W przestrzeniach czasu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jadwiga Marcinowska
Tytuł W przestrzeniach czasu
Pochodzenie Z głosów lądu i morza
Wydawca Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1911
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W PRZESTRZENIACH CZASU




I.

W archeologicznem muzeum ateńskiem, w sali imienia Posejdona, na wysokiej, marmurowej podstawie umieszczony jest posąg tego boga — wspaniały.
Jest — taki prawdziwy bóg wieczyście błękitnych Jońskich i Egejskich mórz; piękny i młody, niewyczerpanie radosny, pełen dumnego entuzyazmu życia.
Patrzącemu dziś człowiekowi poczyna dziwnie uderzać serce: „Takimżeś był, ty, — bóstwo? W postaci twojej, w ruchu pochwyconym, a zaklętym na wieki — niewysłowiona młodzieńczość sił! I owa radość! Nieosiągnięta już nigdy potem, a którą weseli się słońce i morze“.
W temże muzeum i bodaj w tej samej sali prześliczna postać młodzieńca. Rzecz uszkodzona, bowiem brak obu ramion, ale nie zmniejsza to, nie obniża wrażenia. Raczej przeciwnie. To tak, jak z ową przesławną Nike Samotracką w paryzkim Luwrze: jakiś przedziwny urok właśnie w tem się zawiera, że to jakby fragmenty niedostępnej, piękniejszej nad wszelką o niej myśl, całości; że to objawienia częściowe śnionych, a niewyśnionych nigdy światów.
Marmurowa, naga postać owego młodzieńca wyrażona w ruchu jakby wstępującego pod górę. Ale niema w tem wysilenia, tylko tęsknota. Twarz bardzo piękna, głowa wzniesiona i lekko w tył odgięta; we wszystkiem owa tęsknota. Bynajmniej nie gorzka: nie ta szarpiąca, ta straszna; nie nasza... O! nie nasza. To jest tęsknota w słońcu. Inaczej nazwać nie można. W pełni słodkiego blasku. Prawdziwie boska. Bowiem bóg olimpijski tęsknić jest zdolen, ale taka tęsknota, ta jego tęsknota — nie boli. Jednakże jest, ażeby była twórczość.
Dlatego ciebie, który dziś patrzysz, pomimo owej wielkiej słodyczy, przeszywa coś, do głębi przenika. Odczułeś prąd i tchnienie wiekuistej, tworzącej, niespracowanej duszy.
Jako Posejdon, bóg młody z błękitnych Jońskich i Egejskich mórz, tak wyniknęła w przestrzeniach czasu, żywota i światła, owa — niepowtórzona już nigdy radość ludzkości — Hellada!
I uczuła w sobie, nosiła w sobie, piastując, a rozwijając większe, silniejsze niźli gdziekolwiek i kiedykolwiek pragnienie piękna, prawdziwie boską tęsknotę. Dlatego też i przez to stała się sama nieśmiertelnym i już umocnionym na wieki przedmiotem tęsknoty wszystkich czasów, promienną wyspą na oceanie dziejowym, błogosławioną wyspą, nieprzepłaconem wspomnieniem.
Jest to jedyna w swoim rodzaju i w całym świecie pospólna własność i prawowite dziedzictwo wszystkich ludów. A więc i dzisiaj dąży się do tego kraju jako do czegoś, co rodzone. Dla głębin duszy niezaprzeczenie rodzone.
Tam — na wschodnio-południowym krańcu naszej wieloplemiennej i ciągle zwaśnionej Europy leży ta mała kraina w tęczowym wieńcu skał i nad morzami, których błękitu nie wypiją nigdy żadne najbardziej chciwe i zachwycone oczy.
Jakże daleko do tego kraju, gdy się jest w środku sarmackich, polnych ziem. Jakże daleko! A przecież dąży się nie jako do czegoś, co cudze.
Tylko — rozpoczynając tę drogę, wychodzi się z ram współczesności naszej. Dziwne to, a prawdziwe. Można najzupełniej zatracić poczucie własnej, teraźniejszej epoki. I zatraca się; mgłą przysłonione są granice wieków.
Stało się tak, bo wszakże nie jedziemy „coś zwiedzać“. Ani porównywać, ani nawet oceniać. Tu jest pielgrzymka w całem znaczeniu tego wyrazu. Dążymy — aby stęsknioną, ludzką duszą dotknąć się bezpośrednio wspomnień nieprzepłaconych i brzegów błogosławionej wyspy, zachwyconego bytu. A wyspa owa przecież na oceanie czasu.
Utrzymuje się to wyjątkowe usposobienie z powodu bardzo mizernego zainteresowania się dzisiejszą Grecyą, jej obecnymi mieszkańcami, obecnym stanem. Właściwie zainteresowanie się jest żadne. Nowożytne Ateny to nie Roma, żyjąca ciągłością wieków; zawsze wielka, zawsze skarbnica, bijące rozmaicie ale bez przerwy źródło.
Nic podobnego w krainie, kędy była Hellada. Przerwała się żywa nić tak dawno; zakończył się w sobie, zamknął i stężał cudowny świat. A potem strasznem brzemieniem zwaliły się jedne na drugie hańbiące wieki niewoli. Wyjałowiły glebę, wyżarły wszelki dobytek ducha.
Dziś nic!
A raczej nic wspólnego między tem nowoczesnem, jeszcze małoletniem, i niewyraźnem państewkiem, a Helladą. I kto objawienia Hellady przyszedł tu dotknąć stęsknionem sercem, ten dla dzisiejszej Grecyi pozostaje tak obojętnym, jakoby jej zgoła nie uznawał, nie widział.
Płynie się szafirowym gościńcem Adryatyku...
Niewysłowione są dni i noce na morzu; niewysłowiony jest żywioł-ojciec, z którym gdy dusza obcuje, nalewa się do niej, jakby do wielkiej muszli, pełno tajemnych, a niewyczerpanych już szeptów i szumów.
Jak ta powierzchnia pod słońcem blaskami srebrnemi gra! Od granic horyzontu i linii wzdętej, ruchomej, żywej, po pochyłości stacza się ku twym oczom nieporównana rozlewna rzeka, najsłodsza, upajająca toń. Głosami srebrzystej radości pod słońcem śpiewa morze.
W stronie przeciwnej, gdzie tak prosto nie uderzają promienie, przestrzeń stała się niezgłębionym szafirem, przepaścią rzeźwych, leciutko wyniosłych, przepływających fal. Wyłania się z tych bezkresów oddech wilgotny, wielki, niewychwalonej nigdy świeżości i mocy.
Jest cichy szum, nawet w najcudniejszą pogodę.
Gdzieś na otchłaniach potrąciły się zlekka fale; następują kolejno kaskady słodkich zlewów. Na dalekościach, ale rytmicznie bliżej i bliżej. Załamały się w jednym kierunku, wnet pojawiają się w drugim, płyną. Cicho. Ale to szepce ogrom, więc przytłumiony głos ten posiada przenikający do trzewiów szmer nieskończonych rzeczy.
Jest to wieczyście rozparta i pracująca pierś morza.
Jakże lśni, i goreje, i raduje się boskie słońce! W prześwietlonem, srebrnem powietrzu dokonał się czyn cudowny: wyszła dusza człowiecza z obrębu ciasnej piersi, z powijaków wspomnień i troski, z więzów własnego bólu. I popłynęła jak ptak nad nieskończonem morzem pod nieskończone niebo. Białemi, szerokiemi skrzydłami w ulewę promieni bije; szczęśliwy lot; radosny, wolny ptak.
I tam — ze słońcem oko w oko uczuła nagle, że nie jest duszą „jednego“, ale „każdego“ i „wszystkich“. I poczęła się tembardziej radować za „wszystkich, którzyby tego chcieli“.
Jakże lśni, i goreje, i wielkie cuda sprawia niewyczerpane, miłosne, prawdziwie boskie słońce.
Wieczorem, kiedy po słodkim zmierzchu całkowicie odjęta jest pieczęć światła, otwierają się głębie głosu, poczyna mówić morze.
Albowiem zgoła odmienne są szumy dnia i nocy.
Od świtu aż do zmierzchania zostaje morze pod władzą króla — blasku i królewien — barw rozmaitych. Kolorami grać musi i odpowiadać niebu. Stłumiony jest plusk pod przepychem niezrównanego szafiru.
Ale teraz westchnęły oswobodzone, olbrzymie, tęskne piersi.
Od pierwszych, najpierwszych chwil stworzenia, morze w sobie posiadało tajemnicze, niezmierne słowo. I wypowiada je zlewem szumów tak — noc po nocy przez wieki całe, przez wieków setki, przez niezliczone okresy.
Słuchaj: duszo człowiecza.
Jest prawie zupełnie ciemno. Tylko bieleją na łkającej powierzchni rytmiczne bryzgi pian.
Z dalekości, z przestrzeni przychodzi nieukojona skarga. Cała nieśmiertelność w tej skardze i wieczysty szloch.
Słuchaj, teraz będzie odpowiedź.
Podnosi się... Czy od wnętrzności ziemi, czy jeszcze głębiej — ze trzew wszelkiego żywota i czasu?
Wstało.
Jest jako coś nieobjętego w wymiarze, a wobec czego zanika każda wielkość.
Słyszałeś?
Żaden zmysł nie pochwycił; utonęły wszystkie odrazu. Były chwilowo obrócone w nicość, nietylko w proch.
Przylgnęła dusza ludzka w żałobnym jęku do swego ojca, do świętego żywiołu.
„Jakąż odpowiedź twoja, nieukojone morze?“
Wzdyma się plusk i opada; na głębiach żywie słowo; nie umiesz wyrozumieć, człowieku! Przychodzą dziwne myśli; szepcą zdumione usta: „Co mnie, a tobie, morze? Co tobie do mojej duszy, która wszakże ze mchów i ziół gdzieś wynikła, z żywicznych pni sosnowych — daleko w ciemnym boru! Z roztoczy polnej ziemi“...
I zjawiły się majaczące obrazy.
„Że niegdyś, niegdyś było Sarmackie Morze. Niemal żadnej skały — wyspy nie nosiło na sobie; przelewało się z południa na północ nieskończenie rozpętane, swobodne.
Huczało w długie noce.
Pamiętasz słony oddech? Poznałbyś najwyższą pieśń upojenia, głos onych rzeczy, które się mają narodzić?
Z morza...
Lecz przyszedł czas, że się cofnęły owe sarmackie wody. Została płaszczyzna, przedziwny obszar dla wiatrów i szumów, dla tęsknot i pragnienia. I wszystko co na niej potem wyrosło, miało w sobie coś ze łkających poszeptów mórz.
I dusza tego ludu porywała się zawsze w jakimś nieprzemożonym oddechu. A dzieje ponad tym krajem przehuczały jak najstraszliwsza oceanowa burza, rozpadły się w bryzgi pian...
A na roztoczach tak samo i to samo pozostało utajone słowo bytu.
I upojenie rzeczy, które się jeszcze narodzą.
Szukaj, ażebyś wyrozumiał, człowieku.
Potem zachodzi mgłą ta wizya i wszystko z nią połączone — znika.
Wobec wiecznego głosu poczucie wiecznej duszy. Już się nie pytasz: „Zkąd to?“, albo „Jakim sposobem?". Zatopiły się oczy w ciemną, szumiącą zawsze przestrzeń. Wszystko stało się zwolna jedynie wrażeniem słuchu. Szum ponad głową twoją. Otoczył cię i ogarnął. Roztworzyło się wnętrze szeptów i zamknęło wzwyż ponad tobą. Jesteś jak krzyk, który upadł lecący na dno morza. Przedzierasz się sercem przez nieskończoność otchłani. Aż tam, gdzie za obrębem globu, nie! za obrębem tysiąca współpowołanych globów, przeczuwasz opasujący pierścień wiecznej potęgi, twórczości, która z niczego wywiodła życie.
I wtedy mówisz do Niej jednem, niewysłowionem tchnieniem: „Boże“.
I wybłysła na chwilę ta prośba, już zaraz potem nieujęta dla samego ciebie:
„Daj słowo prawdy w posiadanie mocne — i nietylko mnie. Albowiem jestem z wielu, a wszyscy jesteśmy, abyśmy kiedyś mieszkali w Tobie, czyli w Duchu i w prawdzie“.
Taką bywa historya duszy ludzkiej na morzu.
Pierwsze objawienie się Grecyi jako krajobrazu na dzisiejszem Korfu, starożytnej Korcyrze.
Wstał wiatr nawet dosyć gwałtowny.
Ale niebo jest bardzo, niepokalanie czyste, więc pod tem niebem kołysze się morze głęboko, ciemno błękitne, nieledwie granatowe. Na przestrzeniach zrywają się fale, jakby rumaki Posejdona. Każda do pewnego poziomu wyrasta w tym swoim przepysznym, granatowym kolorze, a potem gwałtownie słupi się wzwyż, wyciąga; nagle prześwietla się w słońcu cała zielona, i jeszcze wyżej, i jeszcze naglej, z szumem i krzykiem rozpryskuje się w białe piany.
W porcie jest znacznie ciszej.
Spojrzyj: dokoła masz wieniec skał.
Nie są-ć to już wyniosłe, ale spokojne w linii, styryjskie lub dalmatyńskie pobrzeża Adryatyku. Tutaj każda ze skał jest indywidualnością, jest sobą. Wyodrębnia się, sama przez siebie mówi. A chwilami grają wszystkie powiewnym napływem kolorów. Lekko różowa, lub czerwonawa, zawsze omglona, subtelna barwa. Czasem przewija się wątły błękit jak zmierzch łagodnie siny.
Na wyspie ogarnia słodycz południowego powietrza. Tu i owdzie kołyszą się palmy, ale zrzadka i wyglądają na przybyszów, nie na mieszkańców; wyglądają na gości.
W zamian jest całe bogactwo innej roślinności, która narazie wprost oszałamia człowieka z północy.
Za miastem, w okoleniu szarych, kamiennych murów ciągną się ogrody, ogrody, ogrody. A drogi pomiędzy niemi wązkie i kręte. Zwieszają się poprzez mury jakoweś gąszcze, jakieś cudowne sploty; czasem wybuchnie gdzieś krzew osypany całkiem błękitnie albo różowo.
Wielkie wrażenie sprawiają po raz pierwszy widziane drzewa oliwne.
W tajemniczej, nawpół trwożnej, a nawpół słodkiej czci dla imienia „Góry Oliwnej“ rozwijały się niegdyś w dziecięctwie nasze dusze. I teraz wyłania się z głębin myśl o tej nocy największej, jaka kiedykolwiek była.
Jest na południu od dzisiejszego miasta Korfu gościniec, wiodący do miejscowości, zwanej „Canone“, a z której oglądać można wysepkę „Pontikonisi“. Wzdłuż owego gościńca na lewo położone łagodne wzgórza: rosną na nich ogromne, stare, rosochate oliwne drzewa.
Powiewny szum wązkich listków przenika cichem wzruszeniem.
Z miejscowości „Canone“ widok na nieskończenie spokojną zatokę „Kalikiopulo“.
W starożytności podobno był to znany i ważny port wojenny. Czas zrobił swoje: dziś na tych wodach niezamącone ukojenie.
Na gładkiej, przezroczystej tafli wysepka. Powiadają, że natchnęła ona Böcklina myślą stworzenia „Wyspy zmarłych“. Łacno wierzy się temu, patrząc.
Wśród niezmiernego spokoju czystych wód skalisty, szczupły występ, na którym rosną, jakby idące w górę, cyprysy. Jest cisza i najdoskonalsze, o jakiem pomyśleć można, odcięcie od całego świata.

II.

Droga z Patras do Aten poprostu wżera się w pamięć. Można to potem wywołać sobie przed oczy w każdej chwili, plastycznie i z całą mocą kolorów. Ale bo też się patrzy z natężeniem, jak chyba nigdy w życiu.
Jedzie się nad błękitną smugą wązkiej zatoki Korynckiej.
Po tamtej stronie — skały. Występują poszarpanym łańcuchem na jasnem tle nieba, odcinają się silnie od jasnej tafli wód.
Ponad linią toru kolejowego tak samo skały. Oddalają się kiedy niekiedy w głąb lądu, i wówczas ku błękitnemu morzu ścielą się urodzajne dolinki. Gęsto, jedne za drugiemi — winnice, albo sypnięte tu i owdzie gaje oliwne. Zdają się biedz przed siebie ku brzegom morskim te rozłożyste, szaro-zielone drzewa. Nie są, jak na Korfu, wspaniale wysokie. Trochę krępe, szeroko rozwidlają konary.
Mignęło po nich spojrzenie nasze. Ogarnia już nowe, biegnące, drzewne kępy. W pośpiechu dalej i dalej...
Leci obok spojrzenia myśl półświadoma, że one, te oliwki z szarawej, posrebrzanej zieleni — do naszych wierzb podobne.
Urodzajność pobrzeży słabnie; coraz większe przestrzenie zalegają zbocza skalne, jałowe; skąpą i do otwarcia trudną staje się macierz ziemia.
Zamigotało w słońcu skupienie budynków kamiennych, białych. Wysunięte to jest śmiało ku morzu.
Korynt.
Aliści nie ten dawny. Ślady starożytnego miasta znajdują się o sześć kilometrów dalej w głąb lądu. Tutaj nic... Przeniosła się tylko do nowego siedliska nazwa stara.
Poza Koryntem, w niewielkiej odległości, na lewo od toru kolejowego, zwierają się wysokie pobrzeża, znacząc koniec kanału. Okolica piętrzy się kamienista, biała; zbocza usłane żwirem; rzadko, coraz rzadziej siedzą oliwki, częściej pinje.
U góry przejasne, niezgłębione niebo.
Chciałoby się tu zostać przez chwilę w wielkim spokoju, przylgnąć piersią do białych kamieni, słuchać. Możeby się odczuło duszą, jak z ziemi mówią — wieki...
Nagle po prawej stronie błysnęło rozlewem szafiru. Znowu toń. Widać zatokę Sarańską... Jakże ukochana jesteś przez błękit mórz, ty, Hellado!...
Jedziemy niedaleko brzegu.
Wśród kamienistej roztoczy ukazała się jeszcze odległa Megara. W białem świetle bezdrzewne, białe, skupione, o płaskich dachach miasto. Zda się, nigdzie zieleni. Widzimy gród w oddali na prawo, ale tor kolejowy zwrócił się raptownie, więc przy zbliżeniu Megara ukazuje się nam po przeciwnej, lewej stronie.
Dziwnie kołacze serce od dźwięku tych nazw — tak znanych...
Pociąg bieży; występują i giną coraz to nowe kamieniste i jasne zjawy; można się zapamiętać w patrzeniu, można zapomnieć, w jaki sposób jesteśmy unoszeni; zostaje tylko wrażenie śpiesznego ruchu. Zaszumiały mijane drzewa; przelotnie chwycony słuchem szum przejmujący, głęboki: Eleuzis...
Jakże kołacze serce od dźwięku nazw tak ogromnych... Imiona! imiona!...
I dlaczego przecie — to wszystko? Skąd w nowoczesnej, dalekiej duszy taka skala wzruszenia? Błogosławiona wyspa? Cha, cha! Na niezgruntowanych odmętach niedoli. Na barkach krwawego niewolnictwa świątynia marmurowa... Wzniosła się przed wiekami dziecinna radość ludzkości na pominięciu albo niewiedzy tylu rzeczy.
Prawda! Ale także, jeżeli ma być obniżeniem i urąganiem, nieprawda! Cudowna w egoizmie swoim jest pierwsza, żywiołowa i niepowrotna młodość. Wiosenne oczy, jeśli nie rozdzierają mroków dalekich, to nie wiedząc, że istnieją podobne rzeczy, rozkoszują się kołem promieni — i nie kłamią. Bardzo młode dusze są same sobie pełnością, upojeniem i szczęściem. I nie kłamią.
Żywiołowy, wiosenny pęd życia. A jeno, że powrócić do tego — już nie można.
Więc spracowanym i rozdrażnionym tak bardzo duszom zestarzałego świata służy kojące prawo — kochania Jedynej Wyspy na wielkiej toni czasu.
Po zboczach coraz bardziej jałowych rosną już tylko agawy. Spieczona i biała w słońcu leży jego nieśmiertelna kochanka — Attyka.
W pobliżu miasta przybywa trochę zieleni; znów tu i owdzie oliwki, potem winnice. Oto już gdzieniegdzie podmiejskie zabudowania i szerokie, wysadzane drzewami drogi.
Gdyby wiedzieć, w którą wychylić się stronę, można by już stąd, zdaleka, zobaczyć — Akropolis.
I możnaby w przebiegu zatrzymać oczy na nagiem dzisiaj i smutnem wzgórzu Kolonos... Ale gdzie szukać, tego się jeszcze nie wie.
Chwila przybycia...
Tak, to jest jednak niezaprzeczenie — Wschód.
Z wrześniowego nieba leje się światło, któreby trzeba nazwać, używając niezastąpionego określenia: une lumiére crue. Zaiste, bezwzględne, srogie światło. W jego powodzi białe o płaskich dachach domy wydają się rozstawione szeroko. Pomiędzy nimi przestrzenie bezdrzewne, pełne białego piasku i kurzu.
Dalej w głąb miasta zwierają się ulice. Ale nie o nich mówić będziemy, nie o tem wszystkiem, co nosi nazwę dzisiejszych Aten, a z pierwszego pozoru wydaje się skojarzeniem wschodniego niechlujstwa z pseudo-cywilizacyą Zachodu.
Przecież — nad zgiełkiem nieznośnych ulic wyniośle panuje, na tle powietrznem stojąca, ujrzana teraz odrazu zachwytem wzroku i duszy, owa skalista, smutna, nieporównana wyżyna, a na niej przeczyste, wprost zjawiskowe kolumny Partenonu.

Trzeba iść na Akropol w złote południe tutejszego dnia wrześniowego, w południa blask i żar. Kiedy się prawie nie spotyka turystów z czerwonymi „Baedekerami“ w ręku. Kiedy nikt tak bardzo przeszkadzać nie może. Trzeba się energicznie, a krótko opędzić napastującym przewodnikom, przekupniom kart widokówek i pamiątkowych kawałków marmuru, słowem — wszelkim szubrawcom natrętnego rodzaju.
Potem, gdy się już jest za bramą, nastaje pożądany spokój. Brama, tak zwana „Porte Beulé“ od imienia Francuza, który ją odkrył. Nie jest to miejsce wrót starożytnych, które, zdaje się, leżały nieco poniżej.
Oto wznosi się wprost przed nami przedziwna białość, rozigrana w złotych połyskach słońca. Wiodą ku Propylajom ogromne marmurowe, tu i owdzie poobłamywane schody. Były one, jak się zdaje, zbudowane w czasach późniejszych (w pierwszym wieku po Chrystusie), ale z materyału dawnego. Krom schodów wszędzie, po całej spadzistości, odłamy głazów szarych i marmuru.
Wstępuje się wolno, wolno... Widzi się coraz bliżej nad sobą wielkie, doryckie kolumny Propylajów.
Nim się do nich doszło, jest przerwa, rodzaj wązkiego tarasu. Zatrzymałeś się tu, człowieku, i obróciłeś twarzą ku przebytej drodze... I — naraz nie jesteś już panem oczu swoich, bo odjąć ich nie możesz od cudu, od lekkiego zjawiska w powietrzu, od jasnej, maleńkiej, niewyrażenie ślicznej świątyńki Niki.
Stoi od nas, tak obróconych na lewo, na potężnym, głęboko w dół sięgającym bastyonie. Ale raczej nie stoi, unosi się, przedziwna, rozmiarami tak drobna, a boska. Widok od krużganku świątyńki — hen! w przestrzeń, że lecą jak ptaki oczy, aż gdzie błękitnieje Pireus. Przeciwległa świątyńce Pinakoteka, ongi wewnątrz tak świetna, dziś naga.
Ale nie będziesz tego wszystkiego szczegółowo rozważał. Za tą najpierwszą bytnością nawet nie będziesz wszystkiego widział. Nie porachujesz sześciu frontowych, doryckich kolumn głównego portyku Propylajów; nie będziesz wymierzał miejsca, gdzie stały wewnętrzne kolumny jońskie. Nie zapamiętasz, którą z pięciu bram, dzisiaj pustych otworów, wkroczyłeś w przestrzeń świętą i zdumiałeś się do dna serca przed majestatem Partenonu.
Ściele się olbrzymi dziedziniec, wprost zasypany odłamkami i gruzem marmurów. Leżą kapitele, i podstawy posągów, pozostałości ołtarzów.
Jak tego — strasznie wiele!
A słońce po białych przestrzeniach gra...
Ku środkowi, chociaż nieco na prawo, dziewiczy Partenon.
Nie obalony w zewnętrznych kolumnach i ścianach swoich, lecz pod niebem błękitnem otwarty, z ozdoby wszelkiej ogolony, pusty i jasny.
Jeszcze niewymownie piękny onym dostojnym szkieletem swojej chwały i krasy.
Patrzysz.
Długo, długo, długo.
Poczęło cię owijać jakieś niepojęte poczucie rozedrganej w słońcu białości i ciszy.
Potęga obalonych marmurów mówi do ciebie niesłychanemi słowy. Zrodziła się w tej przestrzeni jakby pieśń wielu świateł i oszołamia ci duszę.
Podniosłeś ręce do oczu. Pod zamknięte powieki napływa krótkie, jak błysk, objawienie.
Oto wszystko, jak było.
Zaludnił się święty dziedziniec lasem niepokalanych posągów. Wysoko, wysoko, na postumencie wyniosłym, aby widzialna była stęsknionym oczom aż z morza, stoi olbrzymka, Atene Promachos. Przywrócona jest świetność przybytku dziewicy, Partenonu, na jego frontonach po dawnemu jaśnieją w prześlicznych ugrupowaniach olimpijskie, pogodne, szczęśliwe bogi...
Hej!
Cicho...
Jesteś wśród ruin, pod złotym żarem słońca...
Było, było...
Powinien się od tego wyrazu podnieść ogromny smutek...
Aliści co się dzieje?
Oto z głębiny serca, wbrew wszelkim oczywistościom, promienny wybuch, krzyk wiary w dobro i szczęście. Z tego przyrodzonego źródła optymizmu, jakiem jest każde naprawdę polskie serce, dobywa się moc przekonania, że skoro ludzkość już raz w przestrzeniach czasu umiała wytworzyć sobie taki czar, takie arcydzieło życia, to niewątpliwie jest możność osiągnięcia tego kiedyś powtórnie, a jeno w olbrzymiem pogłębieniu i spotęgowaniu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jadwiga Marcinowska.