Strona:Klemens Junosza - Willa pana regenta.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na winta?
— A oczywiście. Mam do tego dwa powody. Primo, że zebranie nie będzie miało charakteru specyalnej, że tak powiem, narady, a secundo, że i tobie, kochany regencie, potrzeba rozrywki. Niema co owijać w bawełnę: znać po tobie zmartwienie, wyglądasz jak zmokła kura...
— Jak wyglądam, nie wiem; ale czuję, że jestem złamany, struty...
— Rzeczywiście, od jakiegoś czasu nigdzie nie bywasz...
— Dwa tygodnie nie miałem kart w ręku...
— Dwa tygodnie?
— Akurat dziś się drugi kończy...
— Człowieku! i ty żyjesz?... ty możesz wytrzymać?...
— Jak widzisz.
— Żelazny organizm, słowo uczciwości, żelazny! Ja, co przecież nie jestem ułomek, jużbym chyba ziemię gryzł!.. To coś nadzwyczajnego. Co za siła, jaka siła! Ale kochany regencie, nie wolno robić nadużyć. Co zanadto to nie zdrowo; ja na to pozwolić nie mogę. Dziś jest wint i sesya u mnie.
— A może — wtrącił regent, — przyjechalibyście do mnie? Pogoda jest, możnaby dawnym zwyczajem na świeżem powietrzu. Jak uważasz?
— Niezła myśl; ostatecznie w ogrodzie lepiej, aniżeli w mieszkaniu.
— Przyszlę więc po was... o której?