Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
W WILLI HRABIEGO WAZGIRDA.

Mijał już trzeci dzień, odkąd Marysieńka zamieszkała w Pałacyku Wazgirda.
Była to niewielka willa w okolicach Mokotowa, mały jednopiętrowy domek, umieszczony w sporym ogrodzie. Składał się on z kilku pokojów na dole i dwuch na górze. Te właśnie przeznaczył hrabia dla Marysieńki.
Lecz, choć pałacyk nie odznaczał się dużemi rozmiarami, wewnątrz urządzony był z przepychem. Nie brakło tam ani stylowych mebli, ani kosztownych dywanów, ani cennych obrazów, — a gabinet Wazgirda stanowił, jakby maleńkie muzeum. Ściany pokrywały wspaniałe makaty, płótna starych mistrzów, kolekcje najprzeróżniejszej dawnej broni, a dwaj zakuci w stal rycerze, ustawieni przy wejściu do pokoju, niby strzegli tego sanktuarjum.
— Lubię ładne rzeczy — oświadczył Wazgird Marysieńce, gdy pierwszego dnia ją oprowadzał po pałacyku — i chętnie się niemi otaczam! Aczkolwiek rzadko kiedy mieszkam w tej willi, większą część czasu spędzając zagranicą...
Jedna rzecz tylko dziwnie uderzyła Marysieńkę. Wszystkie okna domu zaopatrzone były w grube kraty, a przy frontowych drzwiach spostrzegła szereg łańcuchów i skomplikowanych zasuw. Czyżby i hrabia obawiał się napaści? Bo sztachety, otaczające ogród i willę, były gęste, wysokie i ostro zakończone.
— Okolice Warszawy nie zawsze są bezpieczne, — rzekł, wyczytawszy we wzroku Pohoreckiej nieme zapytanie — i lepiej być przygotowanym na nieoczekiwaną wizytę. A teraz te ostrożności przydadzą się nam wielce i dzięki nim, może pani nie lękać się niczego!
Służbę trzymał zapewne hrabia dość liczną, lecz nie pojawiała się ona prawie w pokojach. Zgodnie z zapowiedzią, najbliższe jego otoczenie stanowili sekretarz i zaufany kamerdyner, Antoni.
Był to starszy sześćdziesięcioletni lokaj, o wygolonej i otoczonej siwemi bokobrodami twarzy, na którego obliczu osiadł, jakby na zawsze kamienny, zimny wyraz. W milczeniu spełniał wszelkie zlecenia i wydawało się, że nic na świecie nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi. Na Marysieńkę patrzył obojętnie, jakby wcale go nie dziwiła jej obecność w willi. Wiele lat spędzić on musiał w służbie u Wazgirda i łatwo wyczuć było można, że jest do hrabiego bezgranicznie przywiązany i bez wahania spełni każdy jego rozkaz.
O ile odpychający kamerdyner Antoni nie spodobał się Marysieńce, o tyle do sekretarza Wazgirda poczuła natychmiast sympatję. Choć i ten, na pierwszy rzut oka, przedstawiał się trochę niezwykle. Miał lat trzydzieści, wielką, stale zwichrzoną czuprynę, niedbale zawiązany krawat i swem zachowaniem się przypominał cygana-literata, albo też „wiecznego“ studenta.
Wciąż kopcił ogromną fajkę i wobec Wazgirda nie zdradzał bynajmniej uniżoności, był z nim raczej na poufałej stopie. Nazywał się Dezydery Gwiżdż i wygłaszał takie dzikie i wywrotowe teorje, że gdy pierwszego dnia, przy obiedzie, który wraz z hrabią spożywali wspólnie, Marysieńka posłyszała je, aż z przerażenia drgnęła. — Wnet jednak uspokoiła się, ujrzawszy jego oczy, które, mimo, że starał się im nadać wyraz ironiczny, wyrażały wielką dobroć.
Hrabia, który to spostrzegł, uśmiechnął się lekko.
— Pan Gwiżdż — rzekł — jest z przekonania anarchistą i najchętniej wyrżnąłby wszystko i wszystkich! Ale tylko w teorji. Bo w życiu nie napotka pani lepszego i łagodniejszego człowieka. Zgadza się pracować nawet z takim, jak ja, wstrętnym arystokratą! I jest mi w moich studjach historycznych bardzo pomocny, bo trzeba pani wiedzieć, że poświęcam się przeważnie pracom naukowym. Mam wrażenie, że pan Gwiżdż, w gruncie, mnie nawet nie lubi. Prawda, panie Gwiżdż?
Sekretarz w odpowiedzi tylko coś mruknął. Mruknięcie to było niewyraźne, lecz mogło ono oznaczać:
— Trzymam się ciebie, bo nie chcę zdechnąć z głodu! A o naszej „przyjaźni“ lepiej nie wspominaj...
Gwiżdż, w przeciwieństwie do kamerdynera Antoniego, bardzo uważnie, choć ukradkiem obserwował Marysieńkę. Może ciekawiło go, skąd ta młoda, przystojna kobieta nagle się tu znalazła, którą Wazgird przywiózł tajemniczo do willi i przedstawił, jako swoją kuzynkę. Bo i Gwiżdż zamieszkiwał w pałacyku. Może znał on lepiej swego patrona, niźli Marysieńka i łamał sobie głowę teraz nad tem, jakie wobec niej hrabia ma zamiary. Nie śmiał jednak o nic zapytywać. Tylko jego wzrok czasami, na zmianę badawczo utkwiony to w hrabiego, to w Pohorecką, świadczył, że stara się on rozwiązać jakieś trudne zagadnienie, a w jego mózgu świdruje uporczywa myśl:
— Oj, czy ty, moja pani, dobrowolnie w paszczę lwa nie wlazłaś?
Odkąd Marysieńka zamieszkała w pałacyku, Wazgird nie wspominał zupełnie o sprawach, które stanowiły treść jej życia. Ani o śmierci Tadeusza, ani o niesłusznie rzuconem na nią oskarżeniu, ani o walce, którą zamierzał podjąć z przestępcami. Traktował Marysieńkę, jak wyjątkowo miłego i pożądanego gościa, rozmawiając z nią jednak wyłącznie na obojętne tematy. Kiedy, parokrotnie, nagabywała go nieśmiało o dręczące tajemnice, sądząc, że może nareszcie powie jej o zagadkowych stosunkach rodzinnych Tadeusza, stale odpowiadał z uśmiechem.
— Pani Marysieńko! Cierpliwości! Jeszcze parę dni. Teraz nie pora...
— Ciągle te zwłoki. A czyż nie obiecywał jej wówczas w mieszkaniu, że wszystko najdalej za trzy dni się wyjaśni? Wszak one minęły...
Hrabia często opuszczał pałacyk. Wyjeżdżał na kilka godzin, a nieraz i na pół dnia znikał. Czasami sam, czasami w towarzystwie sekretarza. Marysieńka przypuszczała, że udaje się on dokądciś właśnie w jej interesach — lecz za każdym powrotem Wazgird nic nie opowiadał o wyniku swych wycieczek, milczał.
Tymczasem, gdy Marysieńka pozostawała samotnie w willi, doznawała dziwnego uczucia, że jest pilnowana i śledzona przez kamerdynera Antoniego. Bo, kiedy z nudów krążyła po pałacyku, oglądając piękne obrazy, rzeźby i porcelanę, gdy przerzucała książki, których całe stosy, nie wyłączając najnowszych powieści, znajdowały się w gabinecie, lokaj nagle, niby z pod ziemi wyrastał i świdrował ją ostrym nieprzyjemnym wzrokiem, jakby badał czy nie dotyka ona rzeczy, których jej dotykać nie wolno, czy nie zadaleko posuwa swej ciekawości.
Innym znów razem miała jeszcze dziwniejsze zdarzenie.
Spacerując po niewielkim ogródku, otaczającym pałacyk, niespodziewanie nabrała dziwnej chęci, wyjścia poza wysokie, okalające willę, żelazne sztachety, znalezienia się na szerokiej drodze, wiodącej do domku do Warszawy. Podeszła do furtki znajdującej się w sztachetach i nią potrząsnęła. Była zamknięta, w tejże chwili znów ukazał się Antoni i oświadczył jej dość ostro, że hrabia zabiera klucz od furtki ze sobą, a gdy go w domu niema, nikomu, poza obręb pałacyku wychodzić nie wolno.
Traktowano ją jako więźnia? Krępowano jej swobodę?
Nieco rozgoryczona, poskarżyła się Wazgirdowi wieczorem przy kolacji na to zarządzenie. Ale hrabia swoją odpowiedzią, zbił ją całkowicie z tropu.
— Droga, pani Marysieńko! — rzekł, patrząc na nią porozumiewawczo. — Strasznie mi przykro, że jestem tak niegościnnym gospodarzem! Ale sama pani wie chyba najlepiej czemu tu przebywa!
Kiedy Marysieńka powróciła do swego pokoiku na górę, oczekiwała ją tam jeszcze jedna niespodzianka. O ile to niespodzianką nazwać można, bo nie wiedziała co sama ma sądzić o tym fakcie.
Na nocnym stoliku tuż koło łóżka leżała otwarta książka, niby umyślnie tam umieszczona. Był to sensacyjny romans, ale w żaden sposób nie mogła sobie przypomnieć kiedy go z dołu przyniosła i wiedziała doskonale, że podobnej książki nie zaczęła jeszcze czytać. Ujęła ją do ręki ze zdziwieniem. Ale o ile większe stało się jej zdziwienie gdy spostrzegła, że na otwartej stronie widnieje zdanie, podkreślone czerwonym ołówkiem:
„Nie wierz nikomu i niczemu“.
Było to ostrzeżenie, czy zwykły zbieg okoliczności? Lecz któżby miał ją ostrzegać? I przed czem? Zapewne ktoś przed nią tę książkę czytał i wiersze, ot tak sobie zaznaczył ołówkiem.

— ✕ —

Nazajutrz Marysieńka zbudziła się wcześnie z mocnem postanowieniem szczerego rozmówienia się z hrabią i zażądania od niego odpowiedzi, kiedyż nareszcie, jej niepewność się skończy. Toć szósty dzień już mijał pobytu Marysieńki w willi a tajemnicze dociekania, widocznie nie posuwały się naprzód.
Była godzina siódma rano, a że działo się to w zimie, w pokoju panował jeszcze mrok. Zaświeciła lampę i powoli zaczęła się ubierać. Wazgird wstawał koło ósmej, szybko spożywał śniadanie — Marysieńka jadała sama — i prawie natychmiast potem opuszczał pałacyk. Postanowiła przyłapać go jeszcze przed śniadaniem i zmusić do decydującej rozmowy.
Tualeta Marysieńki nie trwała długo. W kwadrans już była gotowa. Ponieważ jednak hrabia mógł nie być jeszcze ubrany, zadecydowała zaczekać kilkanaście minut w swym pokoju zanim zejdzie na dół a chcąc skrócić chwilę oczekiwania przystanęła przy oknie.
Na dworze ledwie zaczynało świtać i wszystko tonęło, spowite w szarej mgle. Tylko sylwetki drzew w ogródku i ostre kontury wysokich żelaznych sztachet odcinały się na tem tle.
Marysieńka patrzyła na tę walkę dnia z nocą, patrzyła, jak powoli świt rozpraszał mroki, jakgdyby zdejmował jedną po drugiej zasłony, gdy wtem pewien szczegół zwrócił jej uwagę.
Z bocznego wyjścia pałacyku wysunęła się jakaś kobieca postać i ostrożnie, niby ukrywając się i korzystając z mroku, jęła się zbliżać do sztachet.
— Służąca? — pomyślała Marysieńka. — Lecz, czemuż ona idzie tak dziwnie?
Nieznajoma przystanęła przy furtce i trzymanym w ręce kluczem otworzyła ją powoli. Nie, to stanowczo nie była służąca. Nazbyt wykwintne miała na sobie futro a w dłoni miast koszyczka widniał elegancki woreczek. Gdy przez chwilę stała, otwierając furtkę, Marysieńka mogła jej lepiej się przyjrzeć i naraz coś w wyglądzie kobiety wydało się jej znajome.
— Klara! — zawołała nagle.
Tak, nie ulegało najlżejszej wątpliwości, z pałacyku wychodziła Klara! Jej wzrost, jej rysy, jej ruchy! Wydało się nawet Marysieńce, że wychodząc rzuciła w stronę okna, przez które ona patrzyła, złe i pełne nienawiści spojrzenie.
Klara w willi? Klara otwiera furtkę własnym kluczem? Cóż to znaczy!
— Trzymajcie ją! — wykrzyknęła i pędem wybiegła z pokoju.
Sama nie wiedząc, kiedy, znalazła się na dole. Chciała znowu zawołać, aby spieszono pochwycić Klarę i dążyła do frontowych drzwi willi, zamierzając niemi wydostać się do ogródka, gdy wtem ktoś mocno pochwycił ją za ramię.
Był to Wazgird, już starannie ogolony i uczesany, z monoklem w oku, ale jeszcze w piżamie.
— Cóż się stało — zapytał zdziwiony, przytrzymując Marysieńkę. — Czemu podniosła pani alarm?
— Klara... Klara ucieka! — wymówiła gorączkowo — starając się wyswobodzić. — Prędzej... Prędzej... jeszcze ją złapiemy...
Ale hrabia nie zwalniał uścisku.
— Jaka Klara? — zapytał.
— No... ta moja służąca (przedtem opowiedziała już Wazgirdowi o dziwnej roli pokojówki) która oskarża mnie fałszywie... Proszę mnie puścić!.. Biegnijmy! Niema chwili do stracenia!
Wazgird w rzeczy samej, puścił ramię Marysieńki, lecz miast rzucić się w pogoń za Klarą, począł się tylko śmiać.
— Ha! ha! ha!.... A to się pani udało! — wyrzucił z siebie śród wybuchów śmiechu.
— Nie pojmuję....
— Przyjęła pani moją niewinną kucharkę za ową zdradziecką Klarę!
— Kucharkę? — wykrzyknęła oburzona. — To nie była kucharka! Kucharki nie noszą tak wykwintnych futer...
— Cóż mam na to poradzić.... ha... ha.. — śmiał się jeszcze głośniej — że stroją się one dziś więcej od księżniczek!
Marysieńka poczuła się oburzona do głębi.
— Nie, to przechodzi wszelkie pojęcie! — z jej piersi wyrwał się ostry protest. — Twierdzę stanowczo, że widziałam tę podłą dziewczynę, gdy wychodziła z willi i bramę otwierała kluczem, a pan to w żart obraca?
Wazgird spojrzał na zaczerwienione od gniewu policzki Pohoreckiej i pojął, że przeholował.
— Ścigamy więc, ją! — oświadczył.
Wzruszyła ramionami.
— Za późno pan się namyślił! Pogoń obecnie nie ma celu! Klara dawno zdążyła się skryć!
Drżąc cała z tłumionej pasji i nie wiedząc, co sądzić o postępowaniu Wazgirda, odwróciła się, chcąc odejść do siebie na górę, gdy ten znów ją zatrzymał.
— Pani Marysieńko! Pragnąłbym porozmawiać z panią!
Było to jej najgorętszem życzeniem. Przystanęła.
— Ale, oczywiście, nie tutaj. Przejdźmy do gabinetu!
A gdy znaleźli się w gabinecie i zajęli tam miejsca w wielkich, skórą okrytych, rzeźbionych fotelach, Wazgird gorąco i serdecznie począł tłomaczyć:
— Poczuła się pani dotknięta mojem zachowaniem się! Uraził ją mój śmiech i to, że jej nie wierzę! Naprawdę, przepraszam panią, pani Marysieńko, jeśli sprawiłem przykrość...
— Nie; — przerwała, zachmurzona. — Lecz przeszkodził pan w pochwyceniu Klary, która jest bezwzględnie jednym z członków szajki! Mniemałam, że inaczej zareaguje hrabia na wiadomość, iż Klara potajemnie odwiedza pański pałacyk i z którymś z domowników prowadzi konszachty!
Na twarzy Wazgirda zaigrały nowe wesołe błyski, lecz opanował się i dalej mówił:
— Przysięgam pani, że się pomyliła! Uległa pani jakiejś halucynacji! Nikt obcy nie mógł wychodzić z willi, prócz pomocnicy kucharza, po ranne zakupy. Willa jest tak strzeżona, że mysz się nawet nie wślizgnie i ręczę za wszystkich moich służących! A mnie chyba pani nie posądza o zmowę z Klarą? Powstrzymałem panią, bo gdybyśmy tak oboje wybiegli z krzykiem przed pałacyk, narazilibyśmy się na śmieszność!
— Ależ...
Hrabia rzucił najbardziej przekonywujący argument.
— Proszę mieć do mnie trochę zaufania, bo ja przecie odpowiadam za pani bezpieczeństwo! — Tyle stanowczości zabrzmiało w głosie Wazgirda, że Marysieńka sama poczęła już przypuszczać, że uległa jakiemuś omamowi swych podnieconych nerwów.
Lecz, czyż aż tak dalece się pomyliła? Pierwsze wzburzenie minęło i teraz trochę zażenowana, nie śmiała dłużej nalegać. Natomiast, bezzwłocznie przystąpiła do rozmowy, do której szykowała się od rana.
— Panie hrabio! — rzekła. — Jeśli pan twierdzi, że się omyliłam, czy też uległam halucynacji, nie zamierzam spierać się z panem dłużej. Widocznie tak jest....
— Zaręczam...
— Ale stan niepewności, w jakim się znajduję przyprawić mnie może o szaleństwo! Tydzień już mija, odkąd znalazłam się w tej willi, a moja sprawa, ani na krok nie posunęła się naprzód!
Hrabia nagle spoważniał.
— Myli się pani! — odparł energicznie.
— Jakto, mylę, się? — zawołała znów podniecona. — Czyż nadal nie muszę tu ukrywać się, w obawie zamachów? Czy zbrodniarze zostali pochwyceni, lub też ujawniono ich nazwiska? Czyż nie uchodzę w oczach świata za kobietę, pozbawioną czci i dobrego imienia? Przecież sądzę, że gdyby nastąpił jakikolwiek zwrot, w poszukiwaniach, gdyby panu hrabiemu udało się coś ważnego ustalić nie omieszkałby zawiadomić mnie o tem?
— Cierpliwości! — zabrzmiała w gabinecie spokojna odpowiedź.
— Długo mam pozostać cierpliwą? — wymówiła ze zwątpieniem. — Wciąż dręczyć się niepojętemi zagadkami? Nie dowiedzieć się nawet, jakie były tajemnice rodzinne Tadeusza?
Z poza monokla hrabiego, wybiegło spojrzenie pełne triumfu.
— Nie lubię nigdy — oświadczył dobitnie — przystawać w pół drogi, ani też opowiadać o tem, co nie zostało zakończone. Choć, przez te kilka dni, które spędziła pani pod moim dachem, uczyniłem bardzo wiele, nie uważałem za stosowne jej o tych wynikach informować. Takim już jest mój zwyczaj! Ale łańcuch, zarzucony przeze mnie wokół zbrodniarzy powoli się zamyka i, jeśli Bóg da, dziś zamknie się ostatecznie, bo zamierzam pochwycić brakujące ogniwa.
— Dziś jeszcze? — wykrzyknęła z wstępującą w serca otuchą.
Wazgird powstał z miejsca i wyrzekł mocno!
— Tak! Znów zniknę na cały dzień, lecz wieczorem pozna pani wszystko! Daję na to słowo honoru! Cokolwiek się stanie, odkryję pani tajemnicę Tadeusza!
— Wieczorem!... Tajemnicę Tadeusza? — Nie mogła pohamować swej radości. Podbiegła do Wazgirda i pochwyciła go za rękę.
— O, jakaż niesprawiedliwa byłam względem pana!
Hrabia
nic nie odparł na ten gorący wykrzyknik, tylko w milczeniu ucałował drobną rączkę Marysieńki.
Wazgird, zgodnie z zapowiedzią, wyjechał wnet po śniadaniu samochodem. Marysieńka pozostała w willi tylko z Gwiżdżem. Ale sekretarz, zajęty pracą w gabinecie, nie dotrzymywał jej towarzystwa i błąkała się sama po pokojach, nie wiedząc czem skrócić czas. Nawet Antoni, jakby wypuścił ją ze zwykłej opieki, gdyż nie ukazywał się wcale. Próbowała czytać, lecz nie mogła skupić uwagi nad żadną książką, bo wzrok machinalnie krążył po literach, a w głowie wirowała jedna myśl:
— Dziś, wieczorem...
Pałacyk ożywił się dopiero, w czasie obiadu. Antoni pojawił się i oświadczył z powagą, że podano do stołu, a Gwiżdż wypłynął z gabinetu. Zerkał on jakoś niepewnie na Marysieńkę, może zażenowany, że posiłek ma spożywać, w towarzystwie damy, i z początku uporczywie milczał, potrząsał tylko swą czupryną nerwowo, poprawiając krawat. Gdy jednak kamerdyner znikł, ustawiwszy półmiski, doszedł on widocznie do przekonania, że tak zachowywać się nie wypada, bo jął Marysieńkę zabawiać rozmową. Zrazu rzucał oderwane banalne zdania, lecz pod koniec obiadu rozgadał się na dobre. Szczególnie, kiedy wpadł na swój ulubiony temat o tem, jaka niesprawiedliwość zapanowała na świecie, oraz, że konieczna jest gwałtowna reforma socjalna. Twierdził on stanowczo, że obecne pokolenie jest zgangrenowane do szczętu i najmądrzejby było, żeby je wyrżnięto do szczętu.
— Bo — kończył swój wykład, patrząc znacząco na Pohorecką — nikt obecnie nie jest pewien ani dnia ani godziny, kiedy jaki rekin go połknie... Najwięksi bogacze polują na małe płotki i te nie wiedzą nawet, że sieci zastawiono na nie... Nie wolno wierzyć nikomu i niczemu.
Marysieńka, początkowo tylko jednem uchem, słuchała wywodów Gwiżdża, zaprzątnięta własnemi myślami. Ale, stopniowo, pesymistyczne słowa sekretarza, nie wiedząc czemu i na nią wywarły swój wpływ. Naraz, znów zwątpiła w Wazgirda. Czy jest z nią szczery, czy dotrzyma obietnicy i o wszystkiem wieczorem opowie, czy też nadal zechce ją łudzić? Co, właściwie, ma sądzić o rannej scenie i czy istotnie przyjęła jakąś pokojówkę za Klarę? A gdy Gwiżdż wymówił zdanie, że nie wolno ufać nikomu, w jej wyobraźni, zarysował się nagle, nieco zapomniany obraz, — otwartej książki, znalezionej wczoraj na nocnym stoliku.
— Panie Gwiżdż! — wyrzekła Marysieńka, patrząc mu prosto w oczy. — Wszystko to bardzo pięknie, co pan mi tu wykłada, ale czy nie zechciałby pan odpowiedzieć szczerze na jedno pytanie?
Sekretarz zmieszał się trochę.
— Na jakie pytanie? — zapytał.
Marysieńka nie spuszczała wzroku z twarzy Gwiżdża.
— Czy to pan, położył wczoraj u mnie w pokoju, otwartą książkę, z pewnem zakreślonem zdaniem?...
Gwiżdż pochylił głowę i wydawało się, że silny rumieniec zalewa jego policzki. Szybko począł zapalać fajkę.
— Nie! — bąknął nagle. — Nie mam zwyczaju wchodzić do sypialni samotnych kobiet!
— Pozostawmy samotne kobiety w spokoju! — zawołała. — A ja mam wrażenie, że to pan! Nikt przecież inny nie mógł przynieść tej książki! Ja napewno, nie zabrałam jej z dołu!
Oblicze Gwiżdża już zasłonił gęsty obłok tytuniowego dymu.
— Myli się pani! — zaprotestował z poza tej zasłony.
Tak jednak słabo zabrzmiał ten protest, a zażenowanie sekretarza było takie widoczne, że Marysieńka nalegała dalej:
Panie Gwiżdż! — Proszę mi wytłomaczyć, co to wszystko znaczy? Chciał mnie pan ostrzec? Przed kim? Komu mam nie wierzyć?
Pyknął kilka razy z fajki, poczem, jakby po pewnem wahaniu, wyrzucił z siebie:
— Doprawdy, nie wiem, o co pani chodzi! Skoro powtarzam, że nie położyłem w jej pokoju książki, to czemuż mnie posądzać o myśli ukryte? Chyba tłomaczę się jasno. Lecz, twierdzi pani, że znalazła w tej powieści bardzo ciekawe zdanie? Hm... hm... Czasem z uważnego czytania książki, wiele można odnieść korzyści!... tem...
Mimo zaprzeczeń Gwiżdża, Marysieńka jeszcze dalej chciała go przypierać do muru, gdyby w tem nie nastąpiła niespodziewana przeszkoda.
Na progu sali jadalnej ukazał się kamerdyner Antoni, niosąc coś na tacy.
Podszedł do Podhoreckiej.
— List od pana hrabiego! — oświadczył. — Przysłał go pan hrabia, umyślnie z miasta, przez szofera, dla pani.
— List, od hrabiego? — powtórzyła Marysieńka a jej serce ścisnęło złe przeczucie.
Szybko rozerwała kopertę.
Wazgird, gdy opuścił swój pałacyk, rzucił szoferowi jakiś adres i auto pomknęło błyskawicznie w kierunku Warszawy. Przebiegło przez najruchliwsze dzielnice, później skręciło w boczne uliczki i po dość długiej śród nich wędrówce, naraz się zatrzymało.
Hrabia wysiadł, wydał kierowcy ciche zlecenie, a gdy ten odjechał, rozejrzał się przezornie, czy nie jest śledzony. Dopiero, kiedy upewnił się, że nikt na niego uwagi nie zwraca, powoli, niby spacerując, przebył jeszcze kilkadziesiąt kroków, poczem wszedł do małej, niepozornej kamienicy. Droga dobrze musiała mu być znana, bo minął podwórze i rychło się znalazł na drugiem piętrze, w jednej z bocznych oficyn. Zastukał trzykrotnie, w umówiony sposób do drzwi małego mieszkania. Jakby oczekiwano na ten sygnał. Drzwi wnet się rozchyliły a hrabia śmiało wszedł do wnętrza mieszkania.
— Jest? — rzucił prędkie zapytanie.
— Jest! Jest — potwierdził z zadowoleniem w głosie ten, który mu drzwi otworzył. — Pan hrabia pozwoli dalej.
— Brawo, panie Dziurdziszewski!
Dziurdziszewski, gdyż on to był właścicielem tajemniczego lokalu, kłaniając się uniżenie przeprowadził Wazgirda z przedpokoiku do małej izdebki, niechlujnej i nędznie urządzonej. Stało tam łóżko z brudną pościelą, stary stół, okryty zniszczoną ceratą, fotel i kilka kulawych krzeseł.
— O tu, pan hrabia zajmie miejsce! — mówił, zrzucając z fotela jakieś dziecinne ubrania i dawno nieprane koszule. — Tu panu hrabiemu będzie najwygodniej.
Nie spodziewałem się tak wcześnie wizyty!
Ale Wazgirda mało obchodziło otoczenie, w jakiem się znalazł. Prawie machinalnie zająwszy miejsce w fotelu, który mu uprzejmie podsunął gospodarz, zapytał nerwowo:
— Znalazł pan dokumenty i plan?
— Tak! — wyprostował Dziurdziszewski swą niepokaźną figurkę i z dumą wysadził szyję z brudnego kołnierzyka. Wszystko znalazłem!
— Gdzież one były? Toć tyle dni szukaliśmy daremnie!
Dziurdziszewski zaśmiał się cicho.
— Proste skrytki, — oświadczył — są zwykle najcięższe do odnalezienia! Opukiwaliśmy ściany, łamaliśmy stoły i meble, a papiery leżały prawie przed nosem!
Pohorecki wsadził je za obraz, zawieszony nad łóżkiem Marysieńki! Biedaczka, sypiała pod nim, nie wiedząc nawet, co on kryje...
— Tam, do licha! — zaklął Wazgird — gapiłem się na ten obraz i nigdy na myśl mi nie przyszło, aby go poruszyć. Sądziłem, że już wszystko stracone i tamta przeklęta banda w niezrozumiały sposób pochwyciła papiery...
— Wczoraj przypadkowo mi się udało! — począł opowiadać Dziurdziszewski. — Kiedy wieczorem, zgodnie z poleceniem pana hrabiego, chyba po raz dziesiąty, przetrząsałem mieszkanie Pohoreckich, nagle potrąciłem o obraz i...
Lecz hrabia nie był ciekaw dalszej opowieści.
— Prędzej!... Proszę mi dać te papiery!
Dziurdziszewski podskoczył do łóżka i wyciągnął z pod poduszki, spory pakiet zawinięty w bibułę i obwiązany sznurkiem.
— Służę, panu hrabiemu!
Wazgird pochwycił paczkę, niecierpliwie rozerwał sznurek i odsunął bibułkę. Wyciągnął z poza niej kilka arkuszy pożółkłego papieru, złożonych we czworo, które napewno, pamiętały nie jeden lat dziesiątek. Następnie niewielki kartonik, zapełniony rysunkami i cyframi.
Pochylił się nad dokumentami i począł je odczytywać gorączkowo, raz po raz porównywując z trzymanym w ręku kartonikiem.
— Znakomity plan! — wykrzyknął nagle radośnie. — Wszystko jest widoczne, jak na dłoni! Trafiłbym tam nawet po ciemku.
Dziurdziszewski kiwnął w odpowiedzi łysą czaszką i chrząknął z zadowoleniem.
— Znakomity! — powtórzył hrabia i dalej czytał. Lecz nagle jakaś myśl musiała go uderzyć. Podniósł głowę i podejrzliwie zerknął na swego pomocnika.
— Czy i pan czytał papiery? — spytał Wazgird Dziurdziszewskiego.
Tamten wzruszył ramionami.
Tylko, pobieżnie, panie hrabio! — odparł. — Mało mnie interesowała ich treść! Toć i tak bez pana hrabiego nic uczynić nie jestem w stanie i całkowicie mnie zadawalnia przyobiecane wynagrodzenie!
Wazgirda widocznie zadowoliła ta odpowiedź, bo znów zagłębił się w dokumenty. Może mniej byłby ucieszony, gdyby zauważył utkwione w siebie spojrzenie Dziurdziszewskiego. W spojrzeniu tem malowała się taka chciwość i chytrość, iż przestraszyć się było jej można. Ale hrabia tego nie spostrzegł. Wreszcie, po przeczytaniu tych papierów, schował je do bocznej kieszeni marynarki, kieszeń zapiął na guzik i mruknął.
— Teraz nikt nam nic już nie zrobi! Mając planik, posiedliśmy wszystko! Niechaj tamci się cieszą, że złapali medaljon. Daruję im go chętnie... Niewiele się dowiedzą!
Ale Dziurdziszewski, z którego oblicza znikł już bazyliszkowaty wyraz, naraz pobladł, jakby przypomniawszy sobie o jakiemś niebezpieczeństwie i znać było, że jego lęk nie jest udany.
— Mamy, to mamy... — wymówił niepewnie — ale czy uda się nam zdobycz tę utrzymać? Tamci nie zrezygnują z walki, nie przebierają w środkach! Sam pan hrabia wie, że nie możemy się udać pod opiekę do władz i w każdej chwili grozi nam śmierć? Wczoraj wieczorem, kiedy byłem w mieszkaniu Pohoreckich i odnalazłem papiery, znów zdawało mi się, że ktoś usiłuje dostać się do wnętrza, ale, na szczęście, pozakładałem łańcuchy. Nie jestem pewny ani dnia, ani godziny... Wciąż czuwam dokoła zasadzki. O ile nie znikniemy, albo ich nie zniszczymy, oni się z nami załatwią... Nie pomoże i Klara...
Twarz Wazgirda widocznie na moment sposępniała. Wyjął nawet z oka, monokl. Lecz, wnet się ożywił.
— Do, djaska! — wyrzekł energicznie. — Cóż to za strach pana obleciał? Dotychczas, dawałem sobie radę z tymi bandytami i na przyszłość ich się nie ulęknę! Wiem, do czego są zdolni, ale w razie potrzeby, potrafię walczyć z niemi ich własną bronią! Na Klarę nawet nie liczę. Popełnia coraz większe nieostrożności...
— Nieostrożności?
— Tak! Dziś, zamiast ze mną się spotkać w umówionem miejscu, weszła o siódmej rano do pałacyku, sądząc, że nikt jej tam nie zobaczy. Zbeształem ją zato porządnie i miałem słuszność! Bo, kiedy wychodziła Pohorecka spostrzegła Klarę i wszczęła taką awanturę, że ledwie udało się mi ją udobruchać. Ale, obawiam się, że coś podejrzewa...
Dziurdziszewski przymrużył oko.
— Cóż może podejrzewać? — zachichotał. — Taka głupia gęś.
— Najgłupsza gęś, — odparł Wazgird sentencjonalnie, — przeczuwa czasem instynktownie grożące niebezpieczeństwo! Coś podobnego dzieje się z Marysieńką. Poczytuje ona mnie nadal za swego zbawcę, ale postępowanie tego zbawcy zaczyna się wydawać jej dziwne. Musiałem zaręczyć słowem honoru, że dziś wieczór opowiem Marysieńce wszystko o „rodzinnej tajemnicy“.
Dziurdziszewski roześmiał się głośno.
— Cóż pan hrabia zrobi? — zapytał poufale.
— Mam pewien plan... — mruknął Wazgird i nagle urwał, widocznie uważając, że Dziurdziszewskiego nie we wszystko wtajemniczać należy.
Ale tamten nie dał za wygraną.
— Wogóle trudna sprawa będzie z Marysieńką? — zauważył, pragnąc Wazgirda wysondować. — Jest teraz niepotrzebna i należy jej się pozbyć! Genjalny był plan ze złożeniem za nią kaucji i zabraniem do willi. Mieliśmy, jakby zakładnika. Mogliśmy swobodnie przetrząsnąć całe mieszkanie i zdobyć upragnione papiery. Prócz tego tamci bandyci są przekonani, że Marysieńka działa z nami wspólnie i wie wszystko, gdyż przeczytała do końca list męża. Sądzą, że jesteśmy tem silniejsi i zdziwiliby się bardzo, gdyby im ktoś powiedział, że pan hrabia, pierwszy, oddałby im chętnie Marysieńkę na łup... Bo przeszkadza ona panu hrabiemu, bardzo...
— Oj, przeszkadza! — mimowolny okrzyk wyrwał się z piersi Wazgirda.
— A gdyby tak.... — Dziurdziszewski chytrze przymrużył oko — naprawdę ją wtajemniczyć... Może się zgodzi i za cenę znaczniejszej sumy zachowa milczenie? Wtedy bylibyśmy całkowicie kryci...
— Nigdy! — zawołał Wazgird. — Poznałem jej charakter przez te kilka dni. Jest naiwna, ale do przesady uczciwa! Nie połaszczy się na pieniądze! Przenigdy! Oskarżałaby nas jeszcze o zamordowanie Tadeusza!
Dziurdziszewski bezradnie rozkrzyżował ręce.
— Widzę, cóż dalej?
Wazgird nie dał wprost odpowiedzi na to zapytanie. Powstał z miejsca, zamierzając odejść. Ale dziś, widocznie w nagrodę za położenie zasługi, wyciągnął do niepokaźnego swego pomocnika rękę.
A gdy ten ją ściskał z przesadnym respektem, wyrzekł!
— Co dalej? Hm, drogi panie Dziurdziszewski! Czasem trudne sytuacje są najprostsze do rozwiązania!
Dziurdziszewski nie nalegał dłużej i w milczeniu odprowadził go aż na schody.
Lecz kiedy hrabia znikł i zamknął on za nim starannie drzwi swego małego i biednego mieszkanka, skrzywił się złośliwie:
— Takiś ty tajemniczy? — mruknął. — Zaczynasz się mnie wystrzegać? Myślisz, że się pozbędziesz byle ochłapem! Oj, żebym ja nie rozpoczął z tobą gierki, bo gdy chodzi o milijony wszelkie sposoby są dobre!
Z zadowoleniem zatarł ręce. A w jego głowie, niby na kinematograficznem płótnie, poczęły się przesuwać obrazowo przeczytane w dokumentach informacje.
Planik zdążył też przerysować.
Tymczasem Wazgird, wyszedłszy z domu, w którym zamieszkiwał Dziurdziszewski, zdążał przed siebie, w stronę sąsiedniej ulicy, gdzie oczekiwało nań jego auto.
Gdy szedł, pogwizdywał cicho a wyraz zadowolenia coraz więcej rozlewał się po jego twarzy.
Wreszcie, przystanął na chwilę.
— Hm... — mruknął. — Za bardzoś ty ciekawy, mój Dziurdziszewski i za bardzo cię obchodzą losy Marysieńki! Sprawy delikatne najlepiej załatwiać bez świadków! A Marysieńka? Marysieńce dziś zgotujemy maleńką przejażdżkę...
Kiedy hrabia wymawiał te słowa, na sąsiednim zegarze wybiła pierwsza po południu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.