Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NIEBEZPIECZNY SPACER.

Marysieńka, otrzymawszy list, w pierwszej chwili zaniepokoiła się mocno. Była przekonana, że Wazgird ją zawiadamia, iż wypadła jakaś nieoczekiwana przeszkoda i tyle upragnione wyjaśnienie ulegnie odwłoce.
Z biciem serca rozdarła kopertę i przebiegła oczami wiersze biletu. Lecz, wnet na jej twarzyczce wykwitł rumieniec zadowolenia.
Najmilsza pani Marysieńko!
Wszystko idzie znakomicie! Ale, ponieważ, jak zresztą przewidywałem, nie powrócę przed wieczorem, posyłam Pani moje auto, proponując Jej małą niem przejażdżkę, aby się Pani w mojej nieobecności zbytnio nie znudziła. Szofer jest wolny do siódmej. Skoro ukończy Pani spacer, proszę mi go odesłać, on już będzie wiedział, gdzie mnie odnaleźć. Łączę najpiękniejsze ucałowanie rączek i do wieczora! Szczerze oddany —

Wazgird.

— Jakżeż miły jest ten hrabia! — wyrwał się Marysieńce mimowolny okrzyk.
Gwiżdż, który cały czas śledził uważnie zmieniające się na twarzyczce Pohoreckiej uczucia i teraz, skoro ukończyła się jego indagacja, nie krył oblicza za kłęby tytuniowego dymu, zapytał:
— Cóż się stało?
— Hrabia — mówiła ucieszona — przysyła swój samochód, proponując, abym odbyła nim przejażdżkę! Widocznie dlatego, że dziś rano mu się skarżyłam, iż czuję się w tym pałacyku, jak więzień i nigdzie mi wychodzić nie wolno.
— Pojedzie, pani? — rzucił trochę głuchym głosem.
— Czemuż nie miałabym pojechać! — odparła. — Toć prawdziwa przyjemność dla mnie! Panie Antoni — zwróciła się do kamerdynera, który wciąż stał na progu sali jadalnej, spozierając przed siebie obojętnie i niby wyczekując rozkazów. — Proszę powiedzieć szoferowi, że za kwadrans będę gotowa!
Istotnie, obiad miał się ku końcowi. Marysieńka dojadała pośpiesznie deser, myśląc, ten dowód uprzejmości hrabiego, oznacza zapewne szczęśliwe zakończenie wszystkich interesów. Na dalszy plan zeszły nieokreślone przeczucia i ostrzeżenie, zawarte w otwartej książce i niedawna rozmowa z Gwiżdżem. Zresztą sekretarz zaprzeczał kategorycznie. Nagle przypomniała sobie o jego obecności.
— Panie Gwiżdż! — wymówiła, pragnąc wypełnić obowiązek grzeczności. — A może pan zechce mi towarzyszyć? W niczem mi to nie przeszkodzi a pogawędzimy sobie po drodze...
— Niestety! — potrząsnął przecząco głową. — Jestem zajęty! Mam pilną robotę dla hrabiego! — wskazał ręką w kierunku gabinetu.
— Tylko na godzinkę...
— Stanowczo, nie...
Odmowa Gwiżdża była obojętna Marysieńce i nie nalegała dłużej. Powstając od stołu, wyciągnęła tylko doń rączkę, którą on ucałował i na chwilę zatrzymał w swej dłoni.
— Szczęśliwej przejażdżki! — rzekł. — Cóż, nie posądza mnie pani już obecnie, że to ja położyłem na jej stoliku w sypialni, tę książkę?...
— Przecież pan twierdzi...
— Oczywiście! — przerwał. — Oczywiście! Ale jednocześnie zaznaczyłem, że w powieściach przeczytać można wiele ciekawych zdań...
Puścił jej rączkę i prędko wyszedł z jadalni. Zdziwiona popatrzyła za nim wślad.
— Hrabia ma rację — przebiegło w jej myślach — że z tego Gwiżdża to porządny oryginał! Co to wszystko ma znaczyć? Położył książkę, a obecnie się wypiera? Będę musiała o tej całej historji też opowiedzieć Wazgirdowi!
Pobiegła na górę, do swego pokoju i poczęła się ubierać. Och, jak jej na sercu lekko! Hrabia, naprawdę jest przyjacielem i za parę godzin wyświetli dręczącą tajemnicę!
Niezadługo, Marysieńka, otuliwszy się w ciepłe futro, zajęła miejsce w oczekującym na nią przed pałacykiem samochodzie.
— Dokąd mam jechać? — zapytał szofer, uprzejmie uchylając czapki.
— Obojętne! — odrzekła. — Dokąd pan chce... Byle, nie w stronę Warszawy... Wolę napawać się widokiem zimowego krajobrazu, niźli znaleźć się śród gwarnych ulic! Pan chyba najlepiej zna tutejsze okolice.
W rzeczy samej, w ostatnich czasach, Marysieńka czuła, niby lęk przed ludźmi. Póki jej niewinność nie została udowodniona, wydawało się jej, że nawet w samochodzie ją poznają i poczną wytykać palcami.
Szofer kiwnął w milczeniu głową i zerknął nieco zukosa na Pohorecką, jakby jej odpowiedź wypadła mu bardzo na rękę, poczem ruszył z miejsca.
Pałacyk Wazgirda mieścił się w okolicach Mokotowa. To też rychło się znaleźli śród pól, zasłanych białą, gęstą pokrywą śniegu. Tylko gdzie niegdzie widniał jakiś domek, lub też kępka, okrytych szronem drzew.
Kiedy wyruszyli z willi, było już po czwartej i zmierzch zapadał.
Marysieńka, wtulona w róg samochodu, z rozkoszą wchłaniała w siebie roztaczający się przed jej oczami widok. W tych małych domkach, które mijali, a w których tu i ówdzie zapalono światełka, żyli ludzie szczęśliwi, nie znający, co to splot zbrodni i intryg, jaki się dokoła jej osoby zacisnął. Lecz, da Bóg intryga wyda się, a wtedy ona...
Zatapiała się w swych myślach coraz bardziej, układając w główce swe życie na przyszłość. Przestał ją obchodzić krajobraz i droga, jaką jechali. Sprzyjały temu rozmarzeniu wciąż wzrastające ciemności, nadciągającej nocy. Nie spostrzegła nawet, gdy niespodzianie znaleźli się w jakimś dość gęstym lasku. Dopiero, kiedy szofer gwałtownie zahamował samochód, drgnęła, niby zbudzona, ze snu.
— Cóż się stało? — ze zdziwieniem zapytała.
Kierowca nie odrazu odparł na zapytanie. Wychylony z auta, przyglądał się czemuś uważnie.
— Co się stało? — powtórzyła.
Odwrócił się. Minę miał niewyraźną.
— Jakieś drzewo zwalone leży na drodze! — rzekł. — Jakgdyby je umyślnie ktoś tam położył! O mało nie wpadłem na nie!
— Drzewo zwalone? — zdumiała się Marysieńka.Uniknęliśmy katastrofy? Pech, widocznie mnie ściga! Trudno wracajmy....
Szofer zajął zpowrotem miejsce przy kierownicy i już miał nacisnąć na pedał, aby się cofnąć, gdy wtem jakieś ciemne postacie wyłoniły się z za drzew w lasku i jęły prędko się zbliżać do samochodu.
— Stać! — padła zdala szorstka komenda.
Marysieńka drgnęła.
— Napad! — wyszeptały jej pobladłe wargi. — Umyślnie zwalono drzewo! Panie! — zawołała w stronę szofera. — Bandyci chcą mnie porwać, lub zabić! Brońmy się!
Wykonał nieokreślony ruch, lecz wnet znieruchomiał w bezwładzie. Bo w tejże chwili jeszcze ostrzej przeszył powietrze groźny wykrzyknik któregoś z napastników.
— Żadnego oporu! Inaczej strzelamy!
Widziała teraz wyraźnie ich sylwetki. Było ich trzech. Dwóch w ciemnych, skórzanych kurtkach, których twarze zasłaniały maski, zdążało do auta, trzymając w rękach wyciągnięte browningi — trzeci pozostał na skraju lasku. Tym trzecim, była kobieta. Choć Marysieńka nie mogła dobrze dojrzeć jej oblicza, wydało jej się, iż z ogólnych zarysów ją poznaje. Kobieta ze sztyletem. Siwowłosa wiedźma!
— Boże! — jęknęła. — Czyż zbliża się moja ostatnia godzina?
W jej wyobraźni zarysowały się obrazy najstraszliwsze. Czegóż może się spodziewać po tych zbirach, po tej siwowłosej zbrodniarce? Raz już chciano ją uśmiercić i dziś, zapewne, napastnicy mają to samo na widoku.
Co robić? Jak się ocalić? Szofera steroryzowały całkowicie wyciągnięte lufy browningów.
Bez namysłu, ogarnięta panicznym strachem, szarpnęła Marysieńka drzwiczki samochodu i wyskoczywszy zeń, naoślep jęła biec przed siebie. Lecz, niedługo trwała ta ucieczka. Rychło pochwyciły ją mocne, żylaste dłonie.
— Pomocy! — zdążyła jeszcze wykrzyknąć.
Był to jej ostatni okrzyk, bo czyjaś ręka pchała jej już chustkę w usta. Widocznie, napastnicy, nie chcąc wystrzałami zwracać uwagi, pragnęli uprzednio obezwładnić swą ofiarę.
Ale, ona postanowiła drogo sprzedać swe życie. Szarpała się teraz, kopała, a jej palce, zagłębiwszy się pod maskę jednego z napastników, zaryły się tak głęboko w ciało, że ten aż syknął z bólu.
Nie na wiele zdałby się jednak opór Marysieńki i prędko dwóch rosłych drabów, dałoby sobie radę z wątłą młodą kobietą, gdyby w tymże momencie, śród ciszy śnieżnych pól, nie rozległ się zdala warkot jakiegoś zbliżającego się motoru.
— Psiakrew! — zaklął nagle drab, zatykający chustką usta Marysieńce i puścił rękę. Wykorzystała tę chwilę.
— Pomocy! — krzyknęła, ile w piersiach starczyło sił.
Obejrzała się jednocześnie. Zmierzał w ich stronę pełnym pędem ktoś na motocyklu i coraz bliżej świeciły wielkie ślepia latarni. Musiał on zauważyć napad i śpieszył z ratunkiem, bo raptem przeszyły powietrze dwa odgłosy, następujących po sobie rewolwerowych wystrzałów, a kule śmignęły tuż nad głowami napastników. To ten, który nadjeżdżał, wystrzelił.
— Uciekajmy! — zawołał wyższy z zamaskowanych mężczyzn i wraz z towarzyszem rzucił się w głąb lasku.
Marysieńka odetchnęła głęboko. Po raz drugi była uratowana. Tymczasem, niespodziewany wybawca znalazł się tuż przy niej.
— Nic się pani nie stało? — zagadnął z niepokojem, zeskakując z motocyklu. — Gdzież są te zbiry?
Otworzyła
szeroko ze zdumienia oczy.
— Pan Gwiżdż? — wyrzekła, on to bowiem stał przed nią. — W jaki sposób pan tu się znalazł, aby mnie ocalić? Przecież, nie chciał pan udać się ze mną na przejażdżkę?
— Mniejsza z tem! — mruknął, zaprzątnięty inną myślą. — Dokąd uciekły łotry? — powtórzył. — Oj, jak chętnie pochwyciłbym którego z nich!
Ale, nie było już ani śladu napastników. Zdążyli się ukryć korzystając z mroku, w gęstym lasku. Znikła również, oczekująca zdala tajemnicza kobieta.
Gwiżdż postąpił kilka kroków naprzód.
— Poszukam! — mruknął. — Muszą znajdować się niedaleko. Wnet jednak, za drzewami rozległ się hałas a ten turkot starczył za odpowiedź. Był to odgłos oddalającego się pośpiesznie samochodu.
— Rozumiem! — wykrzyknął, przystając. — Rozumiem! Próżna będzie pogoń! Tam za drzewami, oczekiwało na nich auto, którem teraz uciekli! Do tego auta panią miano zawlec...
Szofer Wazgirda, który teraz dopiero wygramolił się z samochodu i dzięki obecności Gwiżdża, widocznie ochłonął z przestrachu, potwierdził to przypuszczenie:
— Tak! Tam chcieli zaciągnąć...
Gwiżdż spojrzał nań surowo i ostro wymówił.
— A pan, panie Kasprzyk, bo zdaje się tak pan się nazywa, drżał tylko, jak baba, ukryty w głębi samochodu w czasie napadu? Nie mógł pan pośpieszyć pani z ratunkiem? To nie postępowanie, godne mężczyzny! Wstyd!
Kasprzyk poczerwieniał mocno i niepewnie wybełkotał:
— Kiedy... oni... celowali do mnie z rewolwerów!
Gwiżdż skrzywił się z pogardą i odwrócił się plecami od niego. W tejże chwili pochwyciła go za rękę Marysieńka i poczęła ją ściskać gorąco.
— Nie wiem, jak panu mam dziękować! — zawołała serdecznie. — Sam pan nawet nie przypuszcza z jak straszliwego niebezpieczeństwa pan mnie wybawił!
— Może i przypuszczam... — mruknął do siebie na tyle niewyraźnie, że nie mogła go posłyszeć.
— Ale — mówiła dalej, nie zwróciwszy na pomruk Gwiżdża uwagi. — Skąd pan się tu znalazł? Czyżby przeczuwał pan, że mi coś grozi i wślad za mną pośpieszył??
Twarz Gwiżdża, z której znikło poprzednie podniecenie, znów była obojętna i bez wyrazu. Niepatrząc na Marysieńkę i rozgniatając nogą jakąś grudkę śniegu, odparł spokojnie:
— Nic nie przeczuwałem i nie śpieszyłem wślad za panią! Zwykły zbieg okoliczności! Pragnąłem, istotnie, uporządkować rękopisy, ale znużyła mnie praca w gabinecie. Wsiadłem więc na motocykl, aby się odświeżyć przejażdżką. A dziwnym trafem, wybraliśmy tę sama drogę...
Choć to wyjaśnienie niezbyt przekonywało Marysieńkę, nie chciała dalej nalegać. Zresztą z takim oryginałem, jak Gwiżdż ciężko było dojść do ładu.
— Niechaj będzie zbieg okoliczności! — wyszeptała. — Nie zmienia to w niczem postaci rzeczy, że pan ocalił mi życie!
Lecz Gwiżdż odwrócony, rozglądał się dokoła, jakby go niezwykle interesował otaczający ich, zimowy krajobraz.
— Cóż — oświadczył nagle — powracamy do domu, czy pani chce kontynuować przerwany spacer?
Marysieńka potrząsnęła główką. I białe pola i ciemne drzewa i gęsty lasek, nabierały teraz w jej oczach niesamowitego, upiornego charakteru.
Wzdrygnęła się.
— Nie! Odeszła mi już ochota do spaceru!
Gwiżdż wsiadał na motocykl.
— W takim razie wracajmy!
Gdy, bez przeszkód dotarli do pałacyku, Pohorecka zdala już spostrzegła wysmukłą sylwetkę męską, stojącą na tarasie. Był to hrabia, otulony w futro, który jakby czegoś wyglądał. Zdziwiła się bardzo, poznawszy Wazgirda. Dochodziła siódma, auto o tej porze miało dopiero po niego powrócić do miasta, a on już znajdował się w willi? Widocznie szczęśliwie zakończył wszystkie swoje sprawy i wcześniej się zjawił, niźli zamierzał.
— Pan hrabia, tu? — zawołała, wyskakując z auta.
Wazgird, który z widocznem zdziwieniem obserwował Gwiżdża, eskortującego samochód, zmięszał się, ujrzawszy Pohorecką.
— Pani Marysieńka? — wybełkotał.
Ani jedna latarnia nie oświetlała tarasu pałacyku. Dzięki panującym tam ciemnościom, nie zauważyła niewyraźnej miny hrabiego, ani jego niepokoju.
— Tak, ja! — odparła żywo. — Powracam ze spaceru, jaki odbyłam, lecz, niestety, niezbyt udał się ten spacer...
— Cóż się stało?
— Napadnięto na mnie w lasku! Prawdopodobnie, chciano mnie porwać lub zamordować! Gdyby pan Gwiżdż nie pośpieszył z niespodziewaną pomocą, może nie byłoby mnie już śród żyjących!
Wazgird wykonał nieokreślony ruch ręką.
— Pan Gwiżdż? — powtórzył. — Skądże pan Gwiżdż tam się znalazł?
Sekretarz, który zdążył już zeskoczyć z motocykla, oprzeć go o mur i przyłączyć się do grupy, utworzonej na tarasie przez Marysieńkę i Wazgirda, spokojnie wyjaśnił:
— Zwykły przypadek, panie hrabio! Zmęczyła mnie praca przy biurku, zachciało mi się wybrać na przejażdżkę. Przypadkiem natrafiłem, na tę samą drogę, którą jechała pani Marysieńka. Zdala spostrzegłem, jak jacyś ludzie zaatakowali auto. W pierwszej chwili, nie wiedziałem nawet, że wyskoczyła z niego jakaś dama i pragnie uciec, ale pochwycili ją napastnicy i gdzieś wloką... Bez namysłu, popędziłem całą szybkością, strzelając na postrach... Bandyci przestraszyli się moich wystrzałów i puścili ofiarę... Wówczas przekonałem się że to była pani Marysieńka...
Hrabia rzucał w czasie tej opowieści, jakieś nieokreślone spojrzenia na swego sekretarza, w których wyczytać wszystko było można, prócz wdzięczności za ocalenie pupilki. Na szczęście i one utonęły w mroku. Gdy jednak Gwiżdż ukończył swą relację, hrabia uznał za stosowne się oburzyć.
— Co za łajdactwo! — wykrzyknął podniesionym głosem. — Widzi pani sama, pani Marysieńko, że miałem rację, wspominając, iż na krok nie wolno jej wydalić się z willi! Napad o szóstej popołudniu! Prawie w dzień! I cóż z nią się dalej stało? Napastnicy uciekli?
— Uciekli! — przytwierdziła — samochodem, który oczekiwał po drugiej stronie lasku! Do niego zamierzano mnie zawlec?
— A nie dojrzała pani twarzy którego z nich? — Ukryty niepokój zadźwięczał w głowie hrabiego. — Jak wyglądali?
— Niestety! — odrzekła. — Nie potrafię określić ich wyglądu! Nosili, nałożone na twarze maski. Było ich dwóch, dość rosłych drabów. Przepraszam, więcej. — Bo na skraju lasku oczekiwała jakaś kobieta. Wydało mi się nawet, że ją poznaję.
— Poznała ją pani?
— Tak! Musiała to być bezwzględnie owa siwowłosa wiedźma! Kobieta ze sztyletem!
Pierś hrabiego poruszyła się tak, jakby z niej spadł ciężar. Ale nie krępując się obecnością Marysieńki, począł kląć głośno.
— Do stu djabłów! — zawołał z pasją. — Wiecznie ta wiedźma ze sztyletem! Czyż nigdy z nią nie będzie końca?
Gwiżdż nagle wmieszał się do rozmowy.
— Może natychmiast zameldować o napadzie policji?
Gniew Wazgirda ostygł, widocznie.
— Nie! — odparł spokojniejszym głosem. — To nie miałoby celu! Są pewne względy, dla których nie należy wtajemniczać policji w całą sprawę. Prawda, pani Marysieńko?
Choć Marysieńce niezbyt zrozumiały wydawał się wstręt Wazgirda do władz bezpieczeństwa, nie śmiała zaprzeczyć. Opiekun musiał we wszystkiem lepiej orjentować się od niej. W milczeniu skinęła główką.
— Przejdźmy do pokojów! — oświadczył hrabia. — Pocóż marznąć na dworze! Zresztą, słuszny należy się pani odpoczynek!
Pohorecka nie myślała obecnie o wypoczynku. Skoro znalazła się wraz z Wazgirdem wewnątrz pałacyku. Gwiżdż poszedł do garażu, aby tam wstawić swój motocykl, odrazu przystąpiła do interesującego ją zagadnienia.
— Panie hrabio! — rzekła. — Opatrzność widocznie, czuwa nade mną bo po raz drugi uniknęłam groźnego niebezpieczeństwa! Zapomnijmy teraz o napadzie! Szczególnie, że łączy się on i z pozostałemi wypadkami. Ale, obiecał mi pan hrabia wyjaśnić dzisiaj wieczorem tajemnice, jakie oplatają moje życie! Skoro powrócił pan wcześniej, przypuszczam, że udało mu się zakończyć dotychczasowe dociekania?
Wazgird, który postępował przodem o parę kroków, dążąc do swego gabinetu, jakby zamierzał tam zniknąć, nagle przystanął i spojrzał na Marysieńkę niepewnie.
— Tak... tak — Bąknął. — Udało mi się zakończyć...
— Więc kiedyż wszystkiego się dowiem? Zaraz?
Odwrócił wzrok i całą jego uwagę pochłonęła jakby wielka sewrska waza, stojąca obok na stoliku.
— Oczywiście, zaraz... — odrzekł powoli, nie podnosząc oczów i wodząc palcem po barwnych wzorach wazonu. — To jest; chciałem powiedzieć... za parę godzin.
Na twarzy Pohoreckiej odbiło się wielkie rozczarowanie.
— Za parę godzin? Czemu nie zaraz?
— Bo... bo... — zastanowił się nad czemś. — Muszę zebrać potrzebne papiery!
— To pan hrabia nie ma jeszcze tych papierów?
— Właściwie mam, ale...
Długo może trwałaby jeszcze ta rozmowa, z której, znać było, Wazgird nie wiedział, jak wybrnąć, gdyby nagle na progu saloniku, nie ukazał się kamerdyner Antoni.
Twarz miał dziwnie zmienioną i po raz pierwszy spostrzegła Marysieńka, że stracił swój zwykły spokój.
— Panie hrabio!... Panie hrabio... — wyrzucił z trudem z siebie. — W tej chwili był telefon.
Wazgirdowi wypadł monokl z oka. Zbladł widocznie.
— Cóż takiego?
— Dziurdziszewski zabity!... Podstępnie zamordowany...
Wazgird porwał się oburącz za głowę.
— Zamordowany!... — powtórzył. — Spełnili swą pogróżkę! A teraz ze mną zechcą się rozprawić! Niema chwili do stracenia. Jadę tam na miejsce...
Niczem oszalały wypadł z pokoju, zapomniawszy nawet o obecności Marysieńki.
W kilka minut później Wazgird pędził swym samochodem, w stronę przedmieścia, gdzie zamieszkiwał Dziurdziszewski. Rychło znalazł się na miejscu.
Zdala już poznać było można, że w kamienicy zaszło coś niezwykłego. Stały przed nią grupki gapiów, rozprawiających między sobą z ożywieniem. Dozorca usuwał z bramy ciekawych, lecz widocznie zaimponował mu wielkopański wygląd Wazgirda i luksusowe auto, którem ten przybył, bo wpuścił go do wewnątrz domu bez słowa.
Hrabia wbiegł na drugie piętro...
Och, jakżeż inaczej wyglądało teraz nędzne mieszkanko, niźli przed paroma godzinami, gdy opuszczał je z rana. W mieszkaniu było pełno ludzi, a nieład i brud występował jeszcze jaskrawiej. Podłogę zaściełało pierze, wypadłe z podartych i poprutych poduszek, a tu i owdzie leżały wielkie kupy niepranej bielizny, starych ubrań i rzeczy, snać w pośpiechu wyrzucone z rozbitej szafy i szuflad od stołu.
A pośrodku pokoju leżał trup. Zwłoki Dziurdziszewskiego. Oczy miał jeszcze szeroko rozwarte z zastygłym w nich wyrazem śmiertelnego przerażenia, a na szyi widniała wielka krwawa rana, zadana prawdopodobnie nożem, lub innem ostrem narzędziem.
Nad zwłokami pochylał się obecnie komisarz policji oraz jakiś siwy pan, w cywilnem ubraniu, lekarz zapewne.
Komisarz, spostrzegłszy przybyłego, spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Jestem Wazgird! — oświadczył, odwracając głowę od okropnego widoku, a pragnąc przedstawicielowi policji wytłumaczyć swą obecność. — Hrabia Wazgird! Zmarły pracował u mnie! Był moim administratorem! Zawiadomiono mnie przed chwilą o tej straszliwej zbrodni i przybyłem, bez zwłoki, na miejsce... Czy mógłbym z ust pana komisarza, posłyszeć bliższe szczegóły morderstwa?
Komisarza, widocznie, zadowolniło to wyjaśnienie i usprawiedliwioną mu się wydała ciekawość Wazgirda, dowiedzenia się bliższych szczegółów o tragicznej śmierci swego pracownika, bo uprzejmie odrzekł:
— Właściwie nie dopuszczamy nikogo z obcych do śledztwa! Ale, skoro pan hrabia był chlebodawcą zamordowanego, uczynię wyjątek, tem bardziej, że może pan, znając nieboszczyka, będzie w stanie dostarczyć nam wskazówek. Bo, dotychczas, sprawa przedstawia się, więcej niźli zagadkowo?
— Zagadkowo?
— Tak! Morderca bezwzględnie poszukiwał czegoś w mieszkaniu o czem świadczy nieład: rozbita szafa i porozrzucane rzeczy, ale celu poszukiwań nie stanowiły pieniądze. Znaleźliśmy na podłodze sporą paczkę banknotów, zapewne oszczędności Dziurdziszewskiego. Pozostały nietknięte. Cóż, więc, chciał zdobyć?
— Nie mam pojęcia! — bąknął Wazgird, choć doskonale pojmował, że morderca pragnął posiąść dokumenty, przez niego dziś rano zabrane. — Nie mam najlżejszego pojęcia! Dziurdziszewski wyglądał na tak spokojnego, mało tajemniczego człowieka!
Komisarz skinął głową.
— I ja, na zasadzie zeznań sąsiadów, zdążyłem sobie wyrobić o nim takie zdanie! Cichy, skromny pracownik! Ale jest tu jakaś tajemnica! Gdyż, jeśli nie szukano pieniędzy, szukano papierów. Czy pan hrabia nie umie nic bliższego powiedzieć o życiu nieboszczyka?
— Nic! — odparł Wazgird, siląc się na naturalną odpowiedź. — Nic! Tylko oficjalne stosunki łączyły mnie ze zmarłym!
Przedstawiciel policji zmarszczył czoło.
— Lecz to jeszcze nie koniec! — rzekł. — Morderstwa dokonano długim, wąskim nożem, albo też sztyletem.
— Sztyletem?
— Tak! A ten, co uderzał, uczynił to z wielką siłą, bo śmierć nastąpiła momentalnie! Tymczasem dozorca zeznaje, że nie widział nikogo, ktoby, mniej więcej, w tym czasie wchodził, lub schodził ze schodów, prowadzących do mieszkania nieboszczyka. Przepraszam! Spostrzegł jakąś, otuloną w chustkę siwowłosą kobietę! Ale przecież stara kobieta nie mogła popełnić tej zbrodni?
Wazgird aż wpił paznokcie w ciało dłoni, aby zapanować nad swem wzruszeniem i nie zdradzić się czemkolwiek.
— Przypuszczalnie... — mruknął, przeklinając w duchu, że z różnych względów nie może komisarzowi opowiedzieć szczerze o wszystkiem. — Skądby, stara kobieta... Choć...
— Więc w niczem nie może pan nam dopomóc?
Przez chwilę Wazgird starannie poprawiał monokl w oku. Wreszcie, jakby zastanowiwszy się, odparł:
— Głowę sobie łamię, ale...
Komisarz z rozczarowaniem, rozkrzyżował ręce.
— W takim razie... — rzekł i odwrócił się w stronę policyjnego lekarza.
Hrabia zrozumiał. Skoro nie mógł udzielić żadnych pożytecznych informacyj, stawał się zbyteczny. Pozostawiwszy tylko, gwoli urzędowych formalności swój adres, wybiegł z mieszkania, w którem wszystko napełniało go zgrozą.
— Biedny Dziurdziszewski! — mruknął do siebie, śpiesząc do auta. — Zabiła go ta siwowłosa wiedźma! Myśleli, że jeszcze ma papiery! Sprawa poczyna się stawać poważna!
Samochód oczekiwał na Wazgirda, o parę kroków opodal od tragicznej kamienicy. Jakież było zdziwienie hrabiego, gdy szofer podał mu list.
— List do mnie? — zapytał zdumiony.
— Jakiś chłopak przyniósł list — wyjaśniał kierowca — i powiedział wyraźnie: „dla hrabiego Wazgirda“. Z początku nie chciałem go nawet brać! Ale rzucił mi na kolana i zmięszał się z tłumem. Nie mam pojęcia, w jaki sposób tu odszukał pana hrabiego!
Wazgird spojrzał na kopertę. Widniało tam, w rzeczy samej jego nazwisko. Szybko ją rozdarł i czytał:
„O ile nie zwrócisz nam dobrowolnie dokumentów, spotka cię to samo, co i Dziurdziszewskiego. Nie żartujemy nigdy. Ostrzeżenie pierwsze i ostatnie. Masz dwadzieścia cztery godziny do namysłu.“
Twarz Wazgirda postarzała nagle o lat dziesięć. Z oka wypadł monokl i bezsilnie zachybotał się na sznurku.
Wazgird stał kilka sekund, trzymając list w ręku i zapominając nawet zająć miejsce w samochodzie. Lecz naraz, jakby oprzytomniał.
— Oddać dobrowolnie? — mruknął. — Miljonów nie oddaje się bez walki! Ano, zobaczymy. Nie powiedziałem jeszcze swojego ostatniego słowa.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.