Wiedźma (Wotowski, 1932)/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Wiedźma
Podtytuł Powieść sensacyjna z życia sfer towarzyskich
Data wyd. 1932
Miejsce wyd. Piotrków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
ZAGRANICĄ.

Hrabia, uciekając z Polski, przed swemi wrogami, zgóry, widocznie, obmyślił sobie miejscowość, w której nikt nie mógłby go odszukać. Bo, skierowawszy się do Francji, po jednodniowym zaledwie pobycie w Paryżu, podążył do małej miejscowości kuracyjnej, nad brzegiem morza, w pobliżu Nicei. Miejscowość ta, w której podczas sezonu, zamieszkiwali zwykle mniej zamożni kuracjusze, aby stamtąd czynić wycieczki nad „lazurowy brzeg Riviery“ i do kasyna w Monte Carlo, była obecnie, w zimowej porze, cicha i obumarła. Znajdował się tam wprawdzie dość luksusowy hotel „Terminus“, zaopatrzony we wszelkie nowoczesne wygody, ale większość numerów stała w nim niezajęta, a nieliczni lokatorzy, przeważnie starsi i schorowani ludzie, nie opuszczali swoich pokojów, rzadko kiedy schodząc do restauracyjnych „table l’hote’ów“. To też, przez pierwsze dni pobytu, Marysieńka dość głupio się czuła w wielkiej jadalnej sali, pełnej pustych stolików o śnieżnobiałych obrusach, gdzie prócz niej i Wazgirda nikt nie spożywał posiłków, a za całe towarzystwo im służył nadzwyczaj ugrzeczniony kelner, wciąż nadbiegający z zapytaniem:
— Madame desire? Co pani rozkaże?
Natomiast Wazgird czuł się znakomicie. Sądził zapewne, że tu nie grozi niebezpieczeństwo i niejednokrotnie z zadowoloną miną, powtarzał Pohoreckiej:
— Nie łatwo nas znajdą!
Bo nietylko wyszukał on dziurę, której istnienie było mało znane obcym. Postarał się również, aby zatrzeć za sobą i Marysieńką wszelkie możliwe ślady. Nawet swój wygląd zewnętrzny zmienił dla niepoznaki. Miast eleganckiego monokla, z którym przedtem nie rozstawał się nigdy, nosił wielkie amerykańskie okulary, a eleganckie garnitury zastąpiło ciemne, nie zwracające uwagi ubranie. Były to nie wiele znaczące, napozór szczegóły, ale w wyglądzie hrabiego nastąpiła metamorfoza. O ile przedtem powierzchowność Wazgirda rzucała się w oczy, świadczyła, iż każdy ma przed sobą wytwornego wielkiego pana, o tyle teraz postarzał się on, zgarbił i przypominał zewnętrznie całkowicie emerytowanego urzędnika, czy też średniego przemysłowca, który, wycofawszy się z interesów, tu w tej zapadłej miejscowości kuracyjnej, szuka wypoczynku. Również i na liście hotelowej widniało inne nazwisk. Bo, Wazgird, nie idąc śladem niektórych Polaków, jacy ledwie jedną nogą znalazłszy się na obczyźnie, wnet z skromnych Wątorków i Maciaków zmieniają się w baronów i hrabiów, nie tylko zataił swój prawdziwy tytuł i nazwisko, ale figurował, korzystając z łatwości meldunków we Francji, jako demokratyczny monsieur Schultz, kapitalista. Pan Schultz, rentier, ze swą siostrzenicą Marją Schultzówną. Przybyli ze Lwowa i tu zamierzają spędzić czas nieokreślony.
Postępowanie Wazgirda, wobec Marysieńki, było pod każdym względem bez zarzutu, jakby chcąc jej osłodzić tę narzuconą podróż, nadskakiwał i otaczał uprzejmościami młodą kobietę.
Nie poznawała wprost Wazgirda. Nawet pewnego dnia powiózł ją wynajętym samochodem do sąsiedniej Nizzy i znakomicie z tą miejscowością obeznany, zapewne, z poprzednich wycieczek pokazywał jej wspaniałe wille, rosnące śród egzotycznej roślinności.
Czyżby śmiała ona marzyć, skromna urzędniczka, iż ujrzy kiedykolwiek ów „raj na ziemi“, gdzie sztuka ludzi doprowadziła przepych przyrody do zenitu.
Niekiedy, Wazgird na kilka godzin opuszczał Marysieńkę. Jeździł, jak mówił do pobliskiego miasteczka, aby odbierać na poste-restante listy, bowiem gwoli całkowitej konspiracji, polecił nadsyłać sobie z kraju tam korespondencję. Tam również jakoby, wydawał w ich sprawach telegraficzne zlecenia.
Lecz, o ile przedtem Wazgird, niechętnie wtajemniczał Pohorecką w przebieg „walki“, lub też na jej zapytania dawał niejasne odpowiedzi, o tyle teraz postępował zupełnie inaczej. Za każdym razem po powrocie, nie omieszkał jej powiadomić o poczynionych krokach. Twierdził więc, że udało mu się ustalić prawdziwy adres barona X., który przebywa w Paryżu, że jeden z oddanych hrabiemu ludzi, jaki zastąpił podstępnie zamordowanego Dziurdziszewskiego przecisnął się do otoczenia barona i o wszystkiem mu donosi, co się tam dzieje, że baronowi X. lada dzień mają przywieźć z Polski zrabowane dokumenty, a wtedy Wazgird przystąpi do decydującej rozgrywki.
Jedna rzecz tylko martwiła Marysieńkę. Wiadomości, jakie nadchodziły od Gwiżdża. Stan jego zdrowia, widocznie się nie poprawiał. Bo hrabia donosił Marysieńce, choć nie pokazując jej listów, że Gwiżdż nadal czuje się niedobrze i doktór przedłużył jego pobyt w łóżku. Podobno, był tak osłabiony, że nie pisywał sam, a czynić to musiał za niego jeden z sanitarjuszów lecznicy.
— Inaczej nie omieszkałby i do pani paru słów skreślić! — dodawał Wazgird, na zakończenie swej niewesołej relacji. — Ale nie traćmy nadziei! Da Bóg wszystko się poprawi, albo też powrócimy rychło do kraju.
Ciężko wzdychała, współczując z całej duszy biednemu Gwiżdżowi, ale pocieszała się jedną myślą. Zapewne, niezadługo go ujrzy! Bo, jeśli Gwiżdż do nich zagranicę nie przyjedzie, pod żadnym pozorem nie zgodzi się na dalsze, ponad dwutygodniowy termin, wyznaczony przez Wazgirda, przewlekanie sprawy i sama zwróci się do policji.
Tak upłynął tydzień...
Nagle, monotonję tego życia w cichym obumarłym hoteliku przerwał nieoczekiwany wypadek.
Marysieńka oraz Wazgird zamieszkiwali w dwóch oddzielnych, nawet nie sąsiadujących ze sobą numerach i spożywali śniadania każde u siebie w pokoju. Ale do drugiego śniadania, które podawano około pierwszej, schodzili na dół do restauracyjnej sali. Zwykłej, bawili tam sami, w towarzystwie pustych stolików, bo większość kuracjuszów spożywała posiłki u siebie w pokojach.
Kiedy tego dnia zeszli, jak zwykle razem do sali, oczekiwała ich niespodzianka. Zdala już słychać było gwar zmieszanych głosów, śród których przeważały angielskie wykrzykniki: Och i o, yes...
W rogu pokoju siedziało za stolikiem towarzystwo, składające się z trzech osób. Dwóch pań i mężczyzny. Byli ożywieni i rozprawiali o czemś z przejęciem. Marysieńka, zająwszy zkolei miejsce, mogła im się dobrze przyjrzeć, bo znajdowali się prawie na wprost niej, a zaprzątnięci swą głośną paplaniną, nie zwrócili, początkowo, uwagi na nowoprzybyłych.
— Turyści? — szepnął Wazgird i obrzucił nieznajomych podejrzliwym wzrokiem, jakgdyby obecnie nie ufał nikomu i niczemu, a gotów był w najniewinniejszym człowieku dopatrywać się zamaskowanego wroga.
Choć wesołe towarzystwo rozmawiało po angielsku, ze swobody ich ruchów i zachowanego łatwo wywnioskować było można, że są to amerykanie. Rozmawiali głośno, popierając tak słowo energiczną gestykulacją. Marysieńka, oczywiście, nie pojęła z tego nic, o czem mówili, ale Wazgird, znakomicie władający angielskim, wnet oświadczył, uspokojony.
— Et, jankesi! Przybyli tu na jakiś czas, bo znudziła im się Nizza! Zapewnie panie zgrywały się zanadto w Monte Carlo i sądzą, że tu będą dalej od pokusy.
Marysieńka obserwowała towarzystwo ukradkiem. Amerykanin był wysokim, szerokim w barkach czterdziestoletnim wygimnastykowanym mężczyzną, o wygolonej, ogorzałej od sportów i wichrów morskich twarzy, ubrany w modny, nienaganny garnitur. Śmiał się wciąż, ukazując szereg zdrowych, nieco pożółkłych zębów. Obok niego siedziała młoda szczupła kobieta, o wyglądzie osoby, której żadne ćwiczenia fizyczne też nie są obce, ale i jakiej nieźle powodzić się musi w życiu, bo choć figurę jej obciskał tylko skromny sweaterek, na palcu połyskiwał wielki brylant. Dopełniało to towarzystwo trzecia jeszcze dama, której powierzchowność najwięcej bodaj zwracała uwagę. Typowa pięćdziesięcioletnia amerykanka, przybyła do Europy, aby się bawić i imponować swem bogactwem.
Amerykanie, nieco odwróceni tyłem od stolika Marysieńki i Wazgirda i zajęci swą hałaśliwą rozmową, początkowo nie zauważyli ich obecności.
Lecz, gdy przypadkowo wzrok mężczyzny padł na Pohorecką, trącił on bezceremonjalnie łokciem starszą damę, wskazując w kierunku Marysieńki i nagle cała ta trójka jęła im się przyglądać z zaciekawieniem, niby obserwując nieznane widowisko.
— Wzbogacone rzeźniki! — mruknął Wazgird ze złością. — Dorobi się to miljonów, ale na zawsze pozostanie chamem! Nikt ich nie nauczy dobrego wychowania! Jak nadal będą się tak na nas gapić, słowo daję, powiem im coś do słuchu!
Ale amerykańska trójka, aczkolwiek nie grzeszyła taktem, nie zdradzała również nieprzyjaznych zamiarów. W ich wzroku nie przebijała złośliwość, ani ironja, raczej słali spojrzenia pełnia sympatji. A mężczyzna widząc, że i Wazgird na niego spoziera podniósł do góry swój napełniony winem kieliszek, przepijając w jego stronę.
Hrabia w odpowiedzi lekko skinął głową.
— Taki już ich zwyczaj! — mruknął, nieco udobruchany. — Nudzą się i zawierają znajomości, z kim mogą! Chociaż... Zagranicą jest to powszechnie przyjęte! Przekona się pani, że i do nas wnet przyczepią...
Rzeczywiście, Wazgird przewidział tę możliwość. Bo, choć przez dalszy ciąg śniadania towarzystwo nie zaczepiało ich wprost, rzucając tylko od czasu do czasu w stronę Marysieńki uśmiechy, ledwie powstali od stołu, amerykanie podnieśli się prawie jednocześnie ze swych miejsc a mężczyzna zbliżył się ku nim.
— Good day! — rzekł — przeplatając język francuski angielskiemi zwrotami i poufale klepnąwszy Wazgirda po ramieniu, jakgdyby co najmniej od dzieciństwa się znali. — Dzień dobry! How are you? Jak się państwu powadzi?
Poczem pochwycił za rękę Pohorecką i potrząsnął nią mocno. A gdy stali w milczeniu, nieco oszołomieni tak obcesowem powitaniem, jął dalej przemawiać.
— Jestem Hopkins... I. E. Hopkins z Bufallo. — Może państwo słyszeli? Największe fabryki smalcu...
Wazgird uśmiechnął się lekko.
— Niestety, nie słyszeliśmy! — odparł również po francusku. — Ale tem nie mniej miło mi uścisnąć pańską dłoń! Moje nazwisko brzmi Schultz — wymienił swój pseudonim — skromny przemysłowiec ze Lwowa.
— A ta przystojna lady? — zagadnął znów po swojemu mister Hopkins — to pańska córka?
— Nie! — zaprzeczył Wazgird, nieco zły, go posądzają o wiek poważny i ojcostwo. — Moja siostrzenica... A właściwie bratanica... Miss Mary Schultz...
Hopknis zastanawiał się nad czemś.
— Lwów? — powtórzył. — To leży gdzieś w Turcji!
— W Polsce tylko! — odrzekł Wazgird ubawiony przysłowiową nieznajomością geografji Amerykanów.
W tejże prawie chwili podeszły do nich i panie, które dotychczas pozostawały nieco na uboczu.
Starsza, która widocznie pochwyciła zdaleka „mądre“ zapytanie Hopkinsa, ze śmiechem jęła tłómaczyć.
— Ależ Lwów jest w Polsce! Przecież mamy w fabryce nawet jednego inżyniera ze Lwowa! Polacy to wogóle bardzo mili ludzie, wszak i państwo Polacy? Tylko, o ile dosłyszałam, mają jakieś zupełnie inne nazwisko? Schultz, prawda? Bo ci nasi, w Ameryce, to tak się nazywają, że wymówić nie sposób! Kszy... ski... przedrzeźniła.
Tymczasem, mister Hopkins doszedł do przekonania, że należy uzupełnić prezentację... Rzekł, wskazując na młodszą, szczupłą blondynkę.
— It is my wife! Oto moja żona. Maud Hopkins. A ta pani — dodał, zwracając się w stronę starszej damy, — matka żony. Teściowa. Mistress Jane Carlson! Też z Bufallo. Koncern wyrobów żelaznych.
Ponieważ jednak te wszystkie szczegóły mówiły niewiele, począł bliżej wyjaśniać.
— Moja teściowa jest już oddawna wdową i nudzi się w Ameryce. My również. Bo ja poświęcam się więcej sportowi, niźli przemysłowi. Mistress Carlson też na brak dolarów skarżyć się nie może. Wybraliśmy się więc w małą podróż po Europie.
Umalowana i ubrylantowana dama szybko przerwała:
— Kręcimy się już pół roku! Wciąż między Paryżem, Dauville, Victy, Cannes, Nizzą i Monte Carlo... Ale, wreszcie zmęczył nas ten ruch! Tu przyjechaliśmy wypocząć, bo do Ameryki nam się nie spieszy.
Hopkins parsknął głośnym śmiechem.
— Niech mamunia powie szczerze — zawołał — jak zgrywała się w ruletkę w Monaco, że musiałem mamunię siłą przywieść do tej dziury, aby ochłonęły namiętności. Ten fordancer łajdak, do którego mama „sypała“ czułe oczko; też mi koło biżuterji zanadto się wiercił...
Rumieniec pokryłby, zapewne na te słowa twarz podstarzałej piękności, gdyby jej nie zasłaniała gęsta warstwa szminki. Żachnęła się, wzruszyła ramionami, a z ust padł angielski wykrzyknik, trochę zachrypniętym od coctail‘ów głosem.
— Inough! Przestań!
Ale nieubłagany zięć, skoro raz się rozgalopował pędził dalej.
— To też, kiedy mamunia na jednem posiedzeniu przewinęła piętnaście tysięcy dolarów, uważam, że najwyższy czas interwenjować...
— Stać mnie na to! — przerwała, energicznie potrząsnąwszy ubrylantowaną dłonią.
— Stać, to stać! Ale w ten sposób największą fortunę przepaskudzić można! A, u nas w Ameryce też zaczyna się kryzys... Pozatem...
Wazgird, przysłuchujący się w milczeniu, lekko uśmiechnięty, tej rozmowie dowiedziałby się wnet i o innych popisach mistress Carlson zagranicą, gdy żona Hopkinsa, pani Maud, najbardziej taktowna z całej trójki nie uznała za wskazane zabrać głos:
— Jednem słowem — rzekła — znaleźliśmy się tutaj! Przyjechaliśmy, przed kilku godzinami zrana i zamierzamy w „Terminusie“ spędzić około tygodnia. Faktycznie, pusto tu i smutno, niczem na biegunie północnym. Więc, kiedy mój mąż państwa zobaczył...
Rubaszny a gadatliwy Amerykanin znów nie dał dokończyć małżonce.
— Jak was zobaczyłem, odrazu powiedziałem do Maud. Słuchaj Maud, kiedy ludzie spotykają się w takiej dziurze, to zupełnie to samo, jakgdyby się spotkali na dalekiej pustyni. Trzeba się z niemi zapoznać, to łatwiej będzie razem nudę znosić! Tem bardziej, że lady jest bardzo milutka, a starszy pan w wielkich okularach wygląda na solidnego dżentelmena.
Klepnięcie w łopatkę Wazgirda, klepnięcie od którego jęknąłby nawet byk, znów potwierdziło ten swoisty komplement.
Choć hrabia aż zgiął się od tej pieszczoty i skrzywił trochę, nie mógł się obrazić za ten dowód czułości, znając obyczaje Jankesów.
— I nam będzie bardzo miło — odparł uprzejmie. — Zapewne, spotkamy się przy posiłkach nieraz...
— O tak, tak! — wykrzyknęła pani Maud z emfazą. Oh, yes! Pragnę się zaprzyjaźnić z miss Mary...
Po paru zdawkowych jeszcze frazesach, Amerykanie odczepili się wreszcie, od Marysieńki i Wazgirda, oświadczając, że są zmęczeni, pragną się przespać i idą do swoich numerów.
A kiedy znikli, hrabia rzekł do Pohoreckiej, spozierając w ślad za niemi.
— Są znakomici! Byliby nieznośni, gdyby nie byli tacy zabawni! Ujrzała pani, przynajmniej, typy oryginalne!
Marysieńka również odniosła to samo wrażenie. Lecz szczerze mówiąc, nie zachwycała się zbytnio hałaśliwemi sąsiadami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.