Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XXI.

W drodze przyjrzałem się dobrze Uemnikowi, pragnąc wiedzieć, jak wygląda przy świetle dziennem. Był to człowiek wysoki, chudy z szeroką drewnianą twarzą, której tępy rylec nie umiał widocznie nadać jakiegokolwiek wyrazu. Były wprawdzie w niej ślady rylca, które mogłyby nadać jej pewien wyraz, gdyby materyał okazał się zdolniejszy, a rylec delikatniejszy i ostrzejszy. Rzeźbiarz starał się widocznie trzy czy cztery razy poczynić jakieś ulepszenia w okolicy nosa, ale zniechęcił się do łagodzenia wyrazu tej twarzy. Sądząc z lichego stanu jego bielizny, wywnioskowałem, że jest kawalerem i musi znosić wiele zaniedbania i nieporządku; miał on cztery żałobne pierścionki a prócz tego broszkę, przedstawiającą spłakaną kobietę nad mogiłą, przy której stała urna. Zauważyłem też, że cały łańcuszek do zegarka miał także obwieszony pierścionkami i pieczątkami, zapewne przykremi pamiątkami po zmarłych przyjaciołach. Oczy jego małe, przenikliwe i czarne błyszczały, wargi miał cienkie a usta szerokie. Wyglądał na lat czterdzieści do pięćdziesięciu.
— Więc pan nie był nigdy poprzednio w Londynie? — spytał mnie pan Uemnik.
— Nie.
— Ja też niedyś byłem tu nowicyuszem — odrzekł — aż dziwnie pomyśleć!
— Teraz już pan zapewne dobrze poznał miasto?
— Rozumie się, znam teraz całe jego życie.
— Złe to pewnie miasto? — spytałem, bardziej dlatego, aby coś powiedzieć, niż by uzyskać jakieś objaśnienie.
— Tu w Londynie ograbią pana jeszcze, oszukają jak należy, pobiją. — Ludzi, jak wogóle wszędzie, znajdzie się i tu wielu do tych rzeczy.
— Z nieprzyjaźni i złości — dodałem starając się cokolwiek złagodzić jego słowa.
— O, nie wiem, czy to nieprzyjaźń czy złość. Chodzi o to..., że dla zysku ludzie na wszystko gotowi.
— To jeszcze gorzej.
— Tak pan myśli? Zresztą i ja powiedziałbym to samo.
Uemnik miał kapelusz nasunięty na tył głowy, szedł, patrząc naprzód z wyrazem obojętnym, widocznie nic na ulicy nie zwracało jego uwagi, a usta jego tak były uformowane, jakby się wciąż uśmiechał. Zdołaliśmy dojść na Holborn — Gill, zanim przekonałem się, że to uśmiech bezwiedny, w rzeczywistości zaś nigdy się nie śmieje.
— Pan wie, gdzie mieszka pan Mateusz Poket?
— Tak, na Hammer-Smit, w zapadłej części Londynu. — odpowiedział, wskazując głową w tę stronę.
— Daleko, stąd?
— Dosyć... pięć mil.
— Pan go zna?
— Tak, ale pan poddaje mnie formalnemu badaniu, — rzekł Uemnik, — tak znam go.... znam.
W słowach tych brzmiał odcień podejrzenia a zarazem jakiegoś niezadowolenia, co nie mile podziałało na mnie; spojrzałem z boku na drewnianą fizyognomię, starając się wyczytać na niej cokolwiek pocieszającego, gdy oznajmił następnie, żeśmy doszli do hotelu „Bernarda“. Nie uspokoiło mnie to jednak, że budynek ten stanowi wielki hotel, którym kieruje pan Bernard, a w porównaniu z którym nasz „Niebieski Dzik“ jest zwyczajnym szynkiem. Ale wkrótce okazało się, że pan Bernard jest bezcielesną istotą, fikcyą mojej wyobraźni, że niema żadnego hotelu, tylko jakaś kollekcya brudnych, walących się domów obok siebie.
Weszliśmy przez furtkę, minęli długą uliczkę i znaleźli się na mrocznem, kwadratowatem podwórzu, przypominającem cmentarz. Przekonałem się, że nawet drzewa są tu ponure, wróble ponure, koty ponure i domy ponure: nigdzie nic podobnie ponurego nie widziałem. Okna całego szeregu mieszkań, z których się składał ten dom, służyły za prawdziwą wystawę starych, wypełzłych stor i firanek, nędznych groszków w wazonikach, potłuczonych szyb, ułamków i zgnilizny, zniszczenia i upadku. Na oknach pustych mieszkań naklejono napisy: „do wynajęcia“, „do wynajęcia“, „do wynajęcia“; można było pomyśleć, że nowi biedacy tutaj nie przyjdą i że mściwa dusza Bernarda pragnie stopniowego usunięcia żyjących tu ludzi i pogrzebania ich pod nieuświęconym modlitwą gruntem ulicy. Brudna, żałobna warstwa sadzy i kopcia pokrywała ten zapuszczony twór Bernarda i posypała popiołem głowę jego na znak skruchy i ukojenia. Wszystko to raziło — zmysł wzroku. Ale nie mniej raziła zmysł powonienia woń suchej zgnilizny, idąca od zanieczyszczonych piwnic i strychów, woń szczurów, myszy, pluskiew, gnojówki i różnych brudów, wymagających koniecznie zastosowania jakiegoś odkażającego płynu.
Taki początek mych wielkich nadziei był tak dalece nieoczekiwany, że spojrzałem z niezadowoleniem na pana Uemnika.
— A — rzekł, nie pojmując mego spojrzenia — tutejsze opuszczenie przypomina panu wieś... i mnie także.
Poprowadził mnie na koniec podwórza i zaczął wchodzić wraz ze mną na piętro, po zniszczonych schodach, które groziły lada chwilę rozpadnięciem się w proch, tak, że mieszkańcy piętr mogli pewnego pięknego poranku dojrzeć ze swych drzwi, że nie zejdą na dół. Na drzwiach był napis: „Pan Poket młodszy“, a na skrzynce do listów zobaczyłem kartkę papieru z napisem: „Wkrótce wrócę“.
— Nie myślał zapewne, że tak prędko przyjedzie. Czy pan niczego więcej nie potrzebuje?
— Nie, dziękuję panu.
— Ja prowadzę kasę pana Dżaggersa — i dlatego będziemy się często widywali.
— Do widzenia.
Wyciągnąłem rękę. Uemnik spojrzał na mnie z takim wyrazem, jakby myślał, że chcę czegoś. Potem widząc, że nie, rzekł:
— Tak... Tak! Widzę, że pan przywykł ściskać za rękę.
Bardzo się zmieszałem, sądząc, że to nie według londyńskich zwyczajów, ale odpowiedziałem twierdząco.
— Odwykłem od tego — odrzekł. Bardzom rad, żem pana poznał. Do widzenia!
Gdy uścisnęliśmy sobie ręce i odszedł, otworzyłem okno na platformie schodów i o mało się nie zabiłem: przegniłe zawiasy nie wytrzymały ciężaru okna, które spadło na dół z szybkością gilotyny. Na szczęście nie zdążyłem się jeszcze wychylić z okna. Po tem zajściu postanowiłem zadowolić się zamglonym widokiem hotelu przez szyby, pokryte warstwą brudu i ze smutkiem myślałem, że opowiadania o Londynie bardzo przesadzone.
Pojęcie młodszego Poketa o słowie „wkrótce“ nie zgadzało się widocznie z mojem. Prawie do obłędu nasyciłem się widokiem z okna i w ciągu półtorej godziny zdołałem wiele razy wypisać swe nazwisko na każdej szybie, zanim usłyszałem wreszcie na schodach czyjeś kroki. Przedemną stopniowo ukazał się kapelusz, głowa, halsztuk, kamizelka, spodnie i buty ludzkiej istoty mniej więcej w moim wieku. Z pod pach tego chłopca sterczały papierowe paczki, a na jednej ręce prócz tego trzymał koszyczek z truskawkami; sam ledwie żył ze zmęczenia.
— Pan Pip? — zapytał.
— Pan Poket? — spytałem nawzajem.
— Mój Boże! Tak mi przykro... wiedziałem, że pański dyliżans przychodzi w południe, ale nie sądziłem, że pan nim przyjedzie. Wyszedłem właśnie ze względu na pana.... nie usprawiedliwiam się, nie!... Sądziłem, że pan przyjeżdża ze wsi i chętnie spróbowałby owoców po obiedzie i dlatego udałem się na Koweñt-Gardeñ na targ owocowy.
Z pewnych względów oczy me mało nie wyszły z orbit. Wyraziłem mu wdzięczność za pamięć, myśląc równocześnie, że marzę.
— Mój Boże! — zawołał Poket. — Drzwi te zawsze takie uparte.
Rzucił się do otwierania drzwi, trzymając w rękach i pod pachami pakiety z owocami i wyciskając z nich sok. Widząc to, zaproponowałem mu, aby dał mi pakiety do potrzymania, zgodził się na to z miłym uśmiechem i zaczął walczyć z drzwiami, jakby z jakiem dzikiem zwierzęciem. Drzwi otworzyły się nagle, kiedy się tego zupełnie nie spodziewał, tak że potoczył się w tył wprost na mnie, ja zaś na przeciwległe drzwi i obaj roześmieliśmy się. Wciąż jednak czułem, że oczy me wychodzą z orbit i że patrzę na wszystko jak we śnie.
— Bądź pan łaskaw wejść. Pozwól mi się poprowadzić. Czeka tu pana krótki pobyt, ale mam nadzieję, że wygodnie pan spędzi czas do poniedziałku. Ojciec myślał, że będzie panu przyjemniej przebyć dzień jutrzejszy ze mną na zwiedzaniu Londynu. Bardzo rad jestem, że pokażę mu Londyn. Co się tyczy jedzenia, mam nadzieję, że pan nie będzie go uważał za złe... Zamówiłem je w poblizkiej restauracyi, kazałem je przynieść, muszę dodać, że na pański rachunek, jak mi nakazał pan Dżaggers. Co do mieszkania przyznam się, że nie jest ono rozkoszne, gdyż sam muszę zarabiać na kawałek chleba a ojciec nic mi dać nie może, choć gdyby nawet mógł, to i takbym od niego nie wziął. Nie sądź pan, że obrus, łyżki i naczynie należą do mnie, wszystko to z restauracyi. Oto moja maleńka sypialnia; trochę wilgotna, ale u Bernarda wszystko wilgotne. A to pańska sypialnia; sprzęty wypożyczone; jeśli pan sobie czegoś życzy, zaraz pójdę i natychmiast przyniosę. Pokoje te są na uboczu; będziemy sami i mam nadzieję, że się nie pobijemy. Ale, mój Boże! Wybacz pan, tak długo zmuszam pana do trzymania owoców. Niechże pan da pakunki. Tak się wstydzę!
Stałem na przeciw Poketa młodszego i podawałem mu pakiety jeden po drugim, w tej chwili zobaczyłem, że z oczami jego dzieje się to samo, co z mojemi. Odskoczył w tył i zawołał:
— Na Boga! Wszak to ten sam chłopiec!
— A pan — ten młody, blady dżentelmen!...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.