W matni (Sieroszewski, 1898)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł W matni
Pochodzenie W matni
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1898
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

W głębi ciemnej jurty jakuckiej, na nizkiej drewnianej ławie, pod ścianą, naprzeciw ognia leżała chora kobieta. Zajmowała najlepszy kącik w izbie, najsuchszy i najjaśniejszy, gdzie zwykle sypiają gospodarze domu. Otaczano ją taką troskliwością, na jaką tylko stać było mieszkańców jurty; zimne ściany nad jej pościelą zasłonięto białem futrem zajęczem, a samo posłanie ułożono niezwykle wysoko i miękko.
Ogień tlił się na kominku. Na tle brudno-rdzawego zmroku izby jasno odcinało się tylko białe łoże chorej i biała jej postać. W cieniu, na uboczu, głowę i ręce wysunąwszy na światło, siedziała na pieńku Jakutka i szyła obuwie. Miarowo szeleściły żylne nici, przeciągane przez skórę. Chora oddychała ciężko i głośno. W kącie, jak amor gołe, jakuckie pachole bawiło się z pięcioletnią dziewczynką po europejsku ubraną. Dzieci budowały coś z patyczków i rozmawiały przyciszonym głosem.
— Gospodyni... gos-po-siu!... — z trudnością przemówiła chora.
Jakutka z niechęcią położyła robotę i wstała poprawić ogień.
— Toch nado?
— Popatrz... wyjrzyj!... Nie gniewaj się, że tak często... ale boję się, że nie doczekam... Czy nie widać jeszcze?
Dzika pochyliła się nad chorą i wpatrywała się w jej twarz wychudłą: starała się odgadnąć, co mówiła, po wyrazie oczu, po ruchu ust, gorączką spieczonych.
— Ach, nie rozumie... Co za męka!
— Toch?... Toch skazywaj... — pytała Jakutka.
Chora wskazała drzwi.
— Eng... eng!... — kiwnęła głową, poprawiła kołdrę i poduszki, które się osunęły i wyszła.
W jurcie zapanowała zupełna cisza; nawet dzieci umilkły i oczy na drzwi zwróciły. Chora leżała bez ruchu; głowa jej opadła na bok, oczy zamknęły się, długie rzęsy rzucały cień na zapadłe policzki. Płomień ogniska, porwany podmuchem wpadającego przez otwarte drzwi powietrza, buchnął jaśniej i jaskrawym blaskiem oblał białe futro na ścianie, fałdy i zagięcia pościeli i na poduszce rozsypane, gęste, złote włosy, niby nimbus otaczające twarz chorej. Na maleńkim stoliczku, tuż u wezgłowia, połyskiwał złoty zegarek, stały szklanki, flakoniki i rozmaite podróżne drobiazgi.
— Zosiu, chodź tu... Gdzie jesteś?... — szepnęła chora...
Dziewczynka podniosła się, otrzepując sukienkę.
— Tu jestem, mamusiu.
Pobiegła do matki i położyła kędzierzawą główkę na jej poduszce. Mały Jakut wstał także i poszedł za nią; oparł się o krawędź pościeli i jął skubać koronkowe obszycie poszewek.
— Boli, mamusiu? bardzo boli?... — pytała dziewczynka, wpatrując się w twarz matki.
— Niema tatusia!... nie przyjeżdża... — skarżyła się chora.
Skrzypnęły drzwi; na progu ukazała się Jakutka.
— Musi być oni... Nikt inny być nie może... Dwóch jedzie!... — krzyknęła radośnie — swegom poznała... Jeszcze daleko: z tamtej strony jeziora! Chora poruszyła się gwałtownie i szeroko rozwarła duże, gorączkowo błyszczące oczy. Jakutka pojęła, że jej nie rozumieją i ruchami zaczęła objaśniać, pokazując na dłoni, jak stąpają konie.
— Jeden — mój chłop, dwa — twój chłop — powiedziała po rosyjsku.
— Jadą!... nareszcie!... Gosposiu, zabierz ot to... prędzej! — zawołała chora, pokazując rozrzucone rzeczy. Wzruszona podniosła się na posłaniu.
— Uczesz mię... Zosiu, daj grzebień... Umyj dziecko...
W jurcie zapanował ruch. Ale podróżni byli jeszcze daleko, więc kobiety zdążyły wszystko załatwić, nim oni przyjechali. Chora uczesana, w czystym białym kaftaniku czekała długo i już ją siły opuszczać zaczęły, gdy na podwórzu zatętniały kopyta końskie, zabrzękły wędzidła, rozległ się szmer głosów i kroków ludzkich.
Drzwi rozwarły się szeroko i w kłębach mroźnego oparu ukazał się na progu wysoki mężczyzna. Stanął przy drzwiach i jął śpiesznie szarpać rzemienne pętlice swojej podróżnej odzieży.
Jakutka dorzuciła drew na ogień.
Chora w skupieniu wpatrywała się w tę postać niezgrabną, od stóp do głów zaszytą w puszyste, śniegiem usypane futra.
Nareszcie kaptur, zakrywający twarz przybyłego, zsunął się na ramiona i drogie, dawno niewidziane oczy spojrzały na nią z wyrazem posępnej trwogi.
— Widzę cię więc... widzę!... — szepnęła, wyciągając ku niemu ramiona.
Reszta odzieży w jednej chwili znalazła się na podłodze i przybyły ukląkł przy łożu chorej.
— Ukochana!... odważyłaś się więc!...
— Nie mogłam dłużej.... nie mogłam — szeptała, a łzy jak grad płynęły po jej twarzy.
— Dlaczego nie uprzedziłaś? przyjechałbym do miasta. Wyobrażam sobie, jak cię zmęczyła droga.
— Pisałam kilkakrotnie i z miasta i z drogi... Widocznie nie otrzymujesz wszystkich listów... Spieszyłam się... Tutaj, powiadają, nastanie wkrótce wiosenne bezdroże, a latem do ciebie dostać się niepodobna, chyba konno lub piechotą... Czy nie tak?... Oni tak mówili... W mieście zaczęłam chorować... Tam epidemia... dyfteryt... Bałam się o Zosię... Bałam się, że... ciebie mogę już nie zobaczyć...
Lekki rumieniec oblał jej przeźroczystą twarz, uśmiechnęła się i położyła kształtną, wychudłą rękę na kędzierzawej głowie męża. On zdjął tę rękę i przycisnął do piersi.
— Cóż?... nie pytasz o córkę?... Zosiu, chodź... przywitaj się z ojcem.
Mężczyzna wstał i z pewnem zakłopotaniem powiódł wzrokiem dookoła. W kącie izby wpośród gromady Jakutów stała jego dzieweczka. Spotkawszy się z wejrzeniem ojca, twarzyczkę odwróciła i cofnęła się w tył.
— Zosiu, nie bądź dzika! — rzekła matka.
— Chodź do mnie, córeczko — odezwał się ojciec.
Dziewczynka nie ruszyła się. Wówczas podszedł i chciał ją wziąć na ręce, ale dziecko z krzykiem odskoczyło od niego.
— Nie ruszaj mię — zawołało. — Mamo, to nie tatuś... zupełnie niepodobny... Nie taki, jak na portrecie... Boję się!... Ubranie brzydkie... Broda duża!... On obcy!... Jakut!...
Schwycił ją na ręce i począł całować. Dziewczynka płakała i wyrywała się; żeby ją uspokoić posadził na pościeli, przy matce.
— Nie dziw się, Olesiu, — rzekła chora — zmieniłeś się... I ja dostrzegam w tobie coś nieznanego...
— Czyż ta kruszyna może mię pamiętać? Nie miała przecie pół roku...
Przy boku matki dziewczynka powoli zaczęła odzyskiwać śmiałość. Na rzęsach błyszczały jeszcze łezki, ale twarzyczka wypogodziła się i wielkie, błękitne oczy zwróciły się na ojca z wyrazem badawczym, prawie wyzywającym.
— Istny portret mamuńci.
— Nie zupełnie... Podbródek i czoło twoje, tylko oczy może...
— A czy grzeczna? czy posłuszna? — spytał Aleksander, pieszczotliwie biorąc dziecko za rękę i zamieniając z żoną znaczące spojrzenie.
— Dobra dziewczynka... Ubrania nie drze, nie brudzi; przy myciu nie płacze... Prawda, Zosiu?... Mój Boże... znowu...
I zaniosła się kaszlem głuchym, do jęku podobnym.
Aleksander zerwał się, ale nie wiedział, co robić. Dostrzegła to gospodyni, podbiegła, objęła wpół chorą i ostrożnie położyła jej rękę na piersiach. Atak był długi. Nareszcie ucichła i osłabiona upadła na poduszki. Twarz jej stała się woskowo bladą, na czoło wystąpiły duże krople potu, a w piersiach, konwulsyjnie dyszących, wrzało i skrzypiało. Aleksander blady stał obok z dzieckiem na ręku. Dzieweczka już się oswoiła i bawiła się puklami jego włosów. Chora otworzyła oczy, spostrzegła to i uśmiechnęła się blado.
— Nie bój się... То nic... Będę zdrową... zobaczysz... Byłoby zbyt okrutnie... Będę zdrowa... wówczas, Olesiu, wszystko pójdzie, jak z płatka... Pisałeś, że masz domek... Czy i ogród?... Siadaj, opowiedz!... Domek, czy jurta?... Czy duży?... Czy tylko jeden pokój?... Może trzeba będzie przerabiać?... A czy masz obórkę?... krowę trzymasz?... Zobaczysz, jak ja prędko wyzdrowieję na świeżem powietrzu i mleku... Moje cierpienia w znacznej mierze spowodane są zgryzotą i niepokojem... Wszak byłam silna, pamiętasz, i taka zdrowa!... O Boże!... za co mię karzesz!...
Znów kaszleć zaczęła. Aleksander ostrożnie podniósł ją i podtrzymywał. Tym razem atak był jeszcze silniejszy i trwał dłużej. Na końcu z flegmą buchnęła krew.
— Ratuj!... doktora... — jęczała chora, wpatrując się w męża gasnącym wzrokiem.
On milczał posępnie. Do miasta było trzy dni drogi. Żaden lekarz nie zgodziłby się jechać tak daleko na prywatne wezwanie.
— Albo wieź mię do siebie!...
Nie odpowiedział także. Było to również niepodobieństwem.
Jechać trzeba było przeszło 100 wiorst drogą złą i mało uczęszczaną. A w domu jeszcze gorzej było niż tutaj. Ona nie wiedziała, nie domyślała się nawet, jak on żył, bo całej prawdy nigdy jej nie pisał. Tam, u niego zupełnie było pusto! Tutaj przynajmniej byli ludzie. Można było kupić masła, mleka, świeżej śmietanki... Chora tem tylko żyła, zwilżając od czasu do czasu spieczone wargi.
Żona milczenie jego zrozumiała i domyśliła się wszystkiego.
— Nie trzeba, najdroższy... nie trzeba... Tak tylko powiedziałam. Czy ja wiem, gdzie dogodniej!... Do miasta — tydzień drogi, a za tydzień — umrę... W domu pewnie nie przygotowane... Nie pomyślałam... Cierpienie umysł mąci... Drogi bym nie zniosła... Po doktora któżby pojechał?... Ty?... Nie, ciebie ja nie puszczę... Ani na chwilę nie puszczę... Dość długo... Tyś mój... teraz wyłącznie mój... Wszak prawda?... Tyś tu nikogo nie kochał?... — pytała przyciszonym głosem.
On rękę jej tulił do piersi i odwracał oczy — napełnione łzami.
— Ty płaczesz?... Myślisz, że niema nadziei?... A więc niech się stanie, co się stać ma... wcześniej, czy później... Nie żałuję, żem przyjechała... Czułam, że koniec blizko... Ach, gdyby rok!... choć jeden rok, choć miesięcy kilka... z tobą, razem przepędzić... wróciłoby wesele i zdrowie. I szczodrze byłabym wynagrodzoną za wszystko... Tak tęskniłam... tak pragnęłam ujrzeć choć raz.. choć na krótką chwilę... Trwożył mię też los Zosi... Nie miałam jej komu zostawić... Krewnym nie chciałam... Wychowaliby ją na twego wroga... Ograniczeni i nienawidzą ciebie... Oschłe serca... Ty ją wychowasz w niedostatku, ale w otoczeniu prostem... wśród przyrody i pracy... wyrośnie na człowieka... jak ty — czystego i niezłomnego... To dobre dziecko... ma serce i główky... kochaj ją... Ach, znowu w głowie się mąci...
— Za dużo mówisz, wypocznij. Posłuchaj, ja opowiadać będę.
— O, tak, opowiadaj! O sobie powiedz. Czyś tęsknił?... Czyś wspominał?... Czyś spodziewał się nas zobaczyć?... Co za szczęście!... gdyby wróciło zdrowie... Serce tak rwało się do ciebie!... Opowiedz, jak spędziłeś cały ten czas... Coś robił?... Czy zboże siejesz?... orzesz?... Sam orzesz?... Zchłopiałeś... O, ty mój chłopie!... Ja też chłopką się stanę... zobaczysz... Tyle spokoju, co przy pracy na roli...
— Zboża jeszcze nie siałem... Jakuci bardzo niechętnie dają ziemię. Już od roku staram się o nią i proszę daremnie... Władza obiecała przynaglić ich...
Chora uważnie spojrzała na męża.
— Czyż to Jakuci dają ziemię, a nie rząd?.. — spytała.
— Owszem, rząd daje. Jam powinien otrzymać piętnaście dziesięcin ziemi zdatnej do uprawy, jako pozbawiony praw i skazany na osiedlenie. Ziemia tu uważaną jest prawnie za własność rządową; Jakuci są tylko dożywotnimi jej dzierżawcami... ale cóż z tego: faktycznie oni nią władają i nie chcą, — rzecz prosta, ustępować...
— Czy mało mają? nie wystarcza dla nich? Możnaby przecie wziąć w dzierżawę — przekonać ich, wyperswadować... Bo cóż ty zrobisz, jeśli nie dadzą?...
— Nie jest tak źle, Julio... Dajmy pokój... nie mówmy o tem — przerwał niechętnie. Bądź tylko zdrowa, a wszystko się ułoży...
Julia wpatrywała się w niego wiarą i miłością.
— Wierzę. Ty zawsze znajdziesz sposób wyjścia. Czy masz towarzysza w blizkości? Pisałeś, że gdzieś za Ałdanem. Co to za Ałdan?
— To wielka rzeka, wpadająca do Leny. Bardzo piękna rzeka. Chata moja stoi na samym jej brzegu. Najbliższy towarzysz mieszka na przeciwnym brzegu, o wiorst piętnaście. Ale on należy do innej gminy. Razem nas nie osiedlają.
— Ale widujecie się?... Widywać się wam wolno?...
— Widujemy się... niekiedy... Obecnie on u mnie mieszka... Poczciwy, bardzo poczciwy...
— A przedtem byłeś sam?
— Sam.
— Pomyśleć, serce się krwawi... całe dni słowa do nikogo przemówić!... Nieraz w myśli widziałam las śniegiem zasypany, małą chałupkę z blado migającem światełkiem wśród nocy, jak wieczność długiej, a w tej chałupce ciebie... samego — godziny, dni, tygodnie całe... Jakżeś musiał tęsknić!... Teraz nie będziesz sam!... — zakończyła, chwytając go za rękę.
— Teraz ty będziesz ze mną... Wyzdrowiejesz... pewny jestem. Klimat tutejszy surowy jest, ale jednostajny, a głównie niezmiernie suchy. Chorych na piersi nie spotkałem między krajowcami... A co za powietrze w mojej sadybie!... Co tam za gaj modrzewiowy! Dwóch chłopów drzewa nie obejmie. Dokoła sosny, jodły... W górach rosną cedry... Będę przynosił do domu gałązki... Aromat ich leczy podobno... Chata nasza będzie pachnieć, jak pałac wschodni... A w lecie, jak tam cudnie! Od rzeki wieje chłód. Zwierzyny, ptactwa — moc. Założymy ogród, kupimy krowę... Będzie wszystko, jak ty zechcesz... Będziemy żyć jak chłopi... a ludzie... Bóg z nimi...
Chora usnęła, ukołysana jego szeptem.
— Cudzoziemcze, kolacya podana — wezwała go gospodyni.
Ostrożnie oswobodził palce z uścisku Julii i poszedł do stołu, gdzie siedziała już Zosia i Jakuci. Głodu nie czuł, tylko straszne zmęczenie, będące następstwem nie tyle drogi stu-wiorstowej, odbytej konno i pośpiesznie, ile tylu silnych i niespodzianych wrażeń. Siadł około Zosi i opiekował się nią, ale sam niczego nie tknął, i nie odpowiadał nawet na pytania Jakutów.
— Kiedy myślisz wyjechać? — zaczepił go gospodarz.
— Nie rusz go... biedaczek!... — westchnęła gospodyni.
— Alboż ja go wyganiam... Tak tylko spytałem... przez ciekawość.
Po wieczerzy Aleksander wziął dziecko na kolana.
— Cóż, Zosiu, spać ci się chce?... A gdzie ty sypiasz?
— Z mamą.
— Teraz ze mną spać będziesz. Czy zgoda?
Dziewczynka kapryśnie wydęła usteczka.
— Bądź grzeczna. Z mamą nie można. Mama chora. Ja ci rybkę za to złapię, maleńkie kaczątko, jak do domu pojedziemy, zobaczysz... Chodź, dziecko moje... — I nieznacznie, opowiadając rozmaite historye, zaczął jej zdejmować trzewiczki, pończoszki, rozpinać ubranie.
— Mama powiada, żeś ty, tatusiu, dobry — szczebiotała dzieweczka, obejmując szyję ojca gorącemi, pulchnemi rączkami. Ani myślała zasypiać. W białej koszulce, różowa, śliczniutka kręciła się u niego na kolanach, zarzucając go pytaniami. By ją do snu prędzej skłonić Aleksander położył się sam obok i nie spostrzegł się, jak zapadł w sen kamienny.
Zbudził się nagle z uczuciem przerażenia, z zamętem w myślach, z sercem ciężkiem, jak ołów. — Co to mogło znaczyć? i gdzie on się znajdował? zapytywał siebie i wodził oczami po grubych belkach nizko zwieszającego się pułapu. — Nie u siebie, to pewna... Może u którego z kolegów... Na kominie słabo tleje ogień... ktoś mówi... Jakuci?... Jął się wsłuchiwać w szmer głosów.
— Wszystko umie. Po jakucku gadać — mistrz! Konno jeździ, łodzią kieruje, sieci zarzuca lepiej, niż Jakuci. Wszystkie ziemie, wszystkie drogi poznał — wielki łowiec!
— A czemużby nie miał być? Myślę, że książki nie próżno oni czytają! Czy łagodnego jest obyczaju?
— Grzech skarżyć się! Przedtem był dobry pan, tak powiadali ludzie z Ałdanu, i tu, gdy w okolicy przejazdem się zatrzymywał. Płacił... zawsze płacił. Ale dzieci i żona zmieniają ludzi.
— O tak! A pani? czy dużo pieniędzy przywiozła?
— Musi być przywiozła. Ma piękną odzież, złote pierścionki, zegarek... Pani jak się należy... południowa!
— Czy myślisz, że umrze?
— Pewno. Bardzo się męczy. Żonę moją sił pozbawiła, razy dwadzieścia w nocy wstawać zmusza... Podtrzymywać trzeba; dusi ją. Taka wielka pani bez podtrzymywania nie może...
— Gdy umrze, to pamiętaj, kumie, zawołać mię — czy trumnę robić, czy mogiłę kopać... Nie zapomnij... Cudzoziemiec dobrze pewnie zapłaci... Oj zapłaci!... nie wykręci się!...
— Cicho, zdaje się nie śpi.
Głosy umilkły. Aleksander uniósł się na pościeli i jął przysłuchiwać się innym cichszym dźwiękom. Chora szeptem siliła się objaśnić coś Jakutce.
— Julio, powiedz, czego ci trzeba, ja przetłómaczę.
— Nie śpisz już? Nie kazałam cię budzić, zmęczony jesteś. Powiadają, żeś usnął w ubraniu.
— Jakże się czujesz?
— Lepiej, mój drogi. Mówią, że dzień piękny; zawsze wtedy mam się lepiej. Powiedz gosposi, proszę, aby poszukała w rzeczach rondelka z pokrywką i ugotowała w nim mleka. Chcę cię ugościć kakao, dawno pewnie nie piłeś... Sama z przyjemnością wypiję filiżankę... Będzie uczta — roześmiała się. — Czuję się dziś tak dobrze!... Dzień, dwa, a ruszymy w drogę.
Istotnie, do samego wieczora nie było zmiany w stanie chorej. Otucha wstąpiła w serce Aleksandra. Odważył się nawet wyjechać po wino do miejscowego protojereja. Wina nie dostał, bo go nie było, ale napisał list do towarzysza i dowiedział się, że oczekują „zasiedatiela“, z którym może i doktor przyjedzie obejrzeć ciała Tatarów-osiedleńców, którzy w tajemniczy sposób — wraz z domem spalili się w jego noslegu[1].
— Zanocuj pan. Koń wypocznie... A będzie zamieć, wierzaj mi; ja, stary człowiek, znam się na tem. Pogwarzylibyśmy przy samowarze i buteleczce. Słyszałem, że niedaleko od pana był tajemniczy pożar.
Aleksander słyszał istotnie jakąś posępną plotkę, ale ponieważ przyjął sobie za zasadę nie rozmawiać nigdy z „osobami“ o jakuckich sprawach, więc nic nie odrzekł. Zamieci zaś nie lękał się, choć go istotnie zaskoczyła w pół drogi.
Nizko zsunęły się ciężkie chmury, wiatr wzmógł się i zahuczała burza. Świszcząc, podniosły się tumany śniegu, wiatr porwał je, zmełł na pył i rzucił nim o las z jękiem się chylący. Okolica zatonęła w mlecznym odmęcie.
Aleksander nasunął na twarz kaptur, poprawił się na siodle i wolno puścił cugle koniowi. Koń kroczył śmiało — od czasu do czasu uchylał głowę, by obwąchać drogę lub o kopyto oczyścić śniegiem zabite nozdrza. Do domu mieli niedaleko; droga nie rozdwajała się nigdzie; zbłądzić było prawie niepodobna. Jeździec, jak żółw w skorupie zamknięty w swej futrzanej odzieży, zamyślił się głęboko, ukołysany szumem zawieruchy. Przed oczami miał obraz jurty jakuckiej, gdzie w purpurowym blasku ogniska umierała jego żona... Po co ona przyjechała?... po co?... po co?... Zginie, a śmierć jej na jego pozostanie sumieniu. Dlaczego nie wyrzekł się jej zupełnie?... Jeśli szczerze pragnął, by o nim zapomniała, powinien był zniknąć zupełnie, zerwać wszelkie stosunki, nie pisać, na listy nie odpowiadać! — On zaś nie tylko pisał, ale całował papier, którego miały dotykać się jej ręce... dusza jej odczuła to, widać... w zimnych rozumowaniach, któremi silił się dowieść jej konieczności wiecznego rozstania, domyśliła się utajonego wołania... Przyjechała i... ginie!... A może!...
Fala gorącej krwi spłynęła mu do serca. Nie dokończył myśli przez zabobonną trwogę... Nie śmiał marzyć...
Koń, który cały czas szedł szybko, stanął i głośno zarżał. Aleksander drgnął i spojrzał w dal. Otaczał go mrok gęsty, wśród którego hałas śnieżny ocean, ale jemu się zdało, że w zwichrzonych tumanach mignęły czerwone iskry, a wiatr przyniósł w odpowiedzi słabe echo rżenia. — Jurta musiała być już blizko. Otrząsł więc śnieg z odzieży i ściągnął cugle. Po kwadransie przywiązywał wierzchowca do słupa w podwórzu sadyby.
Chorą zastał znacznie gorzej. Nie zwróciła się nawet ku niemu, gdy wszedł, tylko zlekka poruszyła spuszczoną na piersi głową. Siedziała pochylona naprzód pomimo osłabienia, gdyż najmniejszy ruch w tył wywoływał okropny kaszel. Pot kroplisty oblewał jej ciało; gospodyni wciąż musiała zmieniać na niej bieliznę i zaczynała już zrzędzić. Aleksander pośpieszył zastąpić ją w tem i teraz dopiero zauważył, jak Julia okropnie była wychudła. Wyglądała jak szkielet powleczony białą, przejrzystą skórą. Nie mogła mówić i tylko czasem słabo ściskała dłoń jego.
— W tych dniach obiecują doktora — powiedział, korzystając z chwilowej przerwy. Chora ostrożnie oparła się o poduszki.
— Nie warto... ja muszę!... Kochaj Zosieńkę... Aby tylko prędzej!... Boże mój!... jakże ja cierpię!...
I znowu krztuszenie się, od którego zdawało się, że pierś jej pęknie, kaszel, krew, poty, wreszcie zupełne wyczerpanie i woskowa bladość twarzy. Tylko szeroko otwarte oczy płonęły wciąż, jak pochodnie; gdy zwracały się na męża, strach cierpienia mieszał się w nich z łagodną tkliwością.
Minęła noc. Nad ranem chora usnęła. Aleksander czuwał, siedząc przy niej na nizkim stołeczku. Czuł się rozbitym. Od widoku tych męczarni i jego rozbolały piersi, serce krwią nabiegło, głowę ściskała żelazna obręcz. Widział wciąż przed sobą zsiniałą twarz Julii z oczami na wierzch wyszłemi. Nie wiedział już czego pragnąć...
Ze zgrozą odpędzał od siebie myśl o końcu ostatecznym, gdzie był chłód rozpaczy i obojętność na wszystko.
— Słaby jestem, słaby, jak małe dziecko!...
Umarła nazajutrz, a on nie przyjął ostatniego jej tchnienia. Wyczerpany zdrzemnął się z czołem opartem o krawędź pościeli. Zbudziło go gwałtowne szarpanie.
— Umarła!... żona umarła... — szeptała wystraszona gospodyni...
Chora leżała na wznak, z głową spuszczoną na piersi, z oczami szeroko rozwartemi; martwą źrenicą patrzyła gdzieś przed siebie, a na rzęsach nie zaschły jeszcze łzy. Aleksander siedział, jak gromem rażony. Nic nie widział, nic nie słyszał, nie myślał, tylko ścigał jakieś urywki błędnych słów, lecących mu przez głowę niby liście, jesiennym wiatrem pędzone.
W jurcie zaś wszczął się ruch i po trochu zaczęli schodzić się ludzie.
— Cóż więc?... po duchownego posłać?... dół kopać, czy co? Trumnę każesz robić, czy jak? — pytali go.
On niecierpliwie, prawie z gniewem potrząsnął głową.
Strwożeni odstąpili od niego. Siedział więc dalej bez ruchu, głowę nizko spuściwszy, tyłem zwrócony do obecnych. Na kominie ogień trzaskał; ludzie chodzili na palcach, rozmawiali szeptem. Podano wieczerzę, przyniesiono pościele; gospodyni rozebrała i ułożyła spać dzieci. Sąsiedzi znowu zaczęli się zbierać. Aleksander nie ruszył się.
— Ten cudzoziemiec zupełnie nie myśli grzebać żony! — z rozpaczą wykrzyknął gospodarz.
— Cudzoziemcze!... panie cudzoziemcze!... Kogóż najmować będziesz?... Odpowiedz!... — zagadali obecni.
Aleksander podniósł głowę i westchnął.
— Nie smuć się tak! Młody jesteś, jeszcze się ożenisz — pocieszała go Jakutka.
— Popa, myślę, nie będziemy sprowadzać... Daleko i drogę zawiało — doradzał gospodarz. — Tu blizko mieszka staruszek, co umie czytać modlitwy... Czyta u wszystkich... u bogatych i u szanownych nawet czyta... Po paszport, po świece wyślę sąsiada... Potroskam się dla ciebie, cudzoziemcze... Doprawdy żal mi ciebie... Taką ładną żonę straciłeś!... A dół wykopiemy z kumem do spółki... trumnę drugi kum zbije... Czy zgoda? Hę? Nie drogo weźmiemy... Jak myślicie, ludzie?...
— Co się pytać... Czyż nie szkoda cudzoziemca?!...
— Policzymy, co kosztować będzie — to lepiej: staruszek z modlitwą — pięć rubli... — zagiął Jakut palce; — świece, paszport, kadzidło — dwa ruble; tyle i nas kosztować będzie... nie mniej!
— Skąd mniej! To już od wieków określona cena!...
— A teraz: dół — piętnaście rubli, trumna — siedm, razem, równo... trzydzieści!... Prócz tego...
Aleksander otworzył portmonetkę.
— Mam tylko dwadzieścia rubli.
Umilkli.
— Cóż poczniemy? Przecież mi jeszcze należy się od ciebie za mleko, za mięso... za kłopot też cokolwiek podarować winieneś. A bydlęcia czyż nie zabijam? А temu, со trupa odziewać będzie, za pracę, czy nic nie damy?
— To ja sam — rzekł Aleksander i wargi mu zadrżały — Nie trzeba też staruszka z modlitwą!...
— Dobrze, lecz wtedy ciała nie położymy na pierwszem miejscu pod obrazami, tylko koło drzwi...
— Położycie, gdzie każę!
— Nie cudzoziemcze... Nie wolno!...
— Zobaczymy!
— A co, mówiłem — szepnął ktoś w dalszych szeregach. Gospodarz pogardliwie wydął usta.
— Skąpisz... dla swojej kobiety skąpisz... a ona, biedna, tyle tysięcy wiorst jechała... niczego nie szczędziła... życie postradała...
Aleksander przymknął oczy; kąty ust konwulsyjnie mu drżały.
— A byczek?
— Byczka też nie trzeba.
Jakut w zakłopotaniu musnął się po brodzie.
— Co tego — to już nie można... Bez zabitego bydlęcia żaden Jakut człowieka chować się nie zgodzi... — wyrzekł gorąco. — Od tego kości za życia próchnieją.... chorujemy... Wiesz co, cudzoziemcze, dam ci oskard, siekierę i wszystko — rób sobie sam... A kobietę twoją do spiżarni złożymy, gdyż wcześniej, jak za tydzień nie skończysz.
Aleksander chwilę rozmyślał. Istotnie nie skończy, szczególniej teraz, gdy czuje się tak słabym... Więc cały tydzień!... A Julię położą w spichrzu gdzie pyl śniegowy sypać się będzie przez szczeliny na twarz jej i promienne oczy... Poczuł ból w piersiach, jak gdyby ktoś poruszył nóż ostry, w serce wbity.
— Pieniędzy nie mam. Chcecie, kwit dam...
— Co nam po kwicie! — Myślisz może, drogo żądam? Doprawdy tanio, prawie darmo. Samych tyleż kosztować będzie. Ile odzieży przytem porwać trzeba, pokarmu zjeść... więcej wydasz, niż dostaniesz... Zresztą przez poszanowanie dla smutku twego... ustąpimy rubla.
— Powiedziałem, że mam tylko dwadzieścia.
— Więc sprzedaj rzeczy — odezwał się ktoś z obecnych.
— Zgoda! — kupcie więc zegarek...
Wyciągnął ku nim drżącą rękę z zegarkiem Julii na dłoni. Jakuci obstąpili go z ciekawością; najszanowniejszy przyłożył złote cacko do swych sterczących ciemnych uszów.
— Mówi... — szepnął z uśmiechem.
— Mówi?... — pytali inni i każdy chciał usłyszeć, co mówi, ale nikt nie myślał kupować.
— Chyba w mieście sprzedasz... miejskim Jakutom. Nam zaś potrzebna odzież, perkal, futra... Pierścionek złoty jeszcze kupić możemy...
Obrączki sprzedać nie chciał, ale otworzył im kufer. Otoczyli go tłumnie, zaczęli chwytać i pokazywać sobie różne rzeczy.
— Widzicie, suknia jedwabna. Co chcecie, cudzoziemcze, za jedwabną suknię?... Przerobić, będzie odzież dla człeka...
— Srebrne łyżki, ręczniki, pończochy...
— Cudzoziemcze, podaruj!... Na co ci to... przecie kobiece... Jabym zaniósł swojej babie...
— Cudzoziemcze, daj to...
— A może to...
— I mnie...
Aleksander odłożył niektóre z cenniejszych przedmiotów: łyżki srebrne, futro, szal i zamknął kufer. Suknię jedwabną podarował gospodyni.
— Byłaś dla niej dobra — powiedział.
Przy tej okazyi Jakutka wyprosiła sobie jeszcze kilka drobiazgów.
Skończyły się wreszcie targ i umowy. Jakuci uderzyli w dłonie na znak zgody i rozeszli się. Gospodarze położyli się spać. Aleksander został sam i jął odziewać do ostatniego snu swoją Julię. Starannie umył ją całą, białą i zimną, jak marmur, ubrał w najlepsze, jakie znalazł rzeczy, fałdy i draperye starał się ułożyć wdzięcznie i pięknie, jak niegdyś... Nie mógł przywyknąć do tej myśli, że ona już nie czuje i nie rozumie... Łzami nabiegały mu oczy, gdy układał i prostował skostniałe jej członki — gotów był ryknąć płaczem i nad zimnem jej ciałem chylił się nizko, jak drzewo pod burzy podmuchem.
Minęła noc. O świcie przyszli Jakuci-majstrowie; ciało przenieśli na ławę w przedni kąt izby — i w ścianie nad niem przebili dziurę, aby wpuścić strugę zimnego powietrza. Twarz umarłej pod lodowatem jego tchnieniem stała się natychmiast jak alabaster twardą i przeźroczystą. Następnie Jakuci zabili byczka i, wesoło gwarząc, poczęli gotować mięso, ciosać deski i robić trumnę.
Aleksander obojętnie przyglądał się ruchowi. Nic go nie zajmowało, nawet Zosia; ubrał i nakarmił dzieweczkę, ale nie przemówił do niej ani słowa. Dziecina błąkała się z kąta w kąt wpośród Jakutów. Ci jedli, powtarzali najnowsze plotki sąsiedzkie, naradzali się, jak zbić deski, by trupa pomieścić, a sobie pracy oszczędzić, stukali narzędziami, sapali i pluli.
Wieczorom, gdy Aleksander położył się na tej samej ławie, na której umarła Julia, Zosia przysunęła się do niego.
— Tatusiu, ty już nie płaczesz? — zapytała.
— Chodź tutaj.
Dziewczynka wdrapała się pośpiesznie obok niego.
— Mama elbiut’... — rzekła po jakucku.
— Mama umarła — poprawił ją. — Teraz nie masz już nikogo prócz ojca.
— Wszyscy Jakuci?...
— Są i towarzysze ojca, ludzie bardzo dobrzy, ale daleko... Między Jakutami także znajdują się dobrzy... Chcesz kochać ojca!...
Dziewczynka pochyliła główkę i z zajęciem zaczęła przyglądać się guzikowi u jego bluzy.
— Chcę! — szepnęła po chwili.
W len sposób znowu zawiązała się przyjaźń między nimi.
Pogrzeb miał się odbyć nazajutrz. Wskutek zasp, utworzonych przez zamieć, nie można było trumny powieźć na saniach. Jakuci zawiesili ją na długiej żerdzi na sznurach i ponieśli na ramionach. Miejscami śnieg był po kolana, potykali się i przerzucali drąg z ramienia na ramię. Trumna kołysała się strasznie. Aleksander, idąc za nią z łopatami, słyszał jak ciało umarłej tłukło się w jej wnętrzu. Nareszcie dobrnęli do wzgórka pod lasem, gdzie było cmentarzysko; trochę drewnianych płyt i krzyży grobowych pod śniegiem, a na uboczu wązki, głęboki, świeżo wykopany dół... Ostrożnie, pokrzykując i udzielając sobie rad, zaczęli Jakuci spuszczać trumnę. Aleksander chciał ją otworzyć — by raz jeszcze zobaczyć twarz zmarłej, ale Jakuci oparli się temu stanowczo.
— Co chcesz z nami zrobić, cudzoziemcze?... Przecie i my mamy żony i dzieci!... Nikt nie sprowadza na siebie nagłego nieszczęścia!... Otwieraj sobie, jeżeli chcesz, ale my odejdziemy... Nie wypuszcza się tego, co już raz zamknięte... Sam trumny do dołu nie spuścisz, więc zostanie do wiosny!...
Był pewien, że spełnią pogróżkę.
Spuścili ją w dół i spiesznie zaczęli zasypywać bryłami zamarzłej ziemi, które z głuchym łoskotem rozbijały się o wieko trumny.
— Ostrożnie!.. — krzyknął mimowoli Aleksander. Wydało mu się, że przebiją deskę i ostrymi kawałkami lodu ugodzą w twarz i ciało Julii.
— Uspokój się, cudzoziemcze!... Ludzie przecie jesteśmy... w Boga wierzymy... Przykryliśmy balami, jak się należy... Spać będzie twa nieboszczka niby w kołysce...
Zręcznemi i zgodnemi uderzeniami szybko zasypali dół, i zwrócili się do Aleksandra, który stał jak odurzony.
— Cudzoziemcze... panie... chodź!... idziemy... śpiesz się... Grzech!... nie oglądaj się nazad!... — krzyczeli, spuszczając się ze wzgórza i w biegu łamiąc łopaty. Aleksander postąpił kilka kroków za nimi, lecz nagle wstrzymał się i zawrócił...
Słońce podniosło się jaskrawe, promienne. W chwili, gdy odrywało się od horyzontu, z obu stron ukazały się dwa tęczowe jego widma. W powietrzu unosił się delikatny pył lodowatych igiełek — pozostałość wczorajszej zamieci. Żałobnie wyglądały lasy czarne, przez wiatr obdrapane. Śniegi dokoła były zdeptane. Na płaszczyźnie jezior i łąk wiatr wydął fale zmarszczek, podobnych do wzburzonych wód. — Na stokach wzgórków, wpośród krzewów, u przeszkód, które zmieniły kierunek wichury, piętrzyły się ogromne wydmy i zawały. Miejscami rozcinały je wązkie, niby pługiem rozryte wydmuchy. Ich wierzchy i krawędzie dymiły się z lekka: tam pełzał konający wietrzyk i zdmuchiwał puder z niedość ubitych śniegów.
Na podwórzu, przy jurcie, przekroczywszy przez ogień, zgromadzili się Jakuci i ostrożnie, z poza dymu spoglądali z trwogą na czarny punkt, widniejący na wzgórku.






  1. Nosleg — jednostka jakuckiego samorządu, odpowiadająca gminie włościańskiej. Jakuckie osady nie tworzą wsi, ale oddzielne kolonie, rozrzucone częstokroć na olbrzymiej przestrzeni. Są gminy rozległości naszych powiatów, nawet guberni.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.