i powiedział wyraźnie: „dla hrabiego Wazgirda“. Z początku nie chciałem go nawet brać! Ale rzucił mi na kolana i zmięszał się z tłumem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób tu odszukał pana hrabiego!
Wazgird spojrzał na kopertę. Widniało tam, w rzeczy samej jego nazwisko. Szybko ją rozdarł i czytał:
„O ile nie zwrócisz nam dobrowolnie dokumentów, spotka cię to samo, co i Dziurdziszewskiego. Nie żartujemy nigdy. Ostrzeżenie pierwsze i ostatnie. Masz dwadzieścia cztery godziny do namysłu.
Twarz Wazgirda postarzała nagle o lat dziesięć. Z oka wypadł monokl i bezsilnie zachybotał się na sznurku.
Wazgird stał kilka sekund, trzymając list w ręku i zapominając nawet zająć miejsce w samochodzie. Lecz naraz, jakby oprzytomniał.
— Oddać dobrowolnie? — mruknął. — Miljonów nie oddaje się bez walki! Ano, zobaczymy. Nie powiedziałem jeszcze swojego ostatniego słowa.
Hrabia powróciwszy do pałacyku, tym razem nie uniknął Marysieńki. Widocznie powziął jakieś postanowienie i zależało mu samemu na jaknajszybszej z nią rozmowie.
Ponieważ Pohorecka bawiła w swym pokoju na górze, bezzwłocznie wysłał do niej Antoniego, prosząc, aby zechciała zejść doń, do gabinetu.
— Widzi pani! — zawołał, ujrzawszy ją. — Jaka sieć dokoła nas się zaciska!
Wazgird nie udawał, naprawdę był wzburzony. Nie wiadomo co poruszyło go bardziej do głębi, czy straszliwa śmierć pomocnika i ten okropny trup z wytrzeszczonemi z przerażenia oczami, czy też otrzymane niedawno ostrzeżenie.
— Zabito jakiegoś Dziurdziszewskiego? — wymówiła, przypominając sobie posłyszane nazwisko. — Czy to ma związek z naszą sprawą?
— Jakto, czy ma? Dziurdziszewski był moim zaufanym człowiekiem! Miał dostarczyć potrzebne papiery! Wiem, że je miał! Prawdopodobnie, dlatego go zamor-