się krawiectwa, szewctwa.
— Panna Wanda szewcem chce być? twoja córka?! Gorgoniuszu, to już się chyba świat kończy!.. Jak żyję, nie słyszałem o niczem podobnem.
Pan Kalasanty zerwał się z krzesła i zaczął chodzić po pokoju, powtarzając:
— Koniec świata! koniec świata! Co się dzieje w tych młodych głowach! co się dzieje, istny bigos! Nawet wyobrazić sobie trudno, w jaki sposób panna dobrze wychowana zasiadłaby przy warsztacie z szewczykami... Nie, ty się chyba przesłyszałeś, Gorgoniuszu!
— Bynajmniej... Właśnie opowiadała mi córka o pewnej panience, która w przeciągu kilku lat nauczyła się szewctwa damskiego — a obecnie doskonale jej się powodzi, zatrudnia dziesięć pracownic i nie może nastarczyć obstalunkom. Notabene, ma to być panienka bardzo dobrze wychowana i pochodząca z nader porządnej, tylko trochę podupadłej majątkowo rodziny. Dzięki szewctwu podobno i panience jest teraz dobrze, i rodzinie lepiej się dzieje.
— Niesłychane rzeczy... Panna Zamrozińska robić ma buty!... Nie mogę sobie tego wyobrazić w żaden sposób.
— A nie! — rzekł regent, uśmiechając się ironicznie. — Panna Zamrozińska nie chce zbyt zadrażniać przesądów: uważasz, kolego... przesądów swego ojca, i gotową jest wspaniałomyślnie zrezygnować z szewctwa, a uczyć się natomiast... sztuki fotograficznej.
— No, to niby trochę w lepszym guście, ale także nie ma sensu... Kogo będzie fotografowała? Et, to do niczego nie podobne!...
— Jednak cały plan kampanii jest już gotów, i panna uczyć się ma przez dwa lata. Następnie kupuje zakład.
— Za ojca pieniądze, ma się rozumieć.
— Nie; oświadczyła, że od ojca, oprócz aprobaty i zezwolenia nie żąda nic, a czego jej będzie potrzeba na kupno zakładu, weźmie ze swego osobistego majątku; ma bowiem fundusz po matce, od którego część procentu wypłacam jej do rąk, na ubranie i różne drobiazgi. Panna jest z natury oszczędna i trochę uzbierała... Otóż, gdy zakład kupi, ma go zreformować w ten sposób, że pracować w nim będą same kobiety. Dla tych kobiet ma być urządzona jakaś kasa, zapewniony udział w zyskach, zapomoga, gdy która zechce pracować na własną rękę, jednem słowem: istny raj!... Słuchałem tego w milczeniu, nie przerywając ani jednem słowem; panna ośmielona mojem zachowaniem się, perorowała coraz wymowniej.
— Proszę... i na co jej to wszystko?...
— Uważaj-że dalej, kochany Kalasanty. Gdy już skończyła, starałem się możliwie najłagodniej wytłómaczyć jej, że kobieta ma daleko szczytniejsze powołanie; że jeżeli będzie dobrą żoną i dobrą matką, to już tem samem przyniesie i rodzeństwu wielki pożytek.
— Zapewne zaprzeczyła temu.
— Bynajmniej, przyznała mi słuszność. Mówi, że nie zarzeka się wyjścia za mąż, ale wpierw chce mieć swoje stanowisko, chce, żeby ją kto poznał jako samodzielną pracownicę, a pokochał nie dla majątku, lecz dla niej samej, dla przymiotów — w takim razie za mąż wyjdzie... Otóż masz obraz dokładny mego zmartwienia — i jako przyjaciel, jeżeli możesz, radź...
Pan Kalasanty zamyślił się i na razie nie dał odpowiedzi. Wzdychał i patrzał w sufit, jakby tam szukał natchnienia. Po kilku minutach dopiero rzekł z powagą:
— Czytałem ja niegdyś w jakiejś gazecie, że wady dzieci wynikają po większej części z winy rodziców, że są one nieuniknionem następstwem złego wychowania.
— Jak to złego wychowania? Czy moja córka jest źle wychowana? Kalasanty, zastanów się, co mówisz?
— Nie rozumiesz mnie... Ja przecież nie twierdzę, że panna Wanda jest źle wychowana, w znaczeniu, jak się pospolicie rozumie. Owszem, najchętniej przyznaję, że jest to osoba co się zowie elegancka, i, jakby to powiedzieć... pełna dystynkcyi, ale twierdzę, że w systemie jej wychowania były, jeżeli tak się wyrazić można, pewne wady, błędy, niedokładności... Jednem słowem, czegoś brakowało...
— Ale czego?
— Hm... albo ja wiem. O ile sądzę, nie rozwinięto w niej praktycznego zmysłu. Panna, zamiast cieszyć się tem, co posiada, zamiast bawić się, bywać w towarzystwach, no i ostatecznie, zamiast wyjść za mąż, co jest przecież marzeniem każdej panny, — buja gdzieś, panie dobrodzieju, pod obłokami, jak balon, myśli o niebieskich migdałach, buduje zamki na lodzie, chce reformować świat i ma pretensyę do ojca o to, że jej dał wykształcenie, a w przyszłości da męża z pozycyą i majątek. Otóż to wdzięczność i skutki błędów wychowania.
— Może być...
— Nie może być, ale tak jest — prawił dalej, zapalając się Kalasanty, — znać, że w programie wychowania panienki pominięty był niezmiernie ważny czynnik.
— Jakiż to?
— Gimnastyka, Gorgoniuszu, gimnastyka, którą wszyscy tak lekceważycie...
Regent poczerwieniał, jak burak, zerwał się z krzesła i zawołał:
— Kalasanty! słuchaj, czy ja po to przyszedłem, żebyś sobie ze mnie żarciki stroił? Być może, że ciebie to bawi, ale mnie boli... bądź więc zdrów i przyrzekam, że noga moja więcej tego progu nie przestąpi. Nie postępuje się tak z kolegą i przyjacielem... Żegnam pana, sługa uniżony...
— Regencie! — krzyknął Kalasanty, — a toż mi takiej krzywdy nie wyrządzaj! Ja do ciebie, jak do brata, a ty powiadasz, że żarcikami cię zbywam... Jak mi Bóg miły, to krzywda. Czego, skąd, dla jakiego powodu mam żartować?... a że wierzę w pewien system, no, to każdy ma przecież jakiś system, każdy myślący człowiek... Siadaj-że, proszę cię, niech wytłómaczę... Widzisz, w młodych organizmach jest nadmiar rozmaitych humorów. Otóż gimnastyka rozpędza je po muskułach, po całym organizmie — uważasz?.. Natomiast brak gimnastyki pozwala im rozwijać się swobodnie i gromadzić się w głowie... stąd najrozmaitsze głupstwa, ot... widzisz, zachcianki, teoryjki, pragnienie nadzwyczajności, wyłamania się z form znanych, uznanych i wypraktykowanych; stąd wynika, że jajko dziś chce być mędrszem od kury, stąd... stąd... Gorgoniuszu kochany, cały dzień mógłbym mówić co jest stąd... ale przedewszystkiem idzie o to, żebyś nie uprzedzał się do mnie... Ja cię tak szanuję, tak kocham!.. no, uściskajmy się na zgodę, regencie!


Pan Kalasanty pochwycił regenta w objęcia...

Otyły pan Kalasanty wyciągnął ręce i pochwycił regenta w objęcia.
— Tak, tak — mówił. — Ze wzajemnem zaufaniem bądźmy zawsze, jak dobrzy koledzy, jak bracia... Zgoda?
— Zgoda.
— Co się tycze moich teoryi, mówię o nich, ale nie narzucam nikomu; w moich oczach są one dobre, w twoich mogą być złe, niedorzeczne, głupie nawet, ale trzeba szanować dobrą wiarę. Czyż nie tak?
— Zapewne, ale w mojem zmartwieniu...
— Rady szukasz?...
— Właśnie.
— Bardzo dobrze; moja uwaga ci się nie podobała... niech tak będzie, ale uwaga a rada, to zupełnie co innego... Ja przecież jeszcze nic nie radziłem, nie zoryentowałem się dokładnie w sytuacyi.. Zresztą, kochany Gorgoniuszu, co to za rada we dwóch!...
— A owszem: dwaj przyjaciele.
— Przepraszam cię, takie ważne sprawy powinny być sądzone kolegialnie... uważasz: kolegialnie.
— Rozumiem.
— Najmniej we trzech, a jeszcze lepiej w pięciu; wtedy sama większość głosów już jest poważną wskazówką; wtedy można wybrać kogoś na superarbitra... Niema potrzeby tłómaczyć ci...
— Oczywiście myśl niezła, ale jak to urządzić? kogo zaprosić?
— Ja urządzę... Zaproszę kilku najpoważniejszych naszych przyjaciół na winta...
— Na winta?
— A oczywiście. Mam do tego dwa powody. Primo, że zebranie nie będzie miało charakteru specyalnej, że tak powiem, narady, a secundo, że i tobie, kochany regencie, potrzeba rozrywki. Niema co owijać w bawełnę: znać po tobie zmartwienie, wyglądasz jak zmokła kura...
— Jak wyglądam, nie wiem; ale czuję, że jestem złamany, struty...
— Rzeczywiście, od jakiegoś czasu nigdzie nie bywasz...
— Dwa tygodnie nie miałem kart w ręku...
— Dwa tygodnie?
— Akurat dziś się drugi kończy...
— Człowieku! i ty żyjesz?... ty możesz wytrzymać?...
— Jak widzisz.
— Żelazny organizm, słowo uczciwości, żelazny! Ja, co przecież nie jestem ułomek, jużbym chyba ziemię gryzł!.. To coś nadzwyczajnego. Co za siła, jaka siła! Ale kochany regencie, nie wolno robić nadużyć. Co zanadto to nie zdrowo; ja na to pozwolić nie mogę. Dziś jest wint i sesya u mnie.
— A może — wtrącił regent, — przyjechalibyście do mnie? Pogoda jest, możnaby dawnym zwyczajem na świeżem powietrzu. Jak uważasz?
— Niezła myśl; ostatecznie w ogrodzie lepiej, aniżeli w mieszkaniu.
— Przyszlę więc po was... o której?
— O szóstej.
— Dobrze, ja się w tej chwili ubiorę i pójdziemy poszukać innych... Dobrej myśli bądź, Gorgoniuszu. Co u licha, żebyśmy, ludzie doświadczeni i poważni, nie wynaleźli sposobu na grymasy jednej dziewczyny! Nie takie ważne sprawy przechodziły przez nasze ręce.


W ręku trzymała list i czytała go...

W południe tego dnia panna Wanda wyszła z willi i usiadła w ganku na ławce; w ręku trzymała list i czytała go bardzo uważnie. Cały arkusik zapisany był drobniutkiemi, kształtnemi literkami.
List był tej treści:
Kochana Wandziu! Doskonale nam tu jest; od dwóch tygodni używamy rozkoszy wiejskich w cichem ustroniu, do którego ani turkot, ani gwar miasta nie dochodzi.
„Jest to prawdziwa wieś, taka wieś, jaką tylko wymarzyć można. Siedziba ludzka, niby wyspa na szerokiej przestrzeni pól — wszyscy swoi; obcej twarzy nie ujrzysz. Jak obecnie, mała ta gromadka pracowników zajęta jest żniwami. Sierpy brzęczą, podcięte kłosy żytnie rozkładają się na zagonach. Żniwo — to bardzo ciężka praca, ale wieśniacy biorą się do niej ze szczególną ochotą. Lubię patrzeć na ludzi, zachowujących wesołość przy tak ciężkiej pracy; podziwiam siłę ich i wytrwałość. Po całym tygodniu roboty, w dzień sobotni wieczorem, urządzają tańce, a w poniedziałek znowu są na zagonie. Wychowana w mieście, patrzę na ten światek wioskowy ze szczególnem zaciekawieniem. Szczególnie zajmują mnie kobiety; pracują one na równi z mężczyznami, chociaż zapewne żadna z nich o emancypacyi nie słyszała.
„Młoda matka przez cały dzień jest u żniwa, a maleńkie jej dziecko, zawieszone w płachcie na kołkach, kołysze się w tej zaimprowizowanej huśtawce. I niech ci się nie zdaje, że kobieta mniej robi od mężczyzny. Przeciwnie, nieraz wyprzedza swych barczystych towarzyszów. Obserwowanie ludu dało mi dużo świeżych myśli, któremi przy sposobności podzielę się z tobą.
„Ach, kochana Wandziu, jak nam tu ciebie brakuje! Całemi godzinami, prawie całymi dniami rozprawiamy o różnych rzeczach. Nasza uprzejma gosposia, mając dzieci przy sobie, jest wciąż w najlepszem usposobieniu. Mój mąż, zwykle przygnębiony i zmęczony, odzyskał dawny humor, pan Bolesław jest bardzo miłym gawędziarzem, a Anielka, no, o tej chyba mówić nie mam potrzeby: znasz ją, jaka to wesoła szczebiotka.
„Pan Bolesław często ją prześladuje Jankiem Rudzkim, matka uśmiecha się na to pobłażliwie — i kto wie, czy nam panna Aniela nie ucieknie niezadługo do Warszawy; chociaż, co prawda, mogłaby jeszcze poczekać kilka lat.
„Pan regent będzie proszony o to, abyś mogła, tu razem z ciotką na parę tygodni przyjechać; połącz swoje prośby z naszemi, a może ojczulek zezwoli.
„Moje pociechy opaliły się, biegają po całych dniach, zdrowe są jak rybki. Jedno tylko mieliśmy zmartwienie: oto Oleś koniecznie chciał się nauczyć żąć i skaleczył sobie rączkę. Na szczęście, zgoiło się szybko, i obecnie chce już robić nowe próby, czego mu oczywiście zabraniam.
„Egoistka jestem: miałam zamiar daleko dłuższy list napisać, ale wołają mnie na jakąś wycieczkę, więc muszę pióro odłożyć...“
Właśnie panna Wanda czytała ten list, gdy regent z miasta nadjechał. Pobiegła go powitać.
— Cóż to panna czytała? — zapytał.
— List, ojczulku.
— Naturalnie sekret.
— Niech ojciec przeczyta — odrzekła, podając pismo regentowi.
— Nie chcę badać tajemnic; może to pannie być przykrem.
— Przeciwnie, bardzo proszę. Chciałabym ojca przekonać, że tajemnic żadnych nie mam, zwłaszcza dla ojca.
— Jeżeli chcesz koniecznie, przeczytam trochę później. Tymczasem niech-no panna Wanda pobiegnie do cioci; trzeba coś przysposobić. Goście będą.
— Dziś?
— Tak.
— Czy wolno zapytać ile osób?
— Nie wiem, trzech panów, może czterech, jak zwykle — wint.
— Ach, jak to dobrze! jak doskonale! — zawołała z radością.
Regent spojrzał na córkę zdziwiony.
— Nie rozumiem — rzekł, — co pannę Wandę właściwie tak cieszy; w winta przecież nie grywasz, a nawet odezwałaś się parę razy, że to musi być zabawka bardzo nudna.
— Ja nie wiem, nie znam się, ale cieszy mnie to, że ojczulek będzie miał przyjemność, że do dawnego trybu życia powraca. Tak dawno koledzy nie odwiedzali ojczulka, tak dawno ojczulek nie rozweselił się... a mnie to niezmiernie przykro.
Pan Gorgoniusz spojrzał córce w oczy i zapytał:
— Panna to szczerze mówi?
— Czyż ojciec wątpi?
— Więc jednak panna starego ojca kocha?
— Ach, Boże! kogoż mam prócz ojca na świecie?...
— No, to niech panna wie o tem, że od panny tylko zależy, żeby ojciec jej był zupełnie szczęśliwy, i jeżeli panna zechce, to będzie skakał z radości, jak dziesięcioletni chłopiec.
— Ależ...
— Tak, tak. Na teraz dość. Wiesz panna doskonale o co chodzi. Sapienti sat. Rozumiesz panna po łacinie?
— Nie.
— To znaczy: Mądrej głowie dość dwie słowie. Niech panna dobrze się nad tem zastanowi...
Przyjaciele regenta stawili się na wezwanie. Punktualnie o oznaczonej godzinie przywiózł ich z miasta Mateusz. Gorąco było tego dnia wielkie, cieniste aleje ogrodu nęciły przyjemnym chłodem i świeżością; to też regent zaraz na wstępie zaproponował, aby uciec przed słońcem i ukryć się przed niem do samego zachodu. Stolik do kart przygotowany był w altance, zrobionej z cienkich listew, po których pięły się gęsto pędy dzikiego wina.
— Otóż to — rzekł pan Kalasanty — jest miejsce dobre do dyskusyi. Cień, chłodek, a powietrze prawdziwy balsam. Jakże zrobimy, drogi regencie? Czy wpierw ma być wint, a później narada, czy też odwrotnie?
— Jak uważasz, kolego — odrzekł gospodarz.
— Wpierw narada...
— A wpierw, wpierw — dorzucił pan Salezy — my już mniej więcej poinformowani jesteśmy o co chodzi, i każdy z nas szczęśliwy będzie, jeżeli regentowi w jego kłopocie radę jaką da...
— Tak, to nie potrwa długo — rzekł Kalasanty — pojęcia mamy przecież wyrobione, zdania ustalone. Możemy przeto zaczynać.
Regent i jego trzej przyjaciele zasiedli na ławce pod lipą, przy okrągłym stole kamiennym, a uprzejmy gospodarz kazał przynieść butelkę wina, kieliszki i cygara.
Panna Wanda zdaleka obserwowała to zgromadzenie, nie domyślając się bynajmniej, że przedmiotem rozmowy jest ona sama, że narada jej zamiarów, jej chęci najlepszych dotycze. Nie zwróciła nawet uwagi na to, że pan Kalasanty ma minę bardzo uroczystą i groźną, pan Damian milczy uparcie, a zwolennik hydropatyi, Salezy, patrzy z pod ciemnych okularów tak surowo, jak gdyby całą ludzkość chciał odrazu natrzeć słoną wodą. Jeden tylko regent uśmiechał się, gdyż tak mu z roli gospodarza wypadało. Nie podobna być smutnym i pochmurnym, gdy się ma gości.

Kalasanty głos zabrał.
— Wtajemniczyłem was, moi kochani — rzekł — w kłopoty naszego kochanego Gorgoniusza, wiecie dobrze o co idzie; niech zatem każdy wypowie swoje zdanie szczerze, serdecznie, jak myśli. Co do mnie, aczkolwiek nie znajdowałem się nigdy w położeniu ojca, mającego córkę, sądzę jednak, że gdybym się znalazł w takim wypadku, to użyłbym z całą bezwzględnością powagi ojcowskiej. Tak być ma, tak być musi — i wszelka dyskusya jest wykluczona. Rzeczą ojca jest rozkazywać, rzeczą dziecka słuchać. Niema żadnych rozpraw, żadnej apelacyi. Bezwarunkowo niema.
— Tak twierdzi były podprokurator sądu poprawczego — wtrącił złośliwie pan Salezy. — Co to może siła przyzwyczajenia! Z panienką dobrze wychowaną, z dzieckiem kolegi i przyjaciela, chce postępować z taką bezwzględnością, jak ze złoczyńcą. Zwracam uwagę pana Kalasantego, że panna Wanda nie popełniła czynu karygodnego, nie jest ona podpalaczem ani mordercą, więc należą się jej pewne względy...
— Aha — odrzekł Kalasanty — siła przyzwyczajenia! Zapewne ona to natchnęła i ciebie, kochany Salezy, do wypowiedzenia tej obrony. Adwokat oddawna uśpiony przebudził się w tobie, i gotów jesteś stanąć w obronie rojeń, niebieskich migdałów i rozmaitych niewłaściwości, jakiemi panna nabiła sobie głowę. Gotów jesteś kruszyć kopie w obronie romansów, emancypacyi, kręcenia biczów z piasku i tym podobnych głupstw, nie zasługujących nawet na to, aby o nich poważnie dyskutować. Wszak prawda, Damianie?
— Ja — odrzekł zapytany — wypowiem swoje zdanie później, obecnie chętnie posłucham dyskusyi.
— Co tu dyskutować! — zawołał zaperzony Kalasanty — kazać, w razie nieposłuszeństwa ukarać, i już...
— Wybaczy szanowny kolega — odrzekł cichym, słodziutkim głosem Salezy — że zdania jego nie podzielam.
— Proszę! na jakich zasadach? ja tu przynajmniej opieram się na prawie władzy rodzicielskiej, a ty na czem?
— Powoli, powoli. Wspominałeś o karze. Karać można tylko za przewinienia, kto zaś karygodnego czynu nie popełnił, ten nie kwalifikuje się do kary...
— Jak to nie popełnił?.. Panna Wanda popełniła cały szereg czynów mogących i słusznie obrazić ojca...
— Naprzykład?
— Powiedziałem ci to już przedtem szczegółowo.
— No... no... Z tego, com od ciebie usłyszał, przekonywam się, że młoda osoba zastanawia się i myśli — w tem nic karygodnego niema... dalej, że chciałaby się czegoś nauczyć i pracować. Jak żyję na świecie, a żyję blizko siedmdziesiąt lat, nie słyszałem, żeby kogo za takie intencye do odpowiedzialności pociągano... Dalej, panna Wanda podobno nie chce teraz iść za mąż, chociaż ojciec jej tego sobie życzy.
— A widzisz!..
— Widzę, ale co innego niż ty, panie Kalasanty.
— O, w tym wypadku nawet prawo...
— Za pozwoleniem; panna niepełnoletnia nie może wyjść za mąż bez zezwolenia rodziców, ale nikt nie zabrania jej pozostać panną, dopóki zechce. Przeciwnie, przymus jest zabroniony i może się stać powodem unieważnienia małżeństwa. Nie wyobrażam sobie też, żeby kochany nasz regent, jako ojciec zacny i kochający swe dziecko, chciał zmuszać pannę Wandę do poślubienia kogoś wbrew jej woli. Panienka nie zasługuje na to. Jest ona dzieckiem dobrem, kochającem, które też trzeba traktować, jak na to zasługuje, łagodnie, nie zaś, jak chce pan Kalasanty, z bezwzględnością drakońską.
— Tak? więc może jegomość pozwoliłbyś jej spełnić te dziecinne mrzonki?
— Ciekawym, dlaczegoby nie?
— W takim razie bardzo żałuję, że cię zaprosiłem do rady.
— Przepraszam, panie Kalasanty, nie przyszedłem po to, aby być twojem echem, lecz żeby wypowiedzieć swe zdanie strapionemu ojcu, by mu wytłómaczyć, że nie ma powodu do zmartwienia, że przeciwnie cieszyć się raczej powinien, że ma córkę poważnie myślącą, nie zaś lalkę, wyłącznie zajętą strojami.
— Cieszyć się ma?
— A naturalnie...
— Więc ostatecznie — zapytał regent, — cóż mi kochani koledzy radzicie?
— Ja już wypowiedziałem swoje zdanie — rzekł Kalasanty, — jestem zwolennikiem środków energicznych, stanowczych; nienawidzę kunktatorstwa. Ojciec ma zupełne prawo powiedzieć: „Sic volo, sic jubeo!“ — i rzecz skończona.
— Niekoniecznie, — szepnął Salezy.
— Eh, mój kochany, wszystko można po adwokacku wykręcać, ale prawda pozostanie prawdą. Jakież jest zdanie twoje, panie Damianie?
— Radbym je wypowiedzieć ostatni.
— Przecież my już...
— Jeszcze nie — rzekł powoli, cedząc każdy wyraz Salezy, — jeszcze nie. Nie doszliśmy do głównej rzeczy, to jest do konkluzyi. Aczkolwiek nie będzie się to podobało panu Kalasantemu, jednak powiem otwarcie, że będąc na miejscu regenta, woli córki nie krępowałbym. Chce się uczyć, pracować, zarabiać, dopomagać innym — owszem, niech to czyni; ma dążenia szlachetne, niech je ma. Pozwolić, choćby dla próby...
Kalasanty już nie oponował, zerwał się z ławki i po alei chodzić zaczął. Regent się zamyślił.
— I cóż, Damianie — spytał po chwili, — co mówisz o tem?
— Ja najzupełniej podzielam zdanie Salezego: nie krępuj córki, niech postąpi według swej woli...
— Pan Józef Kalasanty jest przegłosowany — rzekł dość głośno Salezy.
— Pan Józef Kalasanty — odpowiedział zwolennik gimnastyki, — dał sobie w tej chwili uroczyste słowo, że nigdy w życiu nie weźmie udziału w naradzie, w którejby grał jakąkolwiek rolę pan Salezy. Pan Salezy nie ma na to najmniejszej kwalifikacyi. Zapomina, że ma sądzić sprawę, wydać swoje zdanie, i bawi się w adwokata. Ja tak nie chcę i takiego systemu nie uznaję. Możnaby już zamknąć tę dyskusyę i zasiąść do gry. W tem pan Salezy jest bieglejszy, niż w czem innem.
— Siadajcie.
Panowie zasiedli do kart i przy tej rozrywce wieczór przeszedł im bardzo szybko. Po kolacyi spacerowali jeszcze po ogrodzie. Mateusz oczekiwał przed gankiem, ale im się wracać do miasta nie chciało: taka piękna, przyjemna noc była po dniu upalnym! Pan Damian rozmawiał z siostrą regenta. Kalasanty wziął na stronę pana Gorgoniusza i coś mu z wielką gestykulacyą przekładał, Salezy zaś zbliżył się do Wandzi i rzekł:
— Jesteś, panno Wando, moją dłużniczką.
— Ja?
— Tak jest. Broniłem przed kilku godzinami twej sprawy przed trybunałem ojca — i zdaje mi się, że broniłem dobrze... Należy mi dać honoraryum, śliczna klientko.
— Pan bronił mojej sprawy? czyżby ją pan znał?
— Broniłem, i czekam na zapłatę.
— Jakąż mam dać?
— Powiedz: „Bóg zapłać, stary przyjacielu,“ — będzie dość.
Wanda nadzwyczaj zaciekawiona, chciała się dopytywać, pragnęła dowiedzieć się czegoś, lecz panowie już się żegnali z regentem. Po ich odjeździe, sądziła, że może ojciec co powie, lecz regent nie miał usposobienia do rozmowy.
— Idź Wandziu spać — rzekł łagodnie i pocałował ją w czoło, — idź spać, kochane dziecko...
Dawno już nie był tak serdeczny dla córki. Został w ogrodzie sam, chodził po szerokiej alei lipowej, zadumany.
— Kto wie — myślał, — czy Salezy racyi nie ma? Kalasanty bo zawsze był narwany i szorstki. Każe zmuszać, używać energicznych środków... Jakież to środki u licha? Mam ją bić, czy w ciemnym pokoju zamykać, głodem morzyć? Także mi rada!
Powróciwszy do pokoju, przypomniał sobie, że ma w kieszeni list. Przeczytał go i położył na stole.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.