Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII.
WYJAŚNIENIA WAZGIRDA.

Hrabia powróciwszy do pałacyku, tym razem nie uniknął Marysieńki. Widocznie powziął jakieś postanowienie i zależało mu samemu na jaknajszybszej z nią rozmowie.
Ponieważ Pohorecka bawiła w swym pokoju na górze, bezzwłocznie wysłał do niej Antoniego, prosząc, aby zechciała zejść doń, do gabinetu.
— Widzi pani! — zawołał, ujrzawszy ją. — Jaka sieć dokoła nas się zaciska!
Wazgird nie udawał, naprawdę był wzburzony. Nie wiadomo co poruszyło go bardziej do głębi, czy straszliwa śmierć pomocnika i ten okropny trup z wytrzeszczonemi z przerażenia oczami, czy też otrzymane niedawno ostrzeżenie.
— Zabito jakiegoś Dziurdziszewskiego? — wymówiła, przypominając sobie posłyszane nazwisko. — Czy to ma związek z naszą sprawą?
— Jakto, czy ma? Dziurdziszewski był moim zaufanym człowiekiem! Miał dostarczyć potrzebne papiery! Wiem, że je miał! Prawdopodobnie, dlatego go zamordowano, aby je odebrać! Bo dokumenty znikły! Przepadły...
— Przepadły! — powtórzyła z rozpaczą Marysieńka...
— Tak! I niema chwili do stracenia! Musimy coś postanowić!
Wazgirdowi, śmierć Dziurdziszewskiego była pod jednym tylko względem na rękę. Mógł nadal zwodzić Pohorecką, że papiery nie zostały odnalezione, choć właśnie te dokumenty spoczywały u niego w bocznej kieszeni. Ale przecież ich treść musiała stanowić tajemnicę dla Marysieńki. Z dokumentów poznałaby łatwo oś intrygi, zrozumiałaby prawdziwą rolę Wazgirda.
Tymczasem w głowie hrabiego już zrodził się pewien plan. Wciąż migał mu przed oczami potworny sztylet, ten sam, którym zabito Dziurdziszewskiego, którym zabito Tadeusza. Uciec, za wszelką cenę, uciec... Jaknajprędzej. Uciec wraz z Marysieńką. Lecz, wprzódy trzeba wzbudzić zaufanie w ofiarze.
— Więc wszystko zginęło! — wyszeptała Marysieńka, nie wiedząc dobrze nawet o jakie papiery chodzi. — Nigdy nie wybrnę z tego splotu zagadek...
Uznał za stosowne ją pocieszyć.
— Nie traćmy nadziei! Musimy odnieść zwycięstwo!
Ale Marysieńka była naprawdę zniecierpliwiona. Poprzednie dziwne zachowanie się Wazgirda i jego nieokreślone odpowiedzi, dawały jej coraz więcej do myślenia. Postanowiła jednem uderzeniem przeciąć splątany węzeł.
— Panie hrabio! — oświadczyła. — Przyznaję się, że dość mam tych niedomówień! Zginął jakiś pański człowiek, podobno w mojej sprawie! Bardzo mi przykro, ale nie mam pojęcia, o co on walczył. Wspomina pan wciąż o różnych dokumentach, papierach, lecz czegoż one się tyczą? Mają dopomóc do rozsiania mroków, otaczających moją osobę? Pięknie! Ale jakaż ich treść, bo jeśli pan hrabia nawet ich nie posiada, to napewno domyśla się treści, skoro chce je zdobyć. Poza tem, ciągle nie mogę się dowiedzieć ani słówka o tajemnicy, jaka ciążyła nad życiem mego męża Tadeusza. Kto go zabił? Za co? Co zawierał medaljon? Wspominał pan, że wie o tych sprawach, więcej od innych, ale wyjaśnienia odkładał stale na później. Czyż śmierć Dziurdziszewskiego znowu stanie na przeszkodzie i dzisiejszy wieczór, mimo obietnicy pana hrabiego, nie przyniesie mi rozwiązania dręczących zagadnień?
Wazgird zdążył tym razem się przygotować.
— Nie! — odparł. — Zaraz opowiem pani wszystko. Przynajmniej to co wiem... Powtórzę, o zebranych pisemnie danych i o moich przypuszczeniach...
— Opowie pan?
— Pragnąłem przypuszczenia poprzeć dowodami, lecz skoro się nie udało, nie będę pani cierpliwości dłużej narażał na próbę.
Marysieńka aż zadrżała z wewnętrznego podniecenia. Więc już za chwilę... Głębiej wtuliła się w fotel.
— Słucham! — wyrzekła, starając się próżno nadać swemu głosowi obojętne brzmienie.
Hrabia zajął miejsce za biurkiem, wsparł głowę na ręku, tak, że mu twarzy prawie nie było widać i począł mówić przyciszonym głosem, niby człowiek, który wie, że swą opowieścią drugiemu przykrość sprawić musi.
— Daruje pani, pani Marysieńko, o ile niektóre ustępy z mej relacji ją dotkną. Szczególniej, że rzuci ona pewien cień na Tadeusza...
Zagryzła wargi.
— Każda prawda jest bolesną!
— Tadeusz — mówił dalej Wazgird, łącząc nieco prawdy z ogromnem kłamstwem — choć uchodził za Pohoreckiego, ale, w rzeczy samej, był synem nieślubnym pewnego magnata. Pragnie pani poznać jego nazwisko? Służę... Książę Gorayski. Również i ja jestem z Gorayskimi skuzynowany.
— Synem nieślubnym księcia Gorayskiego!
— Ukrywał to przed panią! Tem bardziej, że ze swym ojcem poróżnił się przed wielu laty i nie utrzymywał z nim żadnych stosunków. Ale książę wciąż pamiętał o Tadeuszu. Zmarł obecnie stary przed paru miesiącami, lecz przed śmiercią pozostawił mu duży spadek.
— Spadek Tadeuszowi? — Marysieńka nie wierzyła własnym uszom.
— Spadek miljonowej wartości! — poważnie potwierdził Wazgird. — Tylko pozostawił go w sposób dosyć oryginalny, gdyż zmarły był wielkim dziwakiem. Posiadał on spadkobiercę, swego bratanka, nazwijmy go baronem X. pełnego nazwiska dziś jeszcze wymienić nie chcę, którego nie cierpiał, ponieważ Tadeusz był tylko jego nieślubnym synem i Gorayski nie zdążył go zaadoptować.
Posprzedawał on, czując zbliżającą się śmierć wszystko, co mógł zamienić na pieniądze i umieścić to wraz z kosztownościami, w sobie tylko wiadomej skrytce, aby jaknajmniej baronowi X. się dostało. Później zawezwał do siebie na wieś Tadeusza i doręczył mu plan znakomicie ukrytego schowanka, do którego dostać się jest niezwykle trudno, oświadczając, iż po jego śmierci, wszystko to należy do niego i w każdej chwili ma prawo to zabrać. Przypomina pani sobie chyba, że mniej więcej przed półtora miesiącem pani mąż wyjeżdżał na kilka dni z Warszawy?
— Tak! — Zawołała, uderzając się w czoło. — Wyjeżdżał! Ale mówił, że to w sprawach biurowych.
— Skłamał! Bawił u ojca swego, księcia Gorayskiego i przywiózł z tamtąd pewne papiery, ów plan i złoty medaljon!
— Medaljon zawierał minjaturę jego naturalnego ojca...
Twarz przyoblekła się coraz większym smutkiem, a serce napełniało się goryczą. Ten Wazgird podawał tak ścisłe szczegóły, wiedział, kiedy Tadeusz opuszczał Warszawę, że cała opowieść musiała być prawdą. Czemuż mąż taił to wszystko przed nią? Czyżby ją tak mało kochał? Brakło mu do niej zaufania?
— Zawinił bardzo Tadeusz względem pani — mówił dalej Wazgird, jakby odgadując jej myśli — lecz sam najwięcej za to odpokutował!
Marysieńka milczała, tłumiąc cisnące się do oczów łzy.
Wazgird, który z za monokla śledził uważnie wrażanie, jakie czynią jego słowa, mówił dalej:
— Sam wyszedł na tem najgorzej! Bo, choć to, co będę teraz powtarzał, jest tylko moim domysłem, mam wrażenie, że cała sprawa w ten sposób, właśnie, się odbyła...
— Mianowicie? — szepnęła Marysieńka.
— O tem, że stary książę Gorayski w ten niezwykły sposób przekazuje większość swego majątku Tadeuszowi, wiedział tylko jeden człowiek... Tym człowiekiem, byłem ja! Bo Gorayski blisko ze mną spokrewniony, nie miał przedemną tajemnic. Pochwalałem nawet ten krok, uważając, że spadek słusznie Tadeuszowi się należy, a bezpośredni spadkobierca baron X. uczyni zeń najgorszy użytek. Człowiek to bowiem, wyzuty z czci i wiary, o najniższych instynktach, jak zresztą z dalszego mojego opowiadania pani się przekona...
— On byłby osią intrygi?
Skinął głową.
— Zgadła pani! Teraz następują moje przypuszczenia a wypadki, które przeżywamy od kilku tygodni potwierdzają je całkowicie. Więc... O spadku, prócz Gorayskiego, Tadeusza i mnie nikt nie był powiadomiony. Stanowiło to wielki sekret... Jeszcze większą tajemnicą było otoczone miejsce, w którem znajduje się skrytka i nikt bez szczegółowego planu nie mógł się tam dostać. Strzegą jej rozmaite przyrządy i maszynerje, a obcy, poszukując skarbu, narazi się tylko na wielkie niebezpieczeństwo i nic nie znajdzie. Nawet ja, bez szczegółowych wskazówek, nigdybym nie trafił... Ale... Baron X.. przeczuwał, widocznie, że stryj chce go wydziedziczyć na rzecz Tadeusza. Kiedy Tadeusz bawił u Gorayskiego musiał on przez przekupioną służbę szpiegów coś nie coś pochwycić z prowadzonych wówczas rozmów. Pojął o co chodzi, do pasji doprowadzała go myśl, że wyślizgną mu się miljony ale, nie posiadając planu skrytki, był bezsilny. Wówczas to, zapewne, w jego głowie zrodził się szatański projekt. Wyczekać na śmierć księcia, następnie zwabić Tadeusza w pułapkę, zanim ten podejmie skarby i odebrać mu plany... Jak zamierzał, tak wykonał, a lekkomyślność pani męża tylko ułatwiła zadanie...
— Zaczynam pojmować! — zawołała Marysieńka, przed którą roztwierały się jakieś zasłony. — Lecz czemuż wspomina pan o lekkomyślności Tadeusza?
— Powtarzam, że jego lekkomyślność i brak lojalności wobec pani, ułatwiły zadanie! Tadeuszowi, odkąd poczuł się w posiadaniu miljonów, przewróciło się w głowie! Może, inaczej chciał sobie ułożyć życie... dość, że nie był z panią szczery. Wykorzystał to baron X., nasłał na niego, tak przynajmniej mi się wydaje, jakąś bardzo przystojną a przewrotną kobietę, która poczęła go uwodzić.
— Stąd ta garsoniera!
— Oczywiście! Bo, jakiż inny byłby jej cel! A Tadeusz mógł zaciągnąć długi, wiedząc, że oczekuje go fortuna. Niestety, owa niewiasta miała za zadanie tylko wykraść plany Tadeuszowi, bo przypuszczano, że nie rozstaje się on z niemi i nosi je stale przy sobie, w kieszeni. Zapewne, owa siwowłosa wiedźma była wspólniczką zbrodniczej uwodzicielki a całą tą szajką kierował zdala baron X. Co dalej się stało, nie wiem! Ale mąż pani poniósł śmierć. Przyczem, zabito go bez żadnego dla siebie pożytku, bo planów przy sobie nie nosił...
— Ach! — wyrwał się Pohoreckiej mimowolny okrzyk. — Gdzież on przechowywał te plany? A ja nic nie wiedziałam o tem?
Wazgird nie patrzał teraz na Marysieńkę. Jego opuszczony wzrok błądził po biurku.
— I tu mogę zaspokoić pani ciekawość! — odrzekł. — Tadeusz, snać przeczuwając niebezpieczeństwo, złożył je, w formie depozytu, w pewnem miejscu poza granicami Warszawy. Prócz planów znajdowały się tam i dokumenty bardzo kompromitujące barona X., które doręczył książę Gorayski Tadeuszowi, chcąc go zabezpieczyć przed intrygami barona, gdyby ten zechciał później kwestjonować formę otrzymania spadku...
Jeśli przedtem Wazgird opowiedział Marysieńce zręcznie ułożoną bajeczkę, w której jednak część prawdy była pomieszana z fałszem, to teraz już kłamał bezczelnie.
Jak wiadomo, papiery, choć treści odmiennej od tej, o której nadmieniał hrabia, ukrył Pohorecki za ramą obrazu, wiszącego nad łóżkiem Marysieńki, wcale ich nie wywożąc z Warszawy.
Zdziwiłaby się ona bardzo, gdyby ją poinformowano, że Dziurdziszewski tam właśnie je znalazł, doręczył hrabiemu i że przeklęte dokumenty, stanowiące cenę życia ludzkiego, spoczywają w kieszeni Wazgirda, w tej samej kieszeni, na jaką teraz mimowolnie spoglądała.
Ale Wazgird bynajmniej nie miał zamiaru jej o tem opowiadać, natomiast z szeregu swych łgarstw wybrnął niezwykle sprytnie.
— Domyślałem się — oświadczył — gdzie się znajdują papiery! Domyślałem się, lecz nie miałem pewności! A chciałem najprzód wyświetlić całą sprawę, aby później dopiero panią w nią wtajemniczyć! Zdemaskować na zasadzie niezbitych danych barona i tę djabelską szajkę! Poleciłem więc Dziurdziszewskiemu przeprowadzić poszukiwania! Szło mu to z trudem i to był dowód ciągłych zwłok, które tak denerwowały panią! Zdawało się, że już pochwycił trop, gdy ten wtem się urywał.. Wreszcie, kiedy już byliśmy prawie u celu, tamci bandyci, okazali się silniejsi odemnie. Bo wczoraj telefonował Dziurdziszewski, że sprawę załatwił pomyślnie, umawiając się ze mną na dziś wieczór, przed paru zaś godzinami dowiedziałem się o jego śmierci. Został w bestjalski sposób zamordowany... A dokumentów w jego mieszkaniu nie znaleziono, bo przecież aby to sprawdzić, jeździłem na miejsce... Albo odebrano mu je, albo też wprost usunięto go, bo wiedział za wiele... Teraz, chyba wszystko jest zrozumiałe pani!...
Ciche westchnienie ulgi wyrwało się z piersi Wazgirda. Wybrnął. A śmierć Dziurdziszewskiego nadawała jego historji pozory prawdy.
— Niestety! Wszystko zrozumiałe... — głuchym głosem powtórzyła Marysieńka.
Obecnie, wydawało się jej, że pojmuje... Była tak spragniona uchylenia choć rąbka z otaczających ją tajemnic, że nie zwróciła nawet uwagi, iż wyjaśnienie Wazgirda jest chwilami chaotyczne i że opowiada on ogólnikami, chwilami nie podając nawet nazwisk... Przedewszystkiem jako kobietę bolała ją najwięcej rola Tadeusza. Postępował z nią nieszczerze, tyle przed nią ukrywał, może otrzymawszy miljony, nawet zamierzał ją porzucić...
Nagle pewna wątpliwość zrodziła się w jej biednej główce.
— Ale, czegoż oni chcą ode mnie? — wyszeptała. — Czemuż mnie prześladują? Co ja im zawiniłam?
Wazgird nie potrzebował teraz kłamać.
— Przecież przeszkadza im pani! — odparł. — Jest pani spadkobierczynią Tadeusza! Miljony przechodzą na panią! Kiedy przypuszczali, że pani nie zna treści dokumentów, gdyż nic pani nie wspominała o nich sędziemu śledczemu, zamierzali unieszkodliwić panią fałszywem oskarżeniem, unieszczęśliwić. Obecnie mniemają, że przeczytała pani list męża i wie wszystko i zbiera przeciw nim dowody... Wobec tego, chcieli postąpić z Dziurdziszewskim, jak z Tadeuszem.
— Przeklęte pieniądze! — zawołała. — Przyczyna nieszczęść! Sądzą, że ubiegam się o spadek po Tadeuszu? Jabym przecież w każdym razie, go się zrzekła!
W pojęciu Wazgirda nie rozwiązywało to bynajmniej sytuacji. Odparł z mocą:
— Pragnie pani, aby śmierć jej męża pozostała niepomszczona? Aby, nad nią ciążył straszliwy zarzut? A, nawet, gdyby pani zrzekła się spadku po Tadeuszu, nie przyda to się na wiele!
— Nie przyda się na wiele?
— Oczywiście! Bo dla nich będzie pani zawsze tą, która zna treść listu męża, więc ich tajemnicę! Widocznie Tadeusz powziął sam od jakiegoś czasu podejrzenia, począł przypuszczać, że owa „zakochana“ niewiasta ma plany ukryte, a udając się na spotkanie, jakie mu przyniosło śmierć, pod wpływem obawy, albo wyrzutów sumienia, opisał pani wszystko szczerze. Wspomniał w nim o szajce która nie tylko na niego, ale i na panią czyha...
— Tak... tak... — wymówiła.
— Widzi więc, pani... Musimy walczyć do ostatka, albo oboje zginiemy! Bo i mnie, natychmiast po śmierci Dziurdziszewskiego, przysłano coś w rodzaju wyroku śmierci!
Marysieńka załamała w bezsilnej rozpaczy ręce.
— I panu? — powtórzyła, całkowicie teraz przekonana. — Nie dość ofiar jeszcze? Tadeusz! Tadeusz!... Ten pański pomocnik!... Co robić?
Wazgird chodził obecnie wielkiemi krokami po gabinecie, a wyraz jego twarzy świadczył, że nie straszy jej daremnie. Wielkie krople potu występowały mu chwilami na czoło, a po wygolonej, rasowej twarzy przebiegał od czasu do czasu nerwowy skurcz. W wyobraźni rysował się obraz otrzymanej kartki wraz z zawartemi w niej słowami:
— Masz tylko dwadzieścia cztery godziny przed sobą!
— Co robić? — raz jeszcze wyszeptała Pohorecka.
— Uciec! — odrzekł krótko.
— Uciec? Dokąd?
Choć hrabia nie udawał przerażenia, bo czuł, że zawisło nad nim groźne widmo śmierci, prowadził jednak rozmowę do ułożonego zgóry celu. Ukryć się i dopiero z bezpiecznego miejsca, na zasadzie posiadanych w kieszeni dokumentów, wykonać wszystkie plany. Ale, skryć się razem z Marysieńką. Gdyż, nie mogąc się pozbyć jej inaczej, wolał nie wypuszczać Pohoreckiej ze swych rąk, obawiając się stracić cennego zakładnika.
Lecz, wprzódy należało upozorować te zamiary.
— Oni się nie uspokoją, — rzucił — dopóki, które z nas pozostanie przy życiu! Pani, bo za wiele wie, — ja, gdyż stanąłem w jej obronie! Jedyna rada, wyjechać zagranicę!
— Wyjazd zagranicę?
— Tak! Nikt nas zagranicą łatwo nie wytropi i unikniemy zamachów, na jakie tu wciąż jesteśmy narażeni! Poza tem, właśnie rozegram ostateczną walkę! Bo, o ile jest mi wiadome, baron X. przebywa w Paryżu, skąd, dla niepoznaki, kieruje tą całą djabelską szajką. Posiadam przeciw niemu niektóre atuty i mniemam, że na ich zasadzie, uda się zwyciężyć go ostatecznie! Pani wyjedzie ze mną!
— Mam wyjechać z panem?
— Toć nie pozostawię tu pani na pewną zgubę!
Marysieńka czuła się obecnie tak, jak wówczas, kiedy sztylet siwowłosej wiedźmy unosił się nad nią. I ten nieudany napad dziś po południu i śmierć Dziurdziszewskiego i niekłamane przerażenie Wazgirda! Rozumiała doskonale, że zewsząd czai się niebezpieczeństwo. Ale projektowany wyjazd nie uśmiechał się jej z wielu względów.
— Panie hrabio! — odparła. — Jakżeż to będzie wyglądało? Władze pomyślą, że naprawdę jestem winna i zbiegłam!
— Niechaj się pani o to nie troszczy! — wymówił przekonywująco. — Adwokat, który prowadzi jej sprawę bo nie zdążyłem nawet pani wspomnieć, że uprosiłem jednego z wybitnych mecenasów stołecznych, aby się podjął jej obrony, zajmie się wszystkiem i nie padnie na nią najlżejszy cień podejrzenia... Również i paszport wydobędę jutro w przeciągu kilku godzin...
— Tak! — szepnęła z wahaniem. — Ale...
Gdyby jeszcze przed tygodniem, zaproponował jej Wazgird wyjazd zagranicę, to po tem co dla niej uczynił ufała mu tak bezgranicznie, że natychmiast wyraziłaby swą zgodę. Lecz, obecnie, ten instynkt — instynkt, o którym ongi wspominał sam hrabia w rozmowie z Dziurdziszewskim, nie wiedzieć dlaczego, mówił jej, aby się wystrzegła Wazgirda. Bo, choć ten, opowiedział jej nareszcie i o tajemnicy, ciążącej nad życiem Tadeusza i o niciach zawikłanej intrygi, pojąć nie mogła, czemu z wyjaśnieniami zwlekał tak długo. Mógł to uczynić znacznie wcześniej. Twierdził, że nie posiadał dokumentów, mogących poprzeć jego słowa? Przecież i teraz ich nie posiada! A te wykrętne odpowiedzi, ta niezrozumiała historja z Klarą?
— Ale — wyrzuciła, zdobywszy się nagle na odwagę. — Wciąż zrozumieć nie mogę jednej rzeczy!... Jesteśmy otoczeni wrogami, ludzie dokoła nas giną, nam grozi na każdym kroku śmierć! Czemu, zamiast walczyć po omacku z daleko silniejszym przeciwnikiem, lub przed nim uciekać nie zwrócić się po pomoc do tych, którzy są jedynie powołani, aby stanąć w naszej obronie? Myślę, o władzach! Toć, sądzę, że jeśli posłyszą opowieść, której przed chwilą z ust pana hrabiego wysłuchałam, nietylko uwierzą jej całkowicie, ale bardzo szybko pochwycą i zbrodniczą szajkę...
Owo „zwrócenie się do władz”, było najsłabszą stroną Wazgirda i wiele potrzebował on sprytu, aby wytłumaczyć Marysieńce logicznie to, co w żaden sposób rozsądnie wytłumaczyć się nie dawało. Ale tak samo, jak nakłamał jej o poszukiwaniu dokumentów, które w rzeczy samej leżały u niego w kieszeni, tak samo, jak nakłamał o „adwokacie, prowadzącym obronę“, bo ze względów zrozumiałych nie zwracał się w sprawie Pohoreckiej do żadnego z warszawskich mecenasów — tak samo i teraz starał się ją oszołomić, uknutemi w swej głowie, fałszywemi argumentami.
— Pięknie. — rzekł. — Lecz zachodzi jedna obawa! Przestępcy są tak sprytni i tak dobrze poinformowani o wszystkiem, że jeśli się dowiedzą, że działamy wspólnie z władzami, zniszczą i nigdy nie uda się nam ich pochwycić. A baron X. ma duże stosunki i nietylko sam się wykręci, ale i zatrze starannie wszelkie ślady. Proszę nie zapominać, że nie posiadam przeciwko niemu żadnych stanowczych dowodów! A wtedy, co zrobimy? Pozostaniemy z nieokreślonemi oskarżeniami, z posądzeniami, opartemi li tylko na moralnem przekonaniu. Bo, prócz barona X. czy jestem w stanie wskazać na kogokolwiek z tej szajki? A zależeć nam chyba powinno na tem, aby ich zdemaskować i pochwycić...
Marysieńka milczała. Słowa Wazgirda brzmiały, na pozór przekonywująco.
On tymczasem, chcąc ostatecznie rozproszyć jej wątpliwości, mówił:
— Zresztą, czynią ostatnią próbę! Wyjedziemy zagranicę na dwa tygodnie najdłużej. O ile w tym czasie, nie uda się zwyciężyć barona X. środkami, będącemi w mojem posiadaniu, zrezygnuję z prowadzenia walki, bez pomocy władz i pierwszy zwrócę się do policji! Czy to pani, wystarcza?
Wzrok Marysieńki błąkał się teraz po wspaniałem urządzeniu gabinetu, po pięknych obrazach zdobiących ściany, po wzorzystych, tkanych złotem makatach, zatrzymywał się na zakutych w stal rycerzach, ustawionych przy drzwiach, niby na warcie a na jej usta cisnęły się jakieś słowa... Wydawało się, że konieczny jest ten wyjazd, a tak się lękała podróży z Wazgirdem.
Już miała coś rzec, gdy wtem ozwało się lekkie stukanie w drzwi pokoju, a wślad za niem wsunęła się do gabinetu szczupła, wysoka figura Gwiżdża. Sekretarz zdążył zmienić ubranie ze sportowego na zwykłe i stał obecnie na progu, śledząc z wyraźnem zaciekawieniem podniecone ożywioną rozmową twarze Marysieńki i hrabiego.
— Przepraszam! — wymówił, niby zamierzając się cofnąć. — Czy nie przeszkodziłem?
Wazgird, jakby ucieszył się nawet z pojawienia się swego sekretarza.
— Bynajmniej! — odparł uprzejmie. — W samą porę pan przybywa! W naszem dotychczasowem życiu zajdzie nieoczekiwana zmiana! Wyjeżdżamy jutro z panią Marysieńką zagranicę. Pan, również pojedzie z nami!
Ani jeden mięsień nie drgnął na twarzy Gwiżdża.
— Cóż? — wymówił, na pozór nie zaskoczony tą decyzją. — Skoro taka wola pana hrabiego! I zagranicą niejedną rzecz ciekawą zobaczyć można!
Jeśli Gwiżdż wiadomość o swym wyjeździe przyjmował obojętnie, to na Marysieńce wywarła ona inne wrażenie. Wazgird, chcąc zdobyć z powrotem zaufanie Pohoreckiej, nie mógł postąpić zręczniej, niżli oznajmiając, że Gwiżdż udaje się wraz z nimi. Bo, w miarę, jak odpychało ją coś od hrabiego, sympatja Marysieńki do sekretarza rosła, a po ocaleniu jej dzisiejszego po południa od napaści, uważała Gwiżdża, w głębi duszy, za najpewniejszego obrońcę. To też, choć hrabia mówił o ich wyprawie, jako o rzeczy postanowionej, nie uzyskawszy nawet ostatecznie zgody Marysieńki — skoro uczestniczył Gwiżdż, nie zamierzała się sprzeciwiać.
— Pan hrabia uważa — rzekła, spozierając uważnie na Gwiżdża — że na obczyźnie łatwiej uniknąć niebezpieczeństw, na jakie tu jestem narażona!
Ale Gwiżdż był znów niewzruszony:
— I tam różnie wydarzyć się może! — odparł krótko.
Wazgird, w odpowiedzi na ten aforyzm, posłał mu z za monokla spojrzenie pełne złości. Niby pragnął niem przebić swego sekretarza. Ale na swoje szczęście czy nieszczęście, odwrócony nieco bokiem Gwiżdż, nie zauważył tego przepojonego gniewem wzroku, zresztą, prawie w tejże sekundzie, na progu gabinetu pojawił się Antoni, oznajmiając, iż w sali jadalnej podano kolację.
Podczas wieczerzy nastrój zmienił się radykalnie. Hrabia, widocznie zadowolony, że udało mu się urzeczywistnić swoje plany, był niezwykle rozmowny i ugrzeczniony. Rozprawiał na obojętne tematy, widocznie ze względu na obecność kamerdynera, rzucając od czasu do czasu nawet jakiś żarcik. Niby zapomniał na chwilę i o śmierci Dziurdziszewskiego i o otrzymanem groźnem ostrzeżeniu. Niekiedy tylko, spozierał ukradkiem niezbyt przyjaźnie na Gwiżdża. Ten, wsadziwszy nos w talerz zajadał zawzięcie, a Marysieńka, nie słuchając prawie słów Wazgirda, myślała, dokąd ją zaprowadzi ten cały splot przygód tajemniczych. Jakże pragnęła rozmówić się szczerze z Gwiżdżem, lecz obecnie było to niemożliwe.
Dopiero, po kolacji, gdy Antoni znikł, powstano od stołu i poczęto się żegnać, aby się udać każde do siebie na spoczynek. Pohorecka pochwyciła stosowną chwilę. Korzystając z tego, że hrabia odszedł pierwszy z sali jadalnej i znaleźli się sam na sam, obcesowo zaczepiła Gwiżdża.
— Co pan myśli o tem wszystkiem?
Również on kierował się do wyjścia. Posłyszawszy zapytanie Pohoreckiej przystanął. Obejrzał się wokoło, jakby sprawdzając, czy nikt ich nie podsłuchuje, poczem zbliżył się do Marysieńki i przyciszonym głosem rzucił:
— Rozpoczyna się nowy akt tragedji i kurtyna idzie do góry! Uczynię jednak, co w mojej mocy, aby ten akt był ostatnim i skończyły się pani udręki!
Po raz pierwszy przemawiał do niej prawie otwarcie ciepło i serdecznie.
— Panie Gwiżdż! — poczęła błagać szeptem. — Powiedz mi pan wszystko! Zaklinam! Pan lepiej orjentuje się odemnie... Czy mam wierzyć Wazgirdowi?
— Skoro wyjeżdżamy razem — znów odparł ogólnikowo — sądzę, że nic pani nie grozi!
— Tak... ale... — mówiła w podnieceniu, z wypiekami na policzkach. — Opowiedział mi niedawno historję, która posiada cechy prawdopodobieństwa... Lecz, nadal pojąć nie mogę, na co ten wyjazd zagranicę potrzebny?
Skinął głową.
— Potrzebny! — potwierdził.
— I pan tak mniema! Przecież nie zna pan, zapewne, wcale mego życia, nie wie, kim jestem, co znaczy ten cały splot wypadków?
Gwiżdż drgnął niespodzianie. Wydawało się, że spłoszył go jakiś niepochwytny w sąsiednim pokoju szelest, który nie dobiegł nawet do słuchu Marysieńki.
— Wiem, więcej niźli pani sądzi! — wymówił szybko. — A teraz kończymy rozprawę! Ściany też mają uszy! I to dobre uszy! Proszę nie troszczyć się o nic, bo ja czuwam!
Choć szelest się nie powtórzył, odskoczył raptownie od Pohoreckiej, na palcach uczynił w kierunku drzwi kilka kroków i z miną obojętną wyszedł z pokoju, jakgdyby z sobą wcale nie rozmawiali.

Nazajutrz, prawie cały dzień Marysieńka spędziła sama, w pałacyku. Wyjazd naznaczony został na wieczór, bo o tej porze odchodzi express zagranicę. Wazgird już zrana udał się do miasta samochodem, aby załatwić niezbędne formalności, a towarzyszył mu Gwiżdż, którego hrabia zabrał z sobą. Widocznie był mu potrzebny przy załatwianiu w gorączkowem tempie różnych spraw, związanych z nagłym wyjazdem, raczej podobnym do ucieczki. Ale jakież było ździwienie Marysieńki, kiedy po południu hrabia sam powrócił do willi, bez sekretarza.
Miał minę zmartwioną.
— Duża przykrość nas spotyka! — oświadczył, ujrzawszy Pohorecką.
— Cóż takiego? — zapytała, przeczuwając niedobrą wiadomość.
— Gwiżdż nagle zachorował!
— Zachorował?
Wazgird począł tłomaczyć, unikając swoim zwyczajem wzroku Marysieńki. Mówił krótkiemi, urywanemi zdaniami.
— Jechaliśmy razem w samochodzie... Raptem zrobiło mu się słabo... Zemdlał... Przestraszyłem się bardzo... i odwiozłem natychmiast Gwiżdża do lekarza... Ten orzekł, że jest przemęczony, wyczerpany i zalecił parodniowy wypoczynek w łóżku...
— Ależ Gwiżdż — przerwała — był wczoraj jeszcze pełen siły i energji! Wyglądał doskonale!
— Serce! — odrzekł jakimś tajemniczym tonem. — Serce nie w porządku! Często ono podobne płata figle! Człowiek wygląda niczem atleta, a w rzeczy samej jest ciężko chory... Tak samo, sprawa ma się z Gwiżdżem... Będzie musiał bardzo uważać na siebie...
— Czemuż, pan hrabia, nie odwiózł go do willi?
— Bo — rozłożył bezradnie ręce — nie miałby się kto tu nim zaopiekować! My wyjeżdżamy, a na czas naszej nieobecności, zezwoliłem Antoniemu udać się na wieś, do krewnych! Pałacyk pozostanie prawie pusty. Wolałem przeto umieścić Gwiżdża w lecznicy.
— W lecznicy?
— Tam ma zapewnione wszelkie wygody! Zresztą, ta cała historja nie potrwa dłużej, niźli trzy, cztery dni, bo taki wypoczynek wyznaczył doktór. A po tym terminie, Gwiżdż przybędzie do nas, zagranicę!
— Nie możemy zaczekać na niego, skoro o tak krótki czas chodzi?
— Niemożliwe! Nasz wyjazd musi nastąpić bezwzględnie dzisiaj...
Marysieńka chciała jeszcze coś dodać, bo w mózgu świdrowała niespokojna myśl, że ubył jej najpewniejszy obrońca, ale hrabia, niby przewidując obawy Marysieńki dorzucił chytrze ukute zdanie:
— Sam Gwiżdż nie życzyłby sobie tej zwłoki! Ma pani w nim naprawdę przyjaciela! Po wczorajszym napadzie tak lękał się o jej bezpieczeństwo, że jeszcze w lecznicy powtarzał z naciskiem, abyśmy nie odkładali podróży. Prosił, żebym panią pozdrowił serdecznie i zapewnił, że najdalej za tydzień ujrzy go zagranicą!
Słowa hrabiego zbiegały się całkowicie z tem, co Gwiżdż mówił wczoraj Marysieńce. To też rozczulona jego troskliwością, wyszeptała:
— Poczciwy ten Gwiżdż! Martwi się o mnie nawet wtedy, gdy sam jest chory!
Wazgird pochylił głowę a po jego szczupłej, rasowej twarzy przebiegł jakiś skurcz. Przypominał on bardzo ironiczny śmiech, hamowany z całej siły. Ale Pohorecka nie dostrzegła tego grymasu.
Och, jakby zadrżało jej serce, gdyby go dostrzegła...
Bo Wazgird zaprosiwszy swego sekretarza na butelkę wina, do tego wina dosypał nie pozostawiającej po sobie śladów trucizny...
Spokojny był, że Gwiżdż nie wyzdrowieje nigdy — i nie stanie z „ostrzeżeniami“ na jego drodze. Za kilka godzin najdalej, Gwiżdż już nie będzie należał do grona ludzi żywych...
W kilka godzin później, hrabia wraz z Marysieńką opuścili Warszawę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.