Willa pana regenta/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Willa pana regenta
Podtytuł Obraz z życia wiejskiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1895
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Franciszek Kostrzewski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

D
Dworek w Lasku ukryty był wśród drzew; otaczały one również zwartym, szerokim wieńcem wszystkie zabudowania gospodarskie, niekosztowne, drewniane, ale w dobrym stanie będące i dość obszernie na pomieszczenie inwentarza, oraz zbiorów, jakie mizerne pola dawały. Pomimo, że folwarczek niepozorny był i maleńki, jednak na pierwszy rzut oka zauważyć było można, że chleba w nim nie brak. Na każdym kroku znać było ład, porządek, dozór, a nawet i względny dobrobyt. Bydło ładne, konie dobrze utrzymane, porządne wozy i narzędzia pod szopą, ludzie krzątający się żwawo a spokojnie, bez hałasu i przekleństw — wszystko to świadczyło, że w tem maleńkiem gospodarstwie składnie wszystko idzie, że każdy ma swoją robotę wyznaczoną, wie do czego się brać, i ani sam przeszkody nie doznaje, ani drugim jej nie czyni.
Skoro tylko słońce wzeszło, zaraz ruch się zrobił w zabudowaniach: pojono konie, wypędzano bydło na pastwisko, szykowano wozy drabiniaste. Do jednego z nich stary, siwowłosy chłop parę koni zaprzągł i odjechał.
Z dworku wysunęła się drobna postać kobieca. Była to sama właścicielka, małego wzrostu, szczupła, ubrana w szarą suknię, z głową przykrytą białą chusteczką; szła od budynku do budynku, zaglądała wszędzie, dając polecenia. Z godzinę czasu jej to zajęło, poczem znów wróciła do dworku, znów wyszła, przebiegła ogród, a stamtąd udała się na pole przyległe, gdzie właśnie miano żniwo żyta zaczynać.
Właśnie ludzie z sierpami zaczęli się schodzić, a niebawem na drodze turkot dał się słyszeć i z pomiędzy drzew wytoczył się wóz drabiniasty, ogromny, pełen młodych dziewcząt i chłopaków. Wszyscy stali oparci o mocne drabiny, a snadź wesoło im było, bo pieśni i śmiechy rozbrzmiewały donośnie.
Stary fornal konie zatrzymał.
— Ile? — zapytała kobieta.
— Dwanaścioro — odrzekł, — niebardzo dziś o ludzi łatwo, bo po wsiach precz już na swojem zaczynają...

Ustawili się rzędem, sierpy brzęknęły, garście zżętego żyta to unosiły się w górę na rękach pracowników i pracownic, to padały na zagony, w równych, jednostajnych odstępach. I ta gromadka ludzi wrzynała się w zboże coraz dalej,
— Dwanaścioro — odrzekł, — niebardzo dziś o ludzi łatwo...
pozostawiając za sobą krótkie, szczotkowate ścierniska.

Zrywały się przed żniwiarzami przepiórki i skowronki, spłoszony chrzęstem sierpów zając uciekał, sroki skrzeczały na gruszach, przekrzywiając głowy i przypatrując się jednem okiem pracy ludzkiej.
Kobieta w szarej sukni stała przez jakiś czas na polu, przemawiała zachęcająco do ludzi, wspomniała coś o dożynkach — i odeszła napowrót do dworku, w którego jednej połowie okiennice jeszcze były zamknięte.
W godzinę później przez drzwi, prowadzące do ogrodu, wyszło dwóch młodzieńców: pan Feliks i syn gospodyni domu, Bolesław. Ten drugi był to młodzieniec lat dwudziestu dwóch, szczupły, średniego wzrostu, o inteligentnych czarnych oczach i regularnych rysach twarzy. Ciemne drobne wąsiki ocieniały mu wargę, na twarzy zarost puszczać się dopiero zaczynał...
— Korzystajmy z czasu, panie Feliksie — rzekł młodzieniec, — i póki nasze panie jeszcze śpią, pokażę panu tak zwany „majątek“ mej mamy. Wczoraj zagawędziliśmy się tak długo, że chyba jeszcze nie prędko panie się ukażą.
— Moja żona mówiła, że na wsi o wschodzie słońca wstawać będzie.
— Nie wątpię, ale dziś powinna wypocząć. Taka podróż dla kobiety, nie przyzwyczajonej zwłaszcza, jest męcząca. Panie poszły spać wczoraj, a raczej dziś, chyba o trzeciej rano...
— Ręczę, że jeszcze z godzinę rozmawiały.
— Tem słuszniej należy się im odpoczynek. Chodź pan na lustracyę. Zdaje się, że pierwszy raz jesteś pan w Lasku?
— Wybierałem się dawno. Od kilku lat matka pańska nas zaprasza, a żona mnie namawia — ale nie udawało się. Wogóle ludziom w tem położeniu, co ja, przyjemności łatwo nie przychodzą.
— To prawda, ale kiedy raz nareszcie trudności są już przełamane, to będziemy używali wsi w całej pełni... Wstyd to powiedzieć, ale i ja czuję potrzebę wypoczynku. Ten ostatni kurs wyczerpał moje siły zupełnie; doznaję takiego wrażenia, jak gdybym był już bardzo stary.
— Eh, żarty.
— Naprawdę.
— Pociesz się, że to chwilowe tylko; po kilku dniach będziesz znowu młodym, jak dawniej...
— O tem nie wątpię, i nie mam zamiaru wyrzekać się młodości, która może się jeszcze na coś przydać i ludziom i mnie. Właśnie przyszła mi do głowy pewna myśl. Chciałbym o niej z panem pomówić.
— Z wielką chęcią...
— Nie, nie teraz, będziemy na to mieli czas jeszcze... Obecnie chodźmy... Poprowadzę pana tak, żebyś odrazu mógł powziąć wyobrażenie dokładne, co to za świetne dobra, jakie latifundium... Według regestru pomiarowego, ma ta Europa włók jedenaście, z czego po odtrąceniu na drogi, place pod budowlami, nieużytki i tak zwany las, jest niecałe siedem włók ziemi ornej, plus kawałek łąki nad rzeką. Piękna fortuna, prawda?
— Niewielka...
— Ale są w niej i dochody stałe; właśnie zbliżamy się do nich. Patrz pan: oto młyn, doskonały, jak w tej chwili; nie brakuje mu nic, oprócz wody, ale niech-no przyjdzie wiosna, woda się znajdzie, i to w takiej obfitości, że aż się wszystkie drogi, do młyna prowadzące, pod nią schowają. Oczywiście wtenczas młynowi nic nie brakuje — tylko interesantów ze zbożem do mielenia.
Pan Feliks się skrzywił.
— Mój panie Bolesławie, powiedz, dlaczego szydzisz tak z tego kawałka ziemi, z którego bądź co bądź matka twoja...
— Mylisz się pan, ja bynajmniej nie szydzę; ja właśnie chcę uwydatnić tym sposobem cały ogrom jej pracy... Nikt tej kobiety więcej nie kocha i nie czci nade mnie. Spojrzyj pan dokoła, jaka tu ziemia uboga, ile trudów wymaga, a przecież matka te trudy podjęła, najpiękniejsze lata życia wśród nich zmarnowała, obowiązki swe spełniła najzaszczytniej sama, bez żadnej pomocy... i wierz, panie Feliksie, nie słyszałem nigdy w życiu, żeby kiedykolwiek mówiła o emancypacyi. Patrz pan uważnie na to pole, na prawo... Temu lat dziesięć był to nieużyteczny zupełnie grunt poleśny, marna drobna osinka tu rosła. Jej staraniem, zabiegliwością, jest tu teraz pole, nie osobliwe, ale przecież owies na nim jaki taki rośnie. Cały ten majątek to była pustka zupełna; ona ją ożywiła.
Tak rozmawiając, doszli do pola, na którem gromadka żeńców żyto zbierała.
— O widzisz, panie Feliksie — mówił młodzieniec, — to żyto...


— Niech się panicze wykupią, niech wykupią...

Nie dokończył. Żniwiarze bowiem, ujrzawszy zdala panicza z jakimś obcym, nieznanym panem, przygotowali powrósła, i kiedy ci zbliżyli się do pola, wnet otoczyła ich cała gromadka pracowników i poczęła wiązać im nogi.
— Tera, niech się panicze wykupią... — mówiła rezolutna przodownica, przystojna, tęga dziewucha.
— Niech się panicze wykupią, niech wykupią, bo jeszcze mocniej zwiążemy! — wołały inne. — Nasze powrósełka złocone, ze świeżuchnej słomy skręcone...
Nieco drobnej monety, złożonej do rąk przodownicy, wywołało wielką uciechę.
— Życzę paniczowi, żeby zboże plonowało, po trzy korce z kopy sypało, a obcemu panu z miasta, żeby mu pieniądze na bruku rosły...
Odszedłszy od żniwiarzów, pan Feliks z młodym Wierzbińskim chcieli iść dalej, ale zabiegł im drogę chłopczyna, wysłany z dworu, i oznajmił, że panie proszą.
Powrócili więc. Na ganku przywitała ich panna Aniela.
Była to młoda dziewczyna, a z powodu małego wzrostu, za podlotka mogła uchodzić, pomimo że już siedemnaście lat skończyła.
Rysy twarzy miała drobne, regularne, figurę prześliczną; włosy czarne, jak noc, w dwóch ciężkich, grubych warkoczach, imponowały bogactwem, ale najpiękniejszym szczegółem całej postaci były oczy czarne, duże, a takie jakieś rozumne i wymowne zarazem, że kto je raz ujrzał, zapomnieć ich nie mógł.
Panna Aniela wyglądała niby pączek róży, na rozkwitnięciu, uroda jej była niezwykła, nie posągowa, nie klasyczna, ale pełna życia, energii i zapału młodości. Miała temperament nadzwyczaj żywy; do mówienia nie wystarczały jej usta: ona mówiła oczyma, twarzą, pełną wdzięku gestykulacyą rąk i ruchem całej figury, tryskającej życiem i zdrowiem. Na twarzy jej, dziwnie ruchliwej, dołeczkami ozdobionej, jak chmurki przelotne, coraz to zjawiały się i znikały rumieńce, powtarzała się oryginalna a nieustająca prawie igraszka barw w najrozmaitszych odcieniach, tonach i półtonach.
Wybiegła na ganek, ujrzawszy przychodzących, panu Feliksowi podała drobną rączkę, bratu na szyję się rzuciła.
— Niedobry! — rzekła, — mam do ciebie żal.
— O co?
— Nie mogłeś też kazać Kasi, żeby mnie obudziła! Słyszane to rzeczy, żebym ja zaspała tak długo...
— Tak panie późno poszłyście spać...
— To prawda, gawędziliśmy z panią Feliksową do białego dnia... pan Feliks niech mi przebaczy, że nie dałam jego małżonce spać, ale miałyśmy do powiedzenia jedna drugiej tyle... tyle...
— Ile?
— O, proszę nie żartować! ogromne, wielkie, powiem nawet: potworne X.
— Ho, ho — rzekł młody Jaskólski, — mała zaczyna imponować nam iksami... proszę!
— Tak! Sądzisz więc, braciszku, że kobiety nie mogą mieć pojęcia o niewiadomych, że nie słyszały o Binomie Newton’a, że panowie politechnicy wzięli w monopol algebrę?
— Chowaj Boże!... wierzę w waszą matematykę i wiem, że potraficie, mając jako dane: długość okrętu, jego szerokość i wagę ładunku — obliczyć wiek i stan cywilny kapitana.
— Nieznośny jesteś i rozumować z tobą nie warto. Proszę panów na kawę. Mama i pani Feliksowa czekają. Proszę za mną...
Gospodyni przywitała gościa i syna, wszyscy zasiedli do stołu i rozmawiali o wrażeniach wczorajszej podróży.
Oleś i Mania, dzieci państwa Feliksów, szczebiotały, jak ptaszęta, a ledwie wypiły kawę, pobiegły do ogrodu i zniknęły w morzu zieleni.
Raj to był dla nich: kwiaty, motyle, muszki, wszystko zachwycało ich i cieszyło, a im dalej posuwały się w ogród, tem nowsze, tem ciekawsze robiły odkrycia. Znalazły naprzykład drzewo, na którem rosły prawdziwe wiśnie, i to nie w torebkach papierowych, jak w mieście, ale pojedyńczo, lub też gronkami, po trzy, cztery, pięć — tylko rwać i jeść. A jakie dobre! Na niektórych krzaczkach był jeszcze agrest, na innych można było znaleźć porzeczki czerwone i białe, takie dojrzałe, takie słodkie, jak cukier! Maliny także były czerwone, pachnące, a kwiaty to już jak na podziw, szczególnie bratki i gwoździki.
Oleś mówił do Mani, że takiego ogrodu jeszcze w życiu swojem nie widział — a co tam były za motyle, jakie muszki kolorowe, a jakie żaby straszne!... Jedna tak patrzała, jakby chciała coś powiedzieć.
Ale dzieci nie słuchały — uciekły.
Powiedziano im, że cały ogród do nich należy, że mogą po nim biegać i bawić się swobodnie, więc też korzystały z wolności. Starsi rozmawiali wesoło. Na twarzy matki panował wyraz szczęścia, obejmowała ona dzieci swe wzrokiem pełnym miłości macierzyńskiej i zachwytu. Po latach trudów, trosk, prywacyi doczekała się nareszcie chwili, w której może powiedzieć, że zadanie jej życia jest prawie spełnione. Dzieci wychowała podług swej myśli i szczęśliwie; wkrótce pójdą one w świat o swoich siłach i zaczną żyć samodzielnie.
Kilka tygodni, jakie mają przepędzić pod dachem tego dworku, matka pragnęłaby im uprzyjemnić, umilić wszelkimi sposobami.
Wszakże to już ostatnie wakacye...
Snują się więc rozmaite projekta; panna Aniela z całą powagą układa programy, Bolesław je krytykuje, powstaje śmiech ogólny.
— Ja wnoszę — mówi pan Feliks, — żeby dzisiejszy dzień wyłącznie poświęcić wsi... Tak jak ongi z czary biesiadnej wylewano kilka kropli na cześć bogów, tak i my przed rozpoczęciem tej kilkutygodniowej uczty, jaką tu sobie obiecujemy, jeden dzień bóstwom leśnym, rzecznym i łącznym musimy poświęcić... A może macie tu jeszcze jakie specyalne bóstewka?...
— A jakieżby jeszcze?...
— A no, może poziomkowe, grzybowe, alboż ja wiem zresztą... wdzięczna poezya ludu każdy zakątek ziemi duchami zapełnia.
— Pan Feliks ma słuszność — odezwał się Bolesław, — jest bóstwo poziomkowe, jest taka specyalistka, widuję ją nieraz.
— No, gdzież? w lesie chyba...
— Oczywiście i w lesie. Zresztą znacie je państwo — to nasza Anielka. Mogę śmiało twierdzić, że wszystkie ptaki razem wzięte nie robią tyle spustoszenia wśród poziomek, co ta mała...
— Mała! bardzo przepraszam, minęły już te czasy. Nie obmawiaj mnie, braciszku. Las lubię i często tam chodzę, a będąc w lesie i widząc poziomki, zbieram je... dla zasady.
— Dla zasady?
— Naturalnie, byłoby wielkiem marnotrawstwem i lenistwem nie zrywać takich pięknych jagódek.
— Jaka ona pracowita! Szkoda wielka, że Janek Rudzki tego nie widzi, byłby jeszcze bardziej zachwycony...
Panna Aniela zarumieniła się, lecz nie pozostała dłużną w odpowiedzi.
— Być może... a ja żałuję, że panna Wanda tego nie słyszy, byłaby może również zachwycona, tylko w mniejszym stopniu...
— Cóż odpowiedziała na twoje zaproszenie Anielciu? — zapytała matka.
— Na to pytanie ja odpowiem — wtrąciła pani Feliksowa. — W obecnym czasie Wandzia przyjechać nie może...
— Dlaczego?
— Ma ważne przeszkody. Wprawdzie przyrzekła mi, że dołoży starań, aby je pokonać, ale nie sądzę, żeby jej się to udało.
— Ciekawa jestem, jakie przeszkody mieć może?
— Są jednak, i nawet poważne. Ojciec nieradby z nią się rozstawać.
— A czyżby nie mógł z córką przyjechać? to przecież taki dawny, dawny nasz znajomy. Mój ojciec wszystkie interesa majątkowe u niego załatwiał i zawsze najpochlebniej o nim się odzywał. Mój mąż nieboszczyk również jemu tylko czynności powierzał... Pamiętam doskonale tego pana regenta. Po śmierci męża, odkąd się tu, do Lasku przeniosłam, w ogóle zerwałam wszelkie dawne stosunki, więc też i pana regenta z oczu straciłam. Chcąc zjednać Anielci miłe towarzystwo, gotowa jestem przypomnieć się panu Zamrozińskiemu i zaprosić go razem z córką.


...Na wozie drabiniastym całe towarzystwo wyruszyło...

— Nie przyjedzie, — wtrącił Wolski.
— Dlaczego?
— On ma w mieście swoje towarzystwo, partyę winta prawie co dzień.
— Możnaby mu i tu winta urządzić, jeżeli tak lubi. Pan Feliks zapewne grywa.
— Nieszczególnie...
— A Boleś?
— Niech-no tylko regent zapowie swoją wizytę — rzekła Anielcia, — to Boleś nauczy się nietylko grać w winta, ale nawet zażywać tabaki i prowadzić najnudniejsze w świecie dysputy o polityce. Ja za niego ręczę.
— Nie ręcz, bo się zawiedziesz.
— Ja cię znam dobrze, mój braciszku... Ale wracajmy do wniosku pana Feliksa. W jakiż to sposób mamy dzień dzisiejszy zamienić w owe kilka kropli, ulanych z czary... jakże pan to powiedział?
— Ze złotej czary wiejskich rozkoszy... Wszystko jedno; niech poziomkowe bóstwo rozkazuje... Zastrzegam sobie tylko na dzień dzisiejszy wyłączenie wszelkich poważnych dysput, wszelkich kwestyi i sporów... Na dzień dzisiejszy tylko — bo moja żona nie pozwoliłaby na dłużej...
— O tak...
— Więc — odrzekła Anielka, — jeżeli ja mam decydować moim własnym, poziomkowym, jak państwo nazywacie, gustem, to jedźmy do lasu na poziomki.
Projekt przyjęto jednogłośnie, a po południu, na wielkim wozie drabiniastym, całe towarzystwo wyruszyło do lasu. Wóz był dobrze wysłany słomą. Państwo Feliksowie, Bolesław, panna Aniela i dwoje dzieci państwa Feliksów ulokowało się wygodnie; fornal machnął biczem, i wóz potoczył się wartko w stronę lasu.
Matka została w domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.