Przejdź do zawartości

Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział XIX.

Ranek następny znacznie zmienił ogólny mój pogląd na życie. Był teraz nierównie jaśniejszy. Męczyła mię tylko myśl, że jeszcze sześć dni dzieliło mnie od wyjazdu; nie mogłem w żaden sposób pozbyć się wrażenia, że w międzyczasie może się coś zdarzyć w Londynie i gdy tam przyjadę, wszystko nagle się zmieni.
Józef i Biddi z wielkiem współczuciem i bardzo względnie słuchali mnie, gdym z nimi rozmawiał o dniu wyjazdu, ale sami nigdy nie zaczynali o nim rozmowy. Po śniadaniu Józef przyniósł mą umowę. Spaliliśmy ją na kominku i dopiero wtedy poczułem się wolnym. Świadomość pozyskanej swobody tak silnie podziałała na mnie, że wraz z Józefem udałem się do kościoła i myślałem, że gdyby ksiądz wiedział o tem, nie czytałby ewangelii o bogaczu i o królestwie niebieskiem.
Obiad jedliśmy zawsze wcześnie, a po obiedzie szedłem powałęsać się po okolicy, aby pożegnać się z moczarami. Mijając kościół doznałem dziwnego współczucia dla nieszczęśliwych ludzi, którzy muszą chodzić tu każdej niedzieli w ciągu życia, a po śmierci leżą w ziemi pod zielonymi pagórkami. Dałem sobie słowo uczynić w przyszłości coś dla nich i ułożyłem nawet plan jak pewnego pięknego dnia ugoszczę ich obiadem z rostbefów i plum-puddingów i kwaterki porteru, a każdego z osobna całą beczką łaskawej uprzejmości.
Jeżeli już poprzednio wstydziłem się przyznać do znajomości ze zbiegłym więźniem, którego widziałem, utykającego wśród mogił, cóż dopiero tej niedzieli, gdy miejsce to przypominało mi drżącego z zimna, w poszarpanem ubraniu, zbiega z żelazną okową przy nodze, i z piętnem wypalonem. Uspokoiłem się dopiero na myśl, że stało się to kilka lat temu, że bez wątpienia był już wysłany gdzieś daleko, że umarł dla mnie, a może umarł już naprawdę.
Ani wodnistych moczarów, ani kanałów i szluz, ani stada, które pasie się niedaleko — niczego tego nie ujrzę już więcej! Żegnajcie nudni, zawsze jednakowi towarzysze mego dzieciństwa! Jestem losem przeznaczony dla Londynu i do wielkości, a nie dla kuźni i dla was! Udałem się do starych okopów, położyłem się na ziemi i myśląc o tem, czy też pani Chewiszem nie zechce mię ożenić z Estellą, niepostrzeżenie zasnąłem.
Gdym się obudził, spostrzegłem ze zdziwieniem obok siebie Józefa, siedzącego i palącego fajkę. Przyjacielsko uśmiechnął się do mnie, gdym otworzył oczy i rzekł:
— Ostatnie dni mijają, Pip, to też poszedłem za tobą.
— Bardzom rad, że cię widzę.
— Dziękuję ci, Pip!
— Możesz być pewnym, kochany Józiu — rzekłem, silnie ściskając mu rękę — że cię nigdy nie zapomnę.
— Tak, tak, Pip! — odrzekł wesoło Józef. — Jestem przekonany, że tak! Niech ci Pan Bóg błogosławi, ale człowiek musi najpierw dobrze pomyśleć nad tem, zanim temu wszystkiemu uwierzy. Wiele czasu musi upłynąć do tego... bo widzisz, to wszystko tak niespodzianie się stało... nieprawdaż?
Nie mogę przyznać, aby mi się bardzo podobała taka pewność Józefa, że go nie zapomnę. Byłoby mi o wiele przyjemniej, jeśliby się rozczulił i rzekł mi przerywanym głosem: — „To ci przynosi zaszczyt, Pip!“ — lub cośkolwiek w tym rodzaju. Oto dlaczegom nie odpowiedział na pierwszą część uwagi Józefa, zato na drugą odrzekłem, że to rzeczywiście dziwne, stało się niespodzianie, ale zawsze myślałem, że będę dżentelmenem i często bardzo zapytywałem się, co będę wówczas robił?
— Myślałeś? To dziwne!
— Jaka to szkoda Józiu, żeś tak małe zrobił postępy przez czas wspólnej pracy... Szkoda, prawda?
— Nie wiem, jestem tak niepojętny. A jednak w swym zawodzie jestem majstrem. — Zawsze mi było przykro, żem taki niepojętny... Ale teraz według mnie nie trzeba się smucić bardziej, niż przed dwunastu miesiącami wstecz. Nieprawdaż?
Mówiąc to, chciałem Józefowi rzec, że później, gdy będę na stanowisku, zrobię coś dla niego, co byłoby łatwiejszem i lżejszem, gdyby więcej umiał i więcej był rozwiniętym. W swej dobroduszności Józef nie rozumiał mnie, postanowiłem więc rozmówić się z Biddi.
Gdyśmy wrócili do domu i wypili herbatę, poprosiłem Biddi, by poszła ze mną do maleńkiego ogródka i po kilku zwykłych frazesach przygotowawczych, rzekłem, że nigdy jej nie zapomnę, a teraz chciałbym się do niej zwrócić z prośbą.
— Prosiłbym cię, Biddi — mówiłem — byś nie pomijała najmniejszej sposobności w pomaganiu Józefowi do postępu w nauce.
— O cóż to chodzi? — spytała Biddi, nie rozumiejąc.
— Widzisz... Józef taki miły, dobry... Znaleźć lepszego trudno... Ale bardzo jest pod pewnymi względami zaniedbanym. Ot naprzykład... w nauce... w ogładzie...
— O, ogłada! A na cóż mu ogłada? — spytała, zrywając liść czarnej porzeczki.
— Droga Biddi, jego wzięcie się dobre tutaj...
— O, dobre tutaj? — przerwała mi, z uporem patrząc na liść, który trzymała w rękach.
— Wysłuchaj mnie... Jeśli, widzisz, wprowadzę Józefa w wyższe sfery, co mam nadzieję uczynić, skoro pozyskam stanowisko, czyż tam przystoi takie zachowanie.
— Czy sądzisz, że on wie o tem?
Pytanie ta bardzo drażliwe (nigdy nie przychodziło mi do głowy) dlatego spytałem z pewnem zakłopotaniem:
— Co chcesz przez to powiedzieć?
Biddi roztarła liść w rękach — od tej chwili zapach czarnej porzeczki zawsze przypomina mi ten wieczór w malutkim ogródku — i rzekła:
— Nigdy nie myślałeś o tem, że może być zbyt ambitnym?
— Ambitnym? — powtórzyłem z ironią.
— O, ambicya bywa różna; ambicya ambicyi nie równa...
— Tak? Dlaczegóż nie kończysz?
— On ma właściwie taką ambicyę, że za nic nie zgodzi się wyjechać stąd, gdzie przywykł żyć i to żyć uczciwie, tak że go wszyscy szanują. Podług mnie taką posiada ambicyę. Z mej strony nie mądrze było mówić ci to, powinieneś to lepiej wiedzieć ode mnie.
— Biddi, bardzo mi przykro, że tak myślisz. Nie spodziewałem się tego po tobie. Jesteś zawistną, Biddi. Jesteś niezadowoloną, że los mi przeznaczył bogactwo i trudno ci ukryć to.
— Ha, jeśli tak sądzisz, to mów sobie sam.
— Jeśli tak sądzisz, Biddi — rzekłem podrażnionym tonem — nie okazuj tego mnie przynajmniej. Bardzo mi przykro widzieć to u ciebie... To zła strona ludzkiej natury. Prosiłem cię, byś korzystała z dogodnych sposobności i rozwijała drogiego Józefa. Teraz nie proszę cię o nic. Bardzo mi przykro, nie spodziewałem się tego po tobie — powtórzyłem. — To... to zła strona ludzkiej natury.
— Możesz mnie ganić, możesz chwalić — odrzekła biedna Biddi — możesz jednak liczyć, że zawsze zrobię w tej sprawie wszystko, co się da tylko. Możesz sobie o mnie myśleć, co ci się podoba, zawsze będę jednak pamiętała ciebie. Dżentelmenowi nie przystoi być niesprawiedliwym — to rzekłszy, odwróciła się ode mnie.
Znowu z uniesieniem powtórzyłem, że to brzydka strona ludzkiej natury i opuściwszy Biddi, poszedłem sam krętą ścieżyną. Biddi wróciła do domu, ja zaś wyszedłem przez furtkę i udałem się na przechadzkę przed kolacyą. Było mi tak smutno a zarazem tak dziwnie, że i druga noc mej świetnej przyszłości nie przyniosła mi zupełnie uspokojenia.
Następnego poranka usposobienie me polepszyło się; względniej obchodziłem się z Biddi i nie wszczynałem rozmowy na temat wczorajszy. Włożyłem swe najlepsze ubranie i udałem się wcześnie do miasta, spodziewałem się, że zastanę sklepy otwarte i że zaprezentuję się krawcowi Trebbemu. Jadł on właśnie śniadanie w bawialni z tyłu sklepu i nie uważał za właściwe wyjść do mnie, powiedział, abym sam się doń pofatygował.
— No! — rzekł protekcyonalnym tonem. — Jak się wam powodzi, czem mogę służyć?
Pan Trebb przeciął gorący chleb na trzy kawałki, posmarował je masłem i złożył razem. Był to bogaty, stary kawaler, otwarte okno jego wychodziło na ładny mały sad i ogród; przy ścianie w pobliżu kominka stała kasa ogniotrwała, domyślałem się, że w niej leżą worki pieniędzy.
— Panie Trebb, bardzo mi niemiło mówić o tem, bo możesz pan pomyśleć, że się chwalę, ale otrzymałem wielki majątek.
— Postępowanie pana Trebba natychmiast zmieniło się. Zapomniał chleba z masłem na kufrze, zerwał się z miejsca i wycierając palce o brzeg serwety i zawołał:
— O Boże!
— Jadę do swego opiekuna do Londynu — rzekłem, jakby z niechcenia wyciągając kilka gwinei z kieszeni i oglądając je — potrzeba mi parę porządnych ubrań. Chciałbym zapłacić je gotówką.
— Kochany panie — rzekł pan Trebb, z szacunkiem kłaniając mi się i z lekka dotykając mych łokci — nie obrażaj mnie pan takiemi słowami. Mogę panu złożyć życzenia? Niech mi pan zrobi ten zaszczyt i wejdzie do mego sklepu.
Malec, służący u pana Trebba, był najzuchwalszym chłopcem w naszej okolicy. Gdy wszedłem do sklepu, zamiatał podłogę, nie przerwał swego zajęcia i zawadził z rozmysłem o mnie szczotką. Zamiatał wciąż, gdyśmy z panem Trebbem wyszli ze sklepu i suwał szczotką po kątach i po wszystkiem, co mu stanęło na drodze, jakby chciał przez to pokazać, że nie jest gorszym od wszystkich kowali, żywych i umarłych.
— Nie stukaj — surowo zawołał mu pan Trebb — jeśli nie chcesz dostać po karku! Proszę siadać! Pozwól pan — rzekł, kładąc na ławce sztukę sukna i rozwinąwszy zaczął ją gładzić ręką, pokazując mi włos — rzadka rzecz. Polecam ją panu! Lepszego gatunku... Mogę panu pokazać jeszcze coś... Hej! Podaj tu 4-ty numer! — niezwykle ostro zawołał na chłopca, przewidując prawdopodobnie jego zamiar trącenia mię szczotką.
Pan Trebb nie spuszczał surowego wzroku z chłopca, dopóki ten nie położył na ławce czwartego numeru i nie odszedł na pewną odległość ode mnie. Poczem kazał mu przynieść Nr. 5 i 8.
— Uważaj, wypraszam sobie żarty — rzekł pan Trebb — inaczej będziesz tego żałował ty gałganie.
Pan Trebb pochylił się nad numerem czwartym i bardzo polecał mi to sukno, jako nadzwyczaj lekki materyał na lato, używany najczęściej przez ludzi wyższego i średniego stanu.
— Przyniesiesz wreszcie czwarty i ósmy numer, niegodziwcze? — zawołał do chłopca. — Uważaj, bo cię wyrzucę ze sklepu i sam przyniosę sukno.
Wybrałem materyał, postępując za radą pana Trebba i udałem się do pokoju dla gości, aby zdjęto ze mnie miarę. Chociaż pan Trebb miał mą dawną miarę, ale był niezadowolony z niej i jakby usprawiedliwiając się przede mną rzekł: — „W obecnem położeniu panie... jest ona nieodpowiednią dla pana“. Stałem w bawialni a pan Trebb zdejmował ze mnie miarę i zapisywał centymetry, jakbym był kawałkiem ziemi a on znakomitym geometrą. Starania jego i zabiegi wzbudziły we mnie obawę, czy będę w stanie opłacić parę ubrań, które kosztują go tyle trudów. Kiedy zdjął miarę i umówił się ze mną, że ma odesłać je w czwartek wieczorem do pana Pembelczuka, rzekł, wyprowadzając mnie:
— Doskonale rozumiem, że dżentelmeni z Londynu nie mogą zaszczycać prowincyonalnych rzemieślników, ale może uczyni mi pan ten zaszczyt i zaglądnie czasem w charakterze współobywatela do mnie. Do widzenia panie! Mocno obowiązany... Hej tam! Drzwi!
Ostatnie słowa odnosiły się do chłopca, który widocznie nie zrozumiał, co to ma znaczyć. Widziałem, jak był zmieszany, gdy jego gospodarz sam mnie odprowadzał. Po raz pierwszy zrozumiałem wówczas moc pieniędzy, których potęgę odczuł na swych plecach chłopiec pana Trebba.
Po tem pamiętnem zdarzeniu udałem się do kapelusznika, szewca i pończosznika, czując się, jak pies ciotki Chebbard, którego wyekwipowanie wymagało usług tylu ludzi. Potem poszedłem na stacyę pocztową i wziąłem bilet w dyliżansie, który wyjeżdżał w sobotę rano. Nie miałem potrzeby objaśniać każdemu, że otrzymałem większy majątek, ale każdy, komu to mówiłem, natychmiast odchodził od okna, skąd obserwował przechodniów na Haig-Street i całą swą uwagę zwracał na mnie. Kiedym załatwił wszystko, udałem się do pana Pembelczuka i zastałem go w drzwiach magazynu.
Oczekiwał mnie niecierpliwie. Dziś rano był w kuźni, gdzie mu opowiedzieli wszystkie nowiny. Przygotował dla mnie przyjęcie w gospodzie Barunella i nakazał swemu służącemu iść na drogę i wyglądać pojawienia się mej dostojnej osoby.
— Drogi mój przyjacielu. Cieszę się z całego serca twem szczęściem. Zasłużyłeś na nie w zupełności... w zupełności!
Pomyśleć tylko, że ja byłem skromnem narzędziem wszystkiego, co się stało!... Szczycę się tem.
Prosiłem pana Pembelczuka, by nie zapominał, że o tem nikomu nie należy mówić.
— Mój drogi, młody przyjacielu, jeśli pozwolisz tylko się tak nazywać — licz na me współdziałanie podczas swej nieobecności, będę przypominał o tem Józefowi. Józef! — ciągnął z pewnem ubolewaniem pan Pembelczuk — Józef!! Józef!! — mówiąc to kiwał głową i klepał się po niej, co znaczyło, że Józef ma źle w głowie.
— No, drogi przyjacielu, musisz być głodny i zmęczony. Proszę siadaj... oto pularda z gospody pod „Niebieskim dzikiem“, ozór i reszta... Mam nadzieję, że nie odmówisz. Czy to możliwe — wołał, — że widzę przed sobą tego, z którym zabawiałem się w czasie jego szczęśliwego dzieciństwa?
— Oto wino. Wypijemy za los, który tak sprawiedliwie wybiera swych ulubieńców. Ale nie mogę — zwołał, zrywając się znowu z miejsca — widzieć go przed sobą, pić za niego, nie wyraziwszy znów... Pozwólże!... Pozwól!
Znowu ściskał mi rękę, duszkiem wychylił kieliszek i postawił go dnem do góry. Uczyniłem to samo. Jeślibym głową na dół wywrócił się, zamiast wypić wino, nie uderzyłoby mi wówczas tak, jak obecnie do głowy.
Pan Pembelczuk przyjmował mię i skrzydełkiem pulardy i ozorem i widocznie zupełnie zapominał o sobie.
— Ach — pulardo, pulardo! — mówił — nie myślałaś ty, gdyś była jeszcze pisklęciem o tem, jaki los ci zgotowany. Nie wiedziałaś, że znajdziesz się pod tym dachem i że tobą będą przyjmować tak... Ach nazwij to słabością, jeśli chcesz, lecz pozwól, pozwól!
Nie uważałem za stosowne więcej pozwalać i dlatego ściskał mą dłoń bez pozwolenia.
— A siostra — zaczął znowu, przekąsiwszy cokolwiek — która miała zaszczyt wychować cię „ręką“... Przykro pomyśleć że ona, nie jest w stanie zrozumieć całego zaszczytu? Pozwól... Widziałem, że znów chce mi uścisnąć rękę i zatrzymałem go.
— Wypijmy za jej zdrowie — rzekłem.
— Ach! — zawołał pan Pembelczuk, opierając się na poręczy krzesła i słabnąc z uniesienia. — To godne panie! Tak postępują panie tęgie głowy! Zapominać i lubić! Może się to wydawać jakiemu głupiemu natrętnem, powtórzeniem... ale pozwól pan!...
Uścisnąwszy znów mą rękę, usiadł i wypił za zdrowie mej siostry.
— Nie trzeba zamykać oczu na jej braki, ale możemy być pewni, że pragnęła dla nas dobra.
Tymczasem zauważyłem, że twarz jego płonęła; czułem, że i moja zaczyna się czerwienić.
Prosiłem Pembelczuka, by mi zezwolił przymierzyć nowe ubranie u siebie w domu, co nazwał zaszczytem. Prócz niego, zapewniał mię, nikt nie jest godzien mego zaufania i... krócej mówiąc... czy mu pozwolę?... Poczem czule spytał mnie, czy pamiętam dziecinne zabawy, jakeśmy razem chodzili zawrzeć umowę z Józefem, jakto on zawsze był moim ulubieńcem i najlepszym mym przyjacielem? Gdybym nawet wypił z dziesięć razy więcej kieliszków wina doskonalebym rozumiał, że nigdy nie pozostawał w takich stosunkach ze mną. Ale o ile pamiętam, w tej chwili wydawał mi się wprawdzie człowiekiem praktycznym, ale zawsze dobrym.
Powoli okazał mi większe zaufanie i prosił o radę względem swych interesów. Oto nadarza mu się sposobność zmonopolizowania w swych rękach całego targu zbożem i nasionami i jeśli mu się to uda, przedsiębiorstwo jego się rozszerzy, a podobnego nie było i nie będzie w całej okolicy. Do wykonania zamierzonego planu koniecznie potrzeba więcej pieniędzy. Tylko tych dwóch małych słówek: „więcej pieniędzy“. Zdaje mu się, że można pozyskać kapitał u jakiegokolwiek bogatego dżentelmena nie zajmującego się niczem; pracy dla takiego dżentelmena byłoby nie wiele... zajść tylko do sklepu samemu lub posiać kogoś zaufanego i obejrzeć księgi... Potem można zachodzić dwa razy na rok, włożyć dochód do kieszeni, pięćdziesiąt procent na sto... Byłoby to, według jego zdania, dobrym początkiem dla młodego dżentelmena, posiadającego majątek, co warte namysłu. Cóż ja o tem myślę? Zupełnie jest pewnym mego zdania, ale co ja o tem myślę? Zdanie swe wyraziłem słowami „niech pan trochę poczeka!“ Głęboka myśl i sprawność tego zdania wprawiły go w zachwyt. Tym razem również, nie pytając o pozwolenie, uścisnął mi rękę i dodał, że chętnie poczeka.
Wreszcie wyszedłem na dwór z niepewnem przekonaniem, że słońce spotkała jakaś niepożądana zmiana. Szedłem, jakby w półśnie, nie wiedząc dokąd idę, ocknąłem się dopiero przy rogatce.
Tu wstrzymał mnie donośny głos pana Pembelczuka. Kroczył za mną oświeconą słońcem ulicą i starał się wszelkiemi siłami wstrzymać mnie. Zatrzymałem się, on podszedł do mnie zadyszany ze zmęczenia.
— Nie, drogi przyjacielu — rzekł cokolwiek odpocząwszy — nic tu nie mogę. Rzecz ta nie może się obejść bez pańskiej łaski. Pozwól, jako staremu przyjacielowi i dobrze życzącemu... pozwól!
Po raz setny uścisnęliśmy sobie ręce, a on z nadzwyczajnem niezadowoleniem krzyknął na człowieka, jadącego obok na wozie, aby zjechał z drogi. Potem życzył mi szczęścia i stał, machając rękami tak długo, póki nie skryłem się na zakręcie. Wtedy skręciłem na bok w pole, doskonale wyspałem się pod płotem, a następnie udałem się w dalszą drogę do wsi.
Bagaż, jaki zamierzałem wziąć ze sobą do Londynu, był bardzo ubogi i tylko mała część jego odpowiadała obecnemu memu położeniu. Nie mniej jednak zająłem się pakowaniem tego samego wieczoru.
Tak przeszły wtorek, środa, czwartek a w piątek rano udałem się do Pembelczuka, aby ubrać się u niego w nowe ubranie i złożyć wizytę pani Chewiszem. Pembelczuk pozostawił do mego rozporządzenia własny pokój, udekorowany wyjątkowo na ten wieczór czystymi ręcznikami. Oczywiście rozczarowałem się, gdym ujrzał swe ubranie. Każde nowe ubranie, którego oczekuje się z taką niecierpliwością, ani w połowie nie odpowiada nadziei właściciela. Ale po pół godziny, w którym to czasie przybrałem mnóstwo rozmaitych póz przed lustrem pana Pembelczuka i napróżno starałem się dojrzeć swe nogi, przywykłem cokolwiek do niego i wydało mi się lepszem. Pana Pembelczuka nie było w domu, pojechał zrana na targ do sąsiedniego miasta w odległości dziesięciu mil angielskich od naszego. Nie powiedziałem mu wyraźnie, kiedy wyjeżdżam i uniknąłem szczęśliwie uścisków. Wyszedłem zatem w nowem ubraniu i nie bez zakłopotania mijałem subjekta, podejrzewając, że nowe ubranie wygląda tak na mnie, jak na Józefie jego odzież odświętna.
Bocznemi drogami dotarłem do pani Chewiszem. Do bramy wyszła Sara Poket i z przerażeniem odskoczyła w tył, twarz jej koloru kasztana z brązowej zmieniła się na zielonożółtą.
— Ty? — zawołała. — Ty? Boże miłosierny! Czego ci potrzeba?...
— Wyjeżdżam do Londynu, pani Poket, i pragnę pożegnać się z panią Chewiszem.
Nie oczekiwano mnie, bo kazała mi czekać na dworze, sama zaś poszła spytać, czy mnie przyjmą, czy nie. Wkrótce wróciła i poprowadziła mnie po schodach, przez cały czas nie spuszczając ze mnie oczu.
Pani Chewiszem chodziła, oparta na swej lasce, po sali z długim, nakrytym serwetą, stołem. Sala była oświecona podobnie, jak parę lat temu. Gdyśmy weszli, pani Chewiszem zatrzymała się i zwróciła się do nas. Stała akurat naprzeciw pokrytego pajęczyną kołacza ślubnego.
— Nie odchodź Saro — rzekła. — Cóż Pip?
— Jutro odjeżdżam do Londynu pani Chewiszem, — odrzekłem, wyrażając się, jak można najostrożniej — i myślałem, że pani się nie pogniewa, gdy przyjdę się pożegnać.
— Komicznie wyglądasz, Pip — rzekła, okrążając mnie laską, jak czarodziejka, która spowodowała tę przemianę we mnie a teraz kończyła swe czary.
— Nieoczekiwane szczęście spotkało mnie, od czasu, gdym panią po raz ostatni widział. I jestem tak pani wdzięczny!
— Aj, aj! — zawołała z zachwytem, patrząc na zmieszaną i zawistną Sarę. — Widziałam pana Dżaggers. Słyszałam o tem, Pip! A więc jutro wyjeżdżasz!
— Tak jest!
— Usynowił cię bogaty pan?
— Tak, pani!
— Nie znasz nazwiska?
— Nie, pani!
— A pan Dżaggers będzie twym opiekunem?
— Tak, pani!
Wprost dławiła się, zadając te pytania i słysząc me odpowiedzi, do tego stopnia wprawiała ją w zachwyt zawiść Sary Poket.
— A więc czeka cię karyera. Bądź dobrym chłopcze, prowadź się, jak należy, wypełniaj rady pana Dżaggersa. — Spojrzała na mnie, spojrzała na Sarę i na twarzy jej pojawił się złośliwy uśmiech na widok wyrazu twarzy Sary.
— Do widzenia, Pip! Wiadomo ci zapewne, że masz zachować swe imię Pipa?
— Tak, pani!
— Do widzenia, Pip!
Wyciągnęła rękę a ja przyklękłem i podniosłem ją do ust. Nie myślałem poprzednio, jak się mam z nią pożegnać, ten sposób sam wpadł mi do głowy w tej chwili. Pani Chewiszem z tryumfem popatrzyła na Sarę Poket. Tak rozstałem się ze swą dobrą wróżką, która opierając się obiema rękami na zagiętej lasce stała wśród słabo oświeconej sali obok zjedzonego przez myszy ślubnego kołacza, pokrytego pajęczyną.
Sara Poket odprowadziła mnie na dół z takim wyrazem, jakbym był straszydłem. Nie mogła w żaden sposób przyjść do siebie skutkiem mego pojawienia i była zła do najwyższych granic. Powiedziałem: — „Do widzenia pani Poket!“ ale ona wciąż patrzyła na mnie, nie rozumiejąc, com powiedział. Wróciłem do Pembelczuka, zdjąłem nowe ubranie, zawiązałem je w węzełek i udałem się do domu w swej dawnej odzieży, prawdę mówiąc, było mi znacznie wygodniej iść mimo tego, żem niósł zawiniątko.
Tak to minęło szybko i niespostrzeżenie sześć dni. Niepewne jutro spoglądało mi już w oczy i to tem upiorniej, im mniej chciałem na nie patrzeć. Coraz więcej ceniłem obecność Józefa i Biddi. Ostatniego wieczoru ubrałem się w nowy kostyum ku wielkiemu ich zadowoleniu i siedziałem w nim do chwili rozejścia się na spoczynek. Tego wieczoru była u nas gorąca kolacya z pieczonych kur i dżinu z muszkatułową gałką. Wszyscy czuliśmy się przygnębionymi, choć staraliśmy się okazać, że nam bardzo wesoło.
Miałem wyjść ze wsi o piątej zrana z maleńkim tłomoczkiem w ręku, oznajmiłem Józefowi, że chcę iść sam. Boję się... bardzo się boję... że życzenie to spowodowane było obawą silnego kontrastu między mną a Józefem, gdy przyjdziemy z nim na stacyę pocztową. Próbowałem się przekonać, że w tem życzeniu mojem niema żadnych złych myśli, ale gdym ostatniej nocy udał się do swej małej izdebki, musiałem przyznać, że powodowało mną właśnie to uczucie i gotów już byłem zejść na dół i prosić Józefa, by poszedł ze mną jutro rano. Nie uczyniłem tego.
Całą noc śniły mi się dyliżanse, jadące zupełnie gdzieindziej, niż do Londynu. Były one pozaprzęgane w psy, koty, świnie, ludzi... koni nie było. Fantastyczne widziadła różnych podróży prześladowały mię do chwili, póki nie zaczęło świtać i nie zaśpiewały ptaki. Wstałem i nie zupełnie jeszcze ubrany, usiadłem przy oknie, aby po raz ostatni spojrzeć na zwykły mój widok i tu znowu usnąłem.
Biddi wstała bardzo rano, by przygotować dla mnie śniadanie. Nie przespałem nawet godziny przy oknie, gdy poczułem zapach z kuchni i pospiesznie zerwałem się na nogi, z przestrachem myśląc, że już po dwunastej godzinie. Długo jeszcze potem, przysłuchując się dźwiękom szklanek na stole, choć byłem już gotów, nie mogłem się zdecydować zejść na dół. Stałem to rozwiązując, to zawiązując rzemienie swego małego tłomoczka. Wreszcie Biddi zawołała na mnie, że już późno.
Szybko zjadłem śniadanie. Zerwałem się z krzesła i rzekłem spiesznie i szorstko:
— No myślę, że już czas w drogę!
Pocałowałem siostrę, która śmiała się i trzęsła, kiwając głową i siedząc w swem krześle, potem ucałowałem Biddi i uściskałem Józefa. Poczem wziąłem tłomoczek i szybko wyszedłem z domu. Po kilku chwilach usłyszałem dziwny szum poza sobą i odwróciwszy się ujrzałem, że najpierw Józef rzucił stary trzewik, a za nim Biddi rzuciła takiż sam. Zatrzymałem się i zamachałem kapeluszem, Józef podniósł rękę i trzęsąc nią zawołał: „Hurra!“, Biddi zaś zakryła twarz fartuszkiem.
Szedłem dość szybko i myślałem, że było mi znacznie lżej opuścić dom, niż przypuszczałem. Rozmyślałem także i nad tem, jakto byłoby mi nieprzyjemnie, gdyby zechcieli rzucać stare buty pod karetkę wobec wszystkich mieszkańców Haig-Street. Szedłem pogwizdując i czułem się swobodnym. We wsi było cicho i spokojnie. Poranna mgła stopniowo ulatniała się, jakby chcąc mi pokazać ten świat, gdzie przepędziłem swe niewinne, dziecięce lata, i ten, za którym skrywał się nieznany mi jeszcze wielki świat. Tak zrobiło mi się ciężko na sercu, żem zapłakał. Byłem w tej chwili koło słupa z drewnianym, wskazującym palcem; położyłem na nim rękę i rzekłem:
— Żegnaj, miły, drogi przyjacielu!
Nie powinniśmy się nigdy wstydzić swych łez. Są one podobne do dżdżu, który spada na pył, zmiękczają bowiem uschłe serca. Poczułem się lepszym po płaczu, niż przed nim; było mi smutno i zrozumiałem całą swą niewdzięczność. Jeślibym wcześniej zapłakał, Józef byłby teraz ze mną.
Łzy tak podziałały na mnie i tak często wracały mi do oczu w drodze, że już siedziałem w dyliżansie i wyjechałem z miasta, a z ciężkiem sercem myślałem o tem, czy nie lepiejby wyjść, gdy będą zmieniali konie i wrócić do domu, by jeszcze jeden wieczór przebyć z nimi i pożegnać się, jak należy. Zdawało mi się, że widzę Józefa, idącego naprzeciw nas — i serce moje silnie zabiło... jak gdyby mógł być tutaj.
Mgła tymczasem podniosła się i rozeszła, a przedemną odkrył się nowy, nieznany mi świat.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.