Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XX.

Miasto nasze leżało o pięć godzin jazdy od Londynu. Było nieco po południu, gdy kareta zaprzężona w czwórkę znalazła się wśród targowego zgiełku Londynu.
W tych czasach my Anglicy za zdrajcę uważaliśmy każdego, który wątpił w to, że nasz kraj i wogóle wszystko co nasze — piękne. Nie mniej, choć mnie przerażała odległość Londynu, wciąż rozmyślałem, czy też nie jest cokolwiek bezkształtny ze swemi krzywemi, wązkiemi i błotnistemi uliczkami.
Pan Dżaggers przysłał mi poprzednio swój adres; mieszkał za Smizfildem w pobliżu pocztowej stacyi. Mimo to woźnica najętej przezemnie dorożki, tak dokładnie mnie w niej upakował, podnosząc za mną cały szereg stopni, jakbyśmy mieli conajmniej przejechać z pięćdziesiąt mil angielskich. Gdy gramolił się na kozioł, co zajęło mu niemało czasu, zauważyłem, że kozioł był pokryty stoczonem przez mole, spłowiałem, grochowego koloru suknem, zmienionem w prawdziwe łachmany. W swej konstrukcyi był to zadziwiający ekwipaż, z herbami po bokach, poszarpanemi pętlami ze sznurków, z tyłu dla kilku lokai, przy stopniach, których brzegi opatrywały ostre kolce, by lokaje amatorzy nie mogli się tam usadowić.
Nie zdołałem jeszcze rozpatrzeć ekwipażu i rozstrzygnąć pytania, dlaczego wnętrze jego podobne do obory, wymoszczonej słomą, czy do sklepiku z gałganami, czy też do składu worków z żywnością dla koni, gdy spostrzegłem, że woźnica złazi z kozła, jakbyśmy już przyjechali na miejsce. I rzeczywiście zatrzymaliśmy się w ciemnej ulicy przy jakimś kantorze z otwartemi drzwiami, na których był napis: „Pan Dżaggers“.
— Wiele się należy? —
— Szyling... o ile pan nie ma zamiaru nic dodać.
Nie chce mieć żadnych nieprzyjemności... znamy „go“ dobrze!
Przymknął oko, rzucił wzrokiem w stronę nazwiska pana Dżaggersa i pokiwał głową.
Otrzymawszy szyling, powoli wdrapał się na kozioł i odjechał, ja zaś udałem się do kantoru, trzymając w rękach swój mały tłomoczek i zapytałem, czy pan Dżaggers w domu.
— Nie — odpowiedział koncypient. — Jest obecnie w sądzie. Czy mam przyjemność mówić z panem Pipem?
— Tak.
— Pan Dżaggers polecił mi prosić pana, by pan zaczekał do jego powrotu. Nie mógł objaśnić, jak długo będzie w sądzie, bo ma sprawę, ale ponieważ bardzo ceni czas, nie pozostanie tam ani chwili dłużej, niż koniecznie potrzeba.
Mówiąc to, koncypient otworzył drzwi i poprowadził mię do pokoju poza kantorem. Zastaliśmy tu jakiegoś dżentelmena z jednem okiem, w welwetowym kostyumie i w krótkich do kolan spodniach; przerwał czytanie gazety i wytarł nos rękawem.
— Majk, wyjdźno i poczekaj tam! — rzekł doń koncypient.
Zacząłem przepraszać, że zakłóciłem mu spokój, ale koncypient nie dał mi dokończyć, bez ceremonii wyprowadził nieznanego mi dżentelmena z pokoju, wyrzucił za nim jego futrzaną czapkę i zostawił mnie samego.
Pokój pana Dżaggersa budził nadzwyczaj nieprzyjemne wrażenie; był oświetlony z góry okrągłem oknem, którego szyby składały się z kawałków, połączonych ze sobą w dziwny sposób; szczyty sąsiednich domów cisnęły się wzajemnie, aby zaglądnąć przez nie do pokoju i zobaczyć mnie. Nie było tu wiele książek, zato były przedmioty, których nie spodziewałem się zobaczyć, jak na przykład stary, zardzewiały pistolet, szabla w pochwie, kilka dziwnego kształtu szkatułek i pudełek, a na półce dwa odlewy jakichś napuchniętych i kurczem zmienionych twarzy. — Fotel samego pana Dżaggersa z wysoką poręczą, obity czarną materyą z zrzędem miedzianych guzików po bokach przypominał trumnę; jasno sobie wyobraziłem, jakto on siedząc w nim, oparty o poręcz, gryząc paznogcie, wysłuchuje swych klientów. Pokój był nie wielki i klienci widocznie mieli zwyczaj opierać się o ścianę w czasie rozmowy, bo ściana naprzeciw fotelu pana Dżaggersa była pokryta tłustemi plamami. Przypomniałem sobie, że i skrzywiony dżentelmen, którego wyrzucenia stałem się niewinną przyczyną, także otarł plecami ścianę, wychodząc z pokoju.
Siedziałem na krześle, naprzeciw pana Dżaggersa i zwolna opanowało mię niemiłe uczucie okrążającej mnie atmosfery. Zdawało mi się, że koncypient ma taki sam wygląd, jak jego zwierzchnik i tak samo wie o każdym coś nie przemawiającego na jego korzyść. Dziwiła mnie liczba koncypientów w głównym oddziale kancelaryi i zastanawiałem się, czy wszyscy oni podzielają pogląd swego zwierzchnika na bliźnich? Zapytywałem, czy te odlewy były zdjęte z członków rodziny Dżaggersa? Jeżeli jest tak nieszczęśliwy i ma tak strasznych krewnych w rodzinie, dlaczegóż pomieścił ich na zapylonej półce, wystawiając na działanie much i karakonów, a nie trzyma u siebie w domu? Nie mając pojęcia o letnim dniu w Londynie, czułem silne przygnębienie w niezwykłem powietrzu, pyle i prochu pokrywającym każdy przedmiot. Siedziałem, tak rozmyślając, w oczekiwaniu pana Dżaggersa, póki mnie nie znurzył widok odlewów. Wtedy powstałem z krzesła i wyszedłem z gabinetu.
Kiedym oznajmił koncypientowi, że mam zamiar przejść się po ulicach, poradził mi wyjść na Smizfild. Posłuchałem go i udałem się tam; ale to brzydkie miejsce, pokryte błotem, odpadkami, krwią i pianą dusiło mnie. Minąłem je szybko, jak tylko mogłem, i skierowałem się w ulicę, w której z poza szarego kamiennego muru Niugetskiego więzienia, jak mnie objaśnił jakiś przechodzień, wyglądała wielka, czarna kopuła św. Pawła. Idąc wdłuż ściany więziennej, dotarłem do miejsca wysłanego słomą, by zgłuszyć turkot powozów. Słoma, a także gromada ludzi, od której zalatywał zapach wódki i piwa, podsunęła mi myśl, że tu się znajduje sąd.
Kiedym oglądał się dookoła, zbliżył się niezwykle brudny i podpity woźny sądowy i zapytał, czybym nie zechciał zobaczyć posiedzenia sądowego, dodając, że za pół korony da mi pierwsze miejsce, skąd zobaczę lorda, przewodniczącego w sądzie, z peruką i w todze, przyczem mówił o tej ważnej osobie, jakby o woskowej figurze, którą pokazałby nawet za osiemnaście pensów. Odrzuciłem propozycyę, nie dając mu wynagrodzenia, ale był tak uprzejmy, że oprowadził mnie po podwórzu i pokazał miejsce, gdzie wieszano skazańców i gdzie ludziom wymierzano publiczną chłostę oraz „Bramę Winnych“, pod którą przechodzą przestępcy na szubienicę. Aby mnie więcej zainteresować tą straszną bramą, dał mi do zrozumienia, że po jutrze o ósmej rano wyprowadzą „czterech“ i powieszą ich rzędem. To przestraszyło mnie i dało mi niezbyt świetne pojęcie o Londynie.
To też byłem bardzo rad, gdy udało mi się wreszcie za szyling uwolnić od niego.
Wróciłem do kancelaryi, aby się dowiedzieć, czy pan Dżaggers już w domu, a nie zastawszy go, poszedłem znów na przechadzkę. Minąłem ulicę aż do cmentarza kościoła św. Bartłomieja. Tu spostrzegłem, że wiele osób oczekuje pana Dżaggersa.
Na cmentarzu przechadzali się dwaj mężczyźni tajemniczej powierzchowności i po cichu rozmawiali. Gdym się z nimi zrównał, jeden z nich mówił: „Jeśli tylko można, to Dżaggers to zrobi“. Na samym rogu stało trzech mężczyzn i dwie kobiety; jedna z nich płakała, zakrywając twarz brudnym szalem, druga zaś uspakajała ją:
— Dżaggers za nim, Melo! Czegóż ci więcej potrzeba?
Tu także w ślad za mną wszedł żyd ze synem, którego zaraz wysłał z jakiemś poleceniem. W czasie nieobecności tamtego, pozostały Majufes, stojąc przy słupie latarni i tak przyśpiewywał:
O, Dżaggers, Dżaggers, Dżaggers! Wszystko przepadnie, dawajcie mi Dżaggersa!
Takie świadectwo popularności mego opiekuna wywarło na mnie wielkie wrażenie.
Wreszcie ujrzałem go, przechodzącego przez ulicę. Obecni równocześnie ze mną go spostrzegli i rzucili się hurmem ku niemu. Pan Dżaggers położył mi rękę na ramieniu i poprowadził ze sobą, nie mówiąc ani słowa do mnie, lecz wciąż zwracając się do proszących.
Najpierw przemówił do dwóch tajemniczych ludzi.
— Próżna gadanina. Nie chce już więcej wiedzieć, niż wiem. No, a rezultaty — to orzeł lub reszka. Od samego początku powtarzałem: orzeł lub reszka. Zapłaciliście Uemnikowi?
— Potrzebną sumę zebraliśmy dopiero dziś rano, — odpowiedział jeden z nich pokornie, drugi zaś tymczasem badawczo śledził wyraz twarzy Dżaggersa.
— Nie pytam, kiedyście zebrali i gdzie, ani w jakiście sposób się urządzili. Odebrał je Uemnik?
— Tak panie!
— Doskonale... możecie odejść. Nie mówcie nic więcej! — rzekł pan Dżaggers, dając znak ręką. Jeśli powiecie jeszcze choć słowo, zrzekam się sprawy.
— Myślimy, panie Dżaggers — zaczął jeden z nich, zdejmując kapelusz.
— Oto właśnie, czego nie powinniście czynić. „Wy“ myślicie! Ja myślę za was i to zupełnie powinno wam wystarczyć. Jeśli mi będzie potrzeba, wiem gdzie można was znaleźć; nie chcę, byście sami do mnie przychodzili. Nie chcę... i więcej nie mam co słuchać.
Tajemniczy ludzie popatrzyli na siebie, a gdy pan Dżaggers znów skinął, w milczeniu odeszli.
— A teraz wy, rzekł pan Dżaggers, zwracając się do dwóch kobiet w kapeluszach, od których mężczyźni zaraz się odsunęli. — Zdaje mi się, że Amelia?
— Tak, panie Dżaggers!
— Pamiętacie czy nie, że bezemnie nie byłybyście tu, nie mogłybyście być tu?
— O tak! — zawołały równocześnie obie kobiety. — Niech panu Pan Bóg za to błogosławi!
— Pocóż zatem przywlekłyście się?
— Co słychać z moim Bilem? — zapłakała kobieta, z którą mówił.
— Ot co pani powiem i to raz na zawsze! Jeśli nie wiesz pani, że twój Bil w dobrych rękach, to ja o tem wiem. Jeżeli mi raz jeszcze zniknie wam z rąk. Zapłaciliście Uemnika?
— Tak panie, do ostatniego szeląga.
— Bardzo dobrze, zrobiłyście zatem wszystko. Powiedźcie jeszcze słowo... tylko jedno słowo... a Uemnik natychmiast zwróci wam pieniądze.
Ta straszna groźba zmusiła obie kobiety do oddalenia się. Nikt więcej nie został na cmentarzu, prócz wzruszonego żydka, który już kilka razy przyciskał poły surduta pana Dżaggersa.
— Cóż to za człowiek? — zawołał pan Dżaggers z obrzydzeniem. — Czego potrzeba?
— Drogi panie Dżaggers... jestem bratem Abrahama Lazarusa.
— Kto to? Zostaw mój surdut w spokoju!
Proszący raz jeszcze pocałował połę surduta i rzekł:
— Abraham Lazarus, fałszerz monety.
— Zbyt późno. Popieram już drugą stronę.
— O panie Dżaggers! Czyż pan występuje przeciw Lazarusowi?
— Tak, przeciw i koniec! Odejdźcie!
— Panie Dżaggers! Chwileczkę! kuzyn mój sam posłał panu Uemnikowi... a teraz... da mu wszystko co zechce... Panie Dżaggers: Ćwierć minutki! O przejdź pan z tamtej strony na naszą... co pan zechcesz... nie chodzi nam o cenę... cóż tam pieniądze! Tfu!... Panie Dżaggers!... Panie!...
Ale opiekun mój odepchnął go z nadzwyczaj zimną krwią i zostawiŁ skaczącego po moście, jakby na rozżarzonych węglach. Bez dalszych przeszkód doszliśmy nareszcie do kancelaryi, gdzie zastaliśmy koncypienta, człowieka w aksamitnem ubraniu i futrzanej czapce.
— Majk tu — rzekł koncypient, wstając od stołu i z tajemniczym wyrazem, zbliżając się do pana Dżaggersa.
— Czy człowiek ten przyjdzie dziś wieczorem?
— Tak, panie Dżaggers — odpowiedział Majk głosem ochrypłym z zimna — po wielu kłopotach udało mi się wyszukać takiego, panie!
— Na co gotów przysiądz?
— Na co potrzeba, panie Dżaggers! — odpowiedział Majk, wycierając tym razem nos we własną futrzaną czapkę.
Pan Dżaggers rozgniewał się.
— Już przedtem mówiłem wam — rzekł, grożąc palcem przestraszonemu klientowi — że jeśli myślicie tu mówić w ten sposób, będzie bieda. Nędzny łotrze, jak śmiesz „mnie“ mówić takie rzeczy?
Klient był widocznie zmieszany i oszołomiony, nie pojmując, co zrobił.
— Głupcze! — rzekł mu po cichu koncypient, trącając go łokciem. — Jakiś ty niedomyślny. Czegóż mówisz mu to w oczy.
— Pytam po raz drugi, bezmyślny głupcze, i po raz ostatni: — na co może przysiądz człowiek, któregoście tu przyprowadzili?
Majk uparcie patrzył na mego opiekuna, jakby starając się z jego twarzy odgadnąć zagadkę i zwolna odpowiedział:
— O charakterze jego i o tem, że był z nim i nie opuszczał go całą noc.
— No, bądźcie ostrożni. Co to za człowiek?
Majk patrzył na czapkę... na podłogę... na sufit... na koncypienta i na mnie i wahając się odrzekł:
— Przebraliśmy go jak...
— Co? Znowu? Znowu?
— Głupi! — powtórzył koncypient, trącając go znów łokciem.
Bezradnie oglądnął się wkoło, nagle rezolutnie zaczął:
— Jeździ, jako szanowny roznosiciel ciastek....
— Czy jest tu?
— Zostawiłem go na schodach na rogu ulicy.
— Przeprowadź go koło okna, abym mógł go zobaczyć.
Wszyscy podeszliśmy do okna i skryci za firanką, widzieliśmy Majka, który przeszedł, jak mu polecono, koło okna w towarzystwie człowieka o złodziejskiej powierzchowności, wysokiego wzrostu, w króciutkim surducie z białego płótna i bawełnianym kołpaku. Niewinny roznosiciel ciastek był nie bardzo trzeźwy i pod okiem miał siniak, zieleniejący już, zasypany z wierzchu białym proszkiem.
— Powiedz panu Majkowi, aby wyniósł się ze swym świadkiem. — rzekł do koncypienta opiekun z niewypowiedzianem obrzydzeniem — i spytaj go, o czem myślał przyprowadzając takiego świadka, jak ten.
To rzekłszy, zaprowadził mię do swego gabinetu, gdzie stojąc, zaczął jeść śniadanie, złożone z chleba z wędliną i butelki Xeresu, (chleb jadł z pewnym wstrętem) a równocześnie dawał mi polecenia. Miałem się udać do gospody „Bernarda“ i ulokować w mieszkaniu pana Poketa, gdzie przygotowano dla mnie łóżko; u młodego Poketa miałem pozostać do poniedziałku a następnie wraz z nim udać się z wizytą do jego ojca, aby pomówić o warunkach. Poczem powiedział mi, ile będę otrzymywał — suma wyznaczona wydała mi się dość znaczną — wyjął z biurka kilka kartek, dał mi je i rzekł, że mogę iść z niemi do różnych kupców, zamówić sobie niezbędne ubranie i wogóle to, czego będę potrzebował.
— Czy pan zadowolony ze swego kredytu — spytał — łykając Xeres z butelki, od której bił zapach beczki. — Tylko w ten sposób mogę panu wypłacać i wstrzymywać pana, byś nie ugrzązł po uszy w długach. Bez wątpienia pan narobi kłopotów. ...No, ale to nie moja rzecz.
Pomyślawszy chwil parę nad temi niezbyt pocieszającemi słowami, spytałem pana Dżaggersa, czy mogę nająć powóz? Odpowiedział, że to zbyteczne, bo stąd niedaleko do miejsca przeznaczenia, tem bardziej że Uemnik może mnie tam odprowadzić, jeśli zechcę. Dowiedziałem się w ten sposób, że Uemnikiem nazywa się koncypient, zajęty w kancelaryi. Uścisnąłem rękę opiekuna i wyszedłem na ulicę, gdzie zaznajomiłem się z Uemnikiem. Na ulicy spotkaliśmy jeszcze kilku interesantów, a kiedyśmy obok nich przechodzili, Uemnik rzekł chłodno i stanowczo:
— Powtarzam wam, że napróżno; nie zechce za żadnym z was przemówić ani słówkiem.
Prędko zostawiliśmy ich poza sobą i szliśmy dalej.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.