Tajemnice Nalewek/Część II/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII
JEDEN DZIEŃ Z ŻYCIA „JOSKA“

„Josek“, jak zwykle, wstał bardzo rano.
Już od piątej, przy świetle lampy, pracował przy stoliku, ustawionym w niewielkim, skromnie umeblowanym pokoiku, który zajmował w mieszkaniu Abrahama Meinera. Stolik był cały zarzucony papierami.
Widać tu było listy, koperty, jakieś dokumenty, luźne notatki i drobne kawałki papieru, nawet zeszyty. „Josek“ przeglądał papiery, czytał je uważnie, robił notatki i wyciągi, pisał listy, kopertował je i odkładał na bok. Niekiedy coś wpisywał do zeszytów; niektóre papiery darł na drobniutkie kawałki, część ich rzucał do stojącej obok spluwaczki, a pozostałą część chował do kieszeni.
Ten kantorzysta prowadził bardzo rozgałęzioną korespondencję i miał widocznie dużo interesów.
Zajęty pracą, „Josek“ nie widział, że budzący się dzień jasnymi snopami promieni wpadł do pokoiku. Dopiero, podniósłszy głowę w kierunku okna, ujrzał szyby rozjaśnione promieniami słońca. Żółty płomień lampy dziwnie martwo wyglądał wobec tego żywego światła. Gdyby kto w tej chwili spojrzał na twarz kantorzysty, widok jej przeraziłby go. Była blada, żółta od światła lampy, podobna do trupiej główki. Tylko oczy patrzyły przed siebie z niewysłowioną dumą i siłą woli. Chciały one jakgdyby wyzwać świat cały do walki.
„Josek“ przez krótką chwilę spoglądał w szyby okna.
— Już! — powiedział do siebie.
Energicznym ruchem ręki zagasił lampę. Odrzucił się wtył fotelu i myślał. Oczy świeciły mu, jak dwa węgle, czoło fałdowało się w zmarszczki.
— Tak! — rzekł półgłosem — trzeba skończyć...
Wziął ze stołu jakąś kartkę i pilnie jej się przyglądał.
— Ci ludzie — ciągnął po chwili — pomimo całej mniemanej zręczności, są to kompletne dzieci. Do czasu, kiedy ja zechcę wyrzucić ich w powietrze, muszę pilnować, ażeby sami nie padli ofiarą własnej głupoty i nieostrożności.
Na jego wąskich, zaciśniętych ustach ukazał się blady uśmiech.
— To zabawne!
Podniósł się i przez parę chwil przechadzał po pokoiku.
— Naprzykład ten „Czerwony Janek“! Od trzech dni mógł ich dwadzieścia razy zgubić.
Zatrzymał się; szybkim ruchem skierował się do fotelu. Siadł i na kartce papieru napisał parę słów.
— Zajmiemy się nim i to niezwłocznie!
W tej chwili do zamkniętych drzwi pokoiku zastukano.
— Kto tam?
— Ja, Meiner! — brzmiała odpowiedź z drugiej strony drzwi.
Pokątny doradca wszedł do pokoiku swego lokatora rozpromieniony. Twarz jego jaśniała, jak zwykle, zadowoleniem z siebie samego i godnością własną. Wspaniały szlafrok (kupiony na licytacji) okrywał delikatne ciało właściciela „Kantoru inkasa“.
— Pan nigdy chyba nie śpisz! — zrobił uwagę, z ruchem pełnym dystynkcji, pan Meiner.
— Mów mi „ty“.
— Przepraszam. Ja się do tego nie mogę przyzwyczaić.
— Przyzwyczaj się. Są nowości?
— Są. Właśnie z tem przyszedłem. Oto listy.
„Josek“ z pośpiechem pochwycił paczkę listów, którą pan Abraham Meiner wyjął z kieszeni wspaniałego szlafroka; kolejno rozrywał koperty i rzucał okiem na ich zawartość. Tymczasem Meiner usiadł na fotelu i zapalał papierosa. Kiedy „Josek“ skończył, zapytał.
— No, jakże? Meiner potrafi urządzać interesy?
„Josek“ skinął głową twierdząco. Meiner ciągnął dalej:
— I wszyscy są gotowi na każde nasze zażądanie. Kiedy każemy, zawołają „plajt!“ A co?
„Josek“ przerwał mu:
— Dobrze już, dobrze. Podziwiam cię! Teraz słuchaj, co ci powiem.
Pan Meiner wstał z fotelu.
— W tej chwili telegrafuj do nich, rozumiesz, telegrafuj, tylko w wyrażeniach oględnych, że trzeba, ażeby to nastąpiło dzisiaj.
— Dziś?
— Tak. Przed dwunastą w południe, w kantorze u Ejtelesa powinny być od twoich klientów lub od osób trzecich wiadomości, że oni nie płacą. Niech telegrafują!
— To będzie kosztowało.
„Josek“ spojrzał z wyrazem niewypowiedzianej ironji na właściciela „Kantoru inkasa“.
— Więc cóż stąd? — zapytał.
— Zawsze cztery telegramy: dwa do Łodzi, jeden do Radomia i jeden do Włocławka. Cztery telegramy stamtąd do Warszawy!
„Josek“ już spoglądał na Meinera surowo.
— Wiesz, że ja płacę, a na tych, którzy są zbyt oszczędni, mam sposoby.
Głos młodego Żydka był suchy i ostry. To też pan Abraham Meiner zdawał się już żałować zrobionej przed chwilą kwestji. Postać jego straciła zwykłą uroczystą powagę, a natomiast na jego twarzy ukazał się wyraz pokory, która wcale nie licowała z tak pięknym i wspaniałym, choć kupionym na licytacji, szlafrokiem.
— To jest... właściwie... — zaczął się tłumaczyć.
Ale „Josek“ przerwał mu.
— Dobrze — rzekł krótko. — Zrób, co ci poleciłem. A teraz... jestem zajęty.
W kwadrans stół został opróżniony z papierów, a kantorzysta szybkim krokiem przechodził przez niezapełnione jeszcze biuro p. Meinera. We drzwiach wejściowych zatrzymał się.
— Kwadrans po siódmej — rzekł do siebie. — Do dziewiątej zdążę.
Pobiegł wgórę Nalewek, zawrócił na Gęsią i zapuścił się w głąb tej ulicy; przeszedł już Dziką. Oto i Smocza. Tutaj kończyły się szeregi kamienic i zaczynały niewielkie domki, często ukryte w głębi posesji, za parkanami, stare, zrujnowane. Miały one przeważnie jakiś niemiły, niesympatyczny wygląd. Liczne tu szynki, buchające wyziewami alkoholu, pomimo wczesnej pory, pełne były indywiduów oberwanych, o zapijaczonych fizjognomjach.
Widok ten nie zwracał uwagi „Joska“. Szedł naprzód szybko i śmiało, jak człowiek, który dobrze zna swoją drogę. Wkrótce znalazł się w błotnistem podwórzu jakiejś posesji; od frontu chylił się ku ziemi niski, parterowy domek z facjatami, w głębi, na prawo, przytknięta była do sąsiedniego muru wąska, dwupiętrowa oficyna.
„Josek“ skierował się wprost ku niej, a za chwilę otwierał drzwi izdebki, położonej pod samym dachem. Z izdebki wionęło nań zaduszone, wstrętne powietrze. Na ziemi leżało lub siedziało koło siebie kilka indywiduów, porządnie obszarpanych; w głębi coś się poruszało za zaimprowizowaną zasłoną, utworzoną z brudnych szmat, zawieszonych na sznurze. Z poza tej zasłony wyjrzała rozczochrana głowa jakiejś megery.
Po krótkiej chwili z pod szmat wypełznął mały, jeszcze młody Żydek. Na widok „Joska“, twarz jego wyraziła razem zdziwienie i szacunek.
— Mam do ciebie interes, pilny interes — rzekł „Josek“.
Żydziak zaszwargotał coś do wyglądającej z za szmat megery i krzyknął po żydowsku na drabów, zalegających podłogę. W parę chwil, kolejno, wynieśli się oni z izby. Ostatnia wyszła stara Żydówka; przechodząc koło „Joska“, oddała mu ukłon, który miał pretensję do elegancji.
„Josek“ i gospodarz izdebki zostali sami. Konferencja ich trwała przeszło kwadrans. „Josek“ dawał swemu interlokutorowi jakieś papierki. Na progu, wychodząc, zwrócił się jeszcze raz do niego:
— Zrozumiałeś wszystko?
— Zrozumiałem.
— Pamiętaj, że do czwartej jestem w kantorze, od piątej do szóstej w cukierni, potem do ósmej w domu. Do ósmej masz mi dać wiadomość. Sam się nie pokazuj, przyślij posłańca.
Żydek jeszcze raz skinął twierdząco głową.
„Josek“ z tej wycieczki w oddalone strony skierował się wprost do biura. Była już blisko dziewiąta, kiedy wchodził do wspaniałych salonów firmy „Ejteles i Sp.“. Pierwszy zasiadł on do swego biurka i zabrał się do pracy. Kolejno przybywali inni pracujący, zapełniały się wysokie salony firmy, rozpoczynał się normalny bieg machiny. „Josek“ nie odrywał oczu od swej pracy, nie zamieniał z nikim przywitań, ani uścisków dłoni. Pracował. Pióro jego poruszało się z nadzwyczajną szybkością.
Interesy w biurze szły zwykłym biegiem aż do dwunastej. Około tego czasu wpadł z giełdy pan Natan Lurje. Ci, którzy go znali bliżej, mogli zauważyć, pomimo zewnętrznego spokoju i swobody, że był czemś zaniepokojony. Przebiegł szybko przez pokój, w którym pracował między innymi „Josek“, i skierował się do kasy. Kantorzysta, na widok zwierzchnika, pierwszy dopiero raz od rana podniósł się z krzesła. Wyprostował się, jakgdyby pchnięty sprężyną automat, i ośmielił się usiąść na krześle dopiero wtenczas, kiedy pan Natan skinął ręką.
Gdyby jednak kto zajrzał w głąb oczu kantorzysty, widziałby, jak przez tę jedną, krótką chwilę wzrok jego strzelił wejrzeniem, pełnem niewymownego szyderstwa, niemal naigrawania.
Od chwili przybycia pana Natana w biurze rozpoczął się jakiś ożywiony gorączkowy ruch. Odbierano i posyłano depesze i listy, biegano, szeptano. Kolejno niektórzy z urzędników byli wzywani do gabinetu pana Natana. Nikt dobrze nie rozumiał, o co idzie, ale wszyscy byli potrosze zaniepokojeni. Coś się stało. Ale co? Urzędnicy podawali sobie do ucha wieść o jakichś stratach, o depeszach, o niewypłacalności podobno aż paru znaczniejszych klientów. Robota się nie kleiła.
„Josek“ śmigał piórem po papierze, nie odrywając się od pracy; tylko zrzadka spojrzenie jego, pełne ironji, ślizgało się po papierach i dotykało przez sekundę zaniepokojonych postaci kolegów.
W tej chwili na progu pokoju stanął woźny.
— Pan Stiefel będzie łaskaw do pana Lurjego.
— A!...
Za chwilę „Josek“, na którego ustach błądził ciągle niewysłowiony uśmiech ironji, znajdował się w korytarzu, prowadzącym do gabinetu pana Natana. Wyjął z kieszeni dużą kopertę, wygładził ją, strzepnął, wreszcie przyjrzał się jej pod światło.
— Dobrze — rzekł do siebie.
Zapukał do drzwi gabinetu. Kiedy znalazł się wewnątrz, wyciągnął najpierw kopertę do pana Natana.
— W tej chwili przyniesiono — rzekł.
Pan Natan, nie patrząc rzucił list na ogromne biurko.
— Dobrze, dobrze — rzekł. — Siadaj pan, panie Stiefel.
„Josek“ aż się cofnął.
— O, panie dyrektorze... — protestował.
Ponowny rozkaz zwierzchnika zmusił jednak kantorzystę do zajęcia miejsca. Pan Natan tymczasem szybko coś pisał na kartce papieru; liścik włożył w kopertę i zaadresował. „Josek“ przyglądał się papierom, leżącym, na biurku. Na widok dwóch czy trzech depesz, mimowoli uśmiech przeleciał mu przez usta.
W tej chwili pan Natan podniósł głowę. Kantorzysta mógł zauważyć, że twarz jego zwierzchnika była dziwnie blada, a pod oczyma malowały się zlekka sine obwódki.
— Panie Stiefel — odezwał się pan Natan — pamiętasz pan zapewne, gdzie mieszka pan Pfeiffer, u którego byliśmy przed kilku dniami?
— Pamiętam; na Nowym Świecie, w „chambres garnies“.
— Bardzo dobrze. Otóż bądź pan łaskaw natychmiast zanieść ten list. Jest to list bardzo ważny rozumiesz pan? Będę panu wdzięczny. Już wspominałem, że jestem z pańskiej pracy zadowolony i pierwszy wakans...
„Josek“ zgiął się do połowy w ukłonie; w ten sposób zdołał on ukryć uśmiech szyderstwa, który mu mimowoli przemknął się na twarzy.
W tej chwili pan Natan spojrzał na kopertę, którą mu przed chwilą doręczył kantorzysta. W oczach bankiera widać było niepokój. Przez chwilę przyglądał się w milczeniu kopercie.
— Kto to przyniósł? — zapytał urywanym głosem.
— Posłaniec.
— Zaczekaj pan jeszcze przez chwilkę — rzucił pan Natan „Joskowi“.
Gorączkowym ruchem podniósł kopertę wgórę jakgdyby chciał przejrzeć ją pod światło, a następnie rozerwał. Kartkę, która się znajdowała wewnątrz, czytał trzykrotnie. Na jego twarzy odbijał się cały szereg skomplikowanych wrażeń. Zdawało się, że zapomniał o obecności „Joska“. Ręką przeciągnął przez czoło.
— Tem gorzej! — rzekł półgłosem.
Wziął z powrotem list, przygotowany przed chwilą i rozdarł kopertę. Dopisał na nim szybko parę słów, włożył w list dopiero co otrzymaną kartkę, zakopertował na nowo i oddał kantorzyście.
— Może pan iść — rzekł.
W kwadrans znajdujemy „Joska“ na Krakowskiem Przedmieściu. Pośpiesznym krokiem zdążał on w stronę hotelu Europejskiego. Przechodząc koło szwajcara, rzucił zapytanie:
— Pani T. u siebie?
— Tak jest.
Na drugiem piętrze, wprost wspaniałych marmurowych schodów, zapukał do ozdobionych piękną ornamentacją drzwi. Uderzył cztery razy, z przestankami. Przez chwilę panowało milczenie. „Josek“ ponowił pukanie.
Niebawem usłyszał, jak zakręcono kluczem; drzwi uchyliły się cokolwiek.
— Ach, to ty! — dał się słyszeć ze środka przyciszony głos kobiecy.
Kantorzysta ujrzał przez szparę drzwi białe fale negliżu; to też dopiero po chwili, usłyszawszy oddalające się w głąb mieszkania drobne kroki, wsunął się wewnątrz. Zamknął drzwi.
Znalazł się w przedpokoju, od którego uchylone w tej chwili drzwi prowadziły do dalszej części apartamenciku. W mieszkaniu tem, pomimo południa, panował półmrok; powietrze było tu ciężkie, przepełnione jakąś upajającą wonią. Kantorzysta wszedł do następnego pokoju. Był on dość obszerny i łączył w sobie sypialnię i salonik; w głębi widać było niewielki gabinecik do toalety.
Mimo względnie dość późnej pory, młoda kobieta, która zajmowała ten elegancki, pełen wdzięku apartamencik, jeszcze ani myślała wstać. Wywołana przed chwilą z ciepłego łóżka przez pukanie „Joska“, już znów schroniła się do swego miękkiego gniazdka, usłanego z jedwabiu i muślinów, pod spadającą zręcznymi festonami kotarę. Porzucony na ziemi peniuar świadczył o pośpiechu.
Przyjrzymy się tej nowej postaci. O ile sądzić można, jest to młoda i piękna kobieta. Na pierwszy rzut oka uderza jej podobieństwo do Temy: ten sam typ wschodni, ta sama namiętność w oczach. Istnieje jednak pomiędzy niemi różnica i bardzo znaczna. Tema jest więcej majestatyczna i skończenie piękna, nowa nasza znajoma ma więcej inteligencji w spojrzeniu. Wydaje się ona cokolwiek starszą od Temy, a na jej twarzy burze życia pozostawiły już pewien, zresztą bardzo lekki, ślad.
W chwili, kiedy kantorzysta wszedł do saloniku, służącego jednocześnie za sypialnię, młoda kobieta była cała zatopiona w puchach łóżka. Z koronek wychylała się tylko jej niewielka, ruchliwa główka, z wielkiemi czarnemi oczyma, okolona falą kruczych włosów. Patrzyła na niego z kokieterią.
— Ach! jak to dobrze, żeś przyszedł.
Energicznym ruchem wysunęła się niemal do połowy z pod obsłon koronek i jedwabiów. Była rozkoszna. Ruchy jej szybkie i niespodziewane miały w sobie coś tygrysiego.
— Chodź mnie pocałować.
Gdyby teraz zajrzał kto w oczy „Joska“, dostrzegłby tam zupełnie coś innego, niż zwykle. Jego wejrzenie, zimne, obojętne lub szydzące, teraz zapaliło się dziwnym ogniem.
Był jej posłuszny. Trwało to zresztą tylko jedną chwilę.
Wyrwał się szybko z jej objęcia niemal odepchnął ją. Było w tym jego ruchu coś niewymownie szorstkiego, brutalnego.
— Dość! — rzekł głosem, który już odzyskał swe chrapowate nuty — nie przyszedłem tu dla zabawki.
Młoda kobieta, zarumieniona od krwi, która jej przypłynęła do głowy, z czerwienięcemi się ogniście wargami, spoglądała na niego niemal z wyrzutem. Wyciągnęła do niego ręce, jakgdyby chcąc do siebie przytulić.
— Mam tu coś do załatwienia — ciągnął dalej „Josek“ głosem, który odzyskał cały swój chłód i spokój. — Bądź łaskawa mi w tem dopomóc.
Wejrzenia ich skrzyżowały się. Jej ogniste, głębokie oczy wzywały go; jego wzrok rozkazywał jej. W sekundę była zwyciężona.
— Słucham — rzekła.
Szybkim, kocim ruchem wysunęła się z łóżka i zarzuciła na siebie peniuar.
— Co każesz? — zapytała, stając przed nim.
— Najpierw trochę słońca i powietrza. Jest tutaj ciemno i duszno. Nie lubię tych pachnideł; upajają one, odejmują przytomność.
Młoda kobieta była posłuszna. Zbliżyła się do okien i podniosła rolety. Uchylony lufcik wpuścił strumień świeżego powietrza.
— A teraz — ciągnął kantorzysta — daj mi maszynkę do herbaty, nożyk kościany, pióro i atrament.
Tak oryginalne polecenie nie zadziwiło bynajmniej kobiety.
— Ach! masz list do przeczytania! — zrobiła tylko uwagę.
— Tak. A ponieważ byłoby mi nie po drodze wstępować do domu i zresztą musiałem się widzieć z tobą, jestem tutaj.
Młoda kobieta już krzątała się, spełniając polecenia „Joska“. Za chwilę wszystko, co potrzeba, stanęło na stole, a pod maszynką palił się spirytus.
Kantorzysta wyjął z kieszeni list, doręczony mu przed chwilą przez p. Natana; przy pomocy pary wodnej i kościanego nożyka koperta została wkrótce otwarta bez żadnego uszkodzenia. Przeczytał kartkę p. Natana.
— Domyślałem się. Nie mogło przecież być nic innego.
Uśmiechnął się zlekka.
— Właściwie, niepotrzebnie otwierałem ten list.
Wyciągnął go do kobiety, siedzącej po drugiej stronie stołu.
— Przeczytaj — rzekł.
List pana Natana brzmiał, jak następuje:
„Kochany Joachimie“!
„Wszystko spada nam na kark. Onegdaj ogłoszono wielką upadłość w Warszawie jednemu z klientów naszego domu, dziś dostałem kolejno cztery depesze, donoszące o niewypłacalności naszych korespondentów na prowincji. W tej chwili nie jestem w możności obliczyć strat. Jeśli tak dalej pójdzie, to „my“ nie będziemy mieli co brać. Trzeba likwidować, likwidować natychmiast, tembardziej, że ze strony „Czerwonego Janka“ lada chwila może zagrozić niebezpieczeństwo. Pośpiech konieczny! Dziś wieczorem będę u ciebie. Obmyśl wszystko tak, żeby w ciągu kilku dni mogło być wszystko skończone.

Twój
Natan“

„P. S. W tej chwili odebrałem wezwanie na zgromadzenie „naszych“. Jest to nowe uderzenie obuchem... Kto wzywa?... Niewiadomo. Zebranie pojutrze wieczorem. Obawiam się wszystkiego tembardziej, że od pewnego czasu zapomnieliśmy zupełnie o „naszych“. Pośpiechu, pośpiechu!“
— Przeczytałaś? — zapytał „Josek“.
— Tak.
— Pogadajmy więc o interesach.
Młoda kobieta oparła piękną główkę na rękach i spoglądała w oczy kantorzyście.
— Czy ten list — pytał „Josek“ — jest dostatecznym dowodem, że oni dwaj zdradzają interesy „naszych“?
— Tak sądzę.
— Otóż trzeba go u nas zostawić; panu Pfeifrowi, pod którego skórą kryje się zacny pan Landsberger, poślemy tylko kopję, zrobioną przeze mnie.
Młoda kobieta roześmiała się.
— To mu wystarczy.
— A teraz... słówko o tem, co mamy dalej robić. Pojutrze wszystko będzie skończone.
— Im prędzej, tem lepiej! — zrobiła uwagę młoda kobieta.
— Umyślnie dlatego wyznaczyłem tak prędko zebranie i dziś przyśpieszyłem wybuch u Ejtelesów; Lurje i Landsberger z konieczności muszą przyśpieszyć swe działania, a to pozwoli nam dojść z nimi do ładu.
— Zgoda.
— Co do ciebie, trzeba, żebyś była na zgromadzeniu, a przedtem zawiadomiła kogo uważasz za stosowne. Powinniśmy mieć za sobą siłę. Lurje i Landsberger są to ludzie zbyt zręczni i zresztą grają zbyt grubą grę, ażeby mieli położyć karty bez walki.
— Bądź spokojny. Z mojej strony będzie wszystko gotowe. Wiesz, że słowo „Złotej Rączki“ jest coś warte.
— Wiem.
Przez chwilę panowało milczenie.
— Żądzę, że to wszystko — zabrał znów głos kantorzysta. — Reszta się zobaczy. Ja muszę pilnować Lurjego i Landsbergera. Mam jeszcze na głowie „Czerwonego Janka“. Pilnuję go. Gdyby nie ja, Lurje i Landsberger byliby już dawno „zasypani“ przez niego, bez pożytku dla nas i dla siebie.
— Głupcy! — rzuciła pogardliwie młoda kobieta.
— To też otrzymają to, naco zasłużyli.
„Josek“ znów zamyślił się.
— A Tema? — zapytał.
— Znajduje się w zupełnie bezpiecznem miejscu. Miałeś zupełną słuszność. Jeszcze parę godzin i ta warjatka, pomimo twych gróźb, poszłaby do sędziego wyśpiewać wszystko.
— Niepodobna!
— Tak jest. W tej chwili niebezpieczeństwo już przeszło. Uśpiłam ją i umieściłam tak, że szkodzić nam nie może.
Kantorzysta zamyślił się.
— Kobiety, kobiety — powtarzał półgłosem — co to za niebezpieczna broń!
Młoda kobieta była już przy nim; nachyliła się nad krzesłem, na którem siedział, wzięła jego głowę w obiedwie ręce, przechyliła ją wtył i gorącemi ustami przylgnęła do jego warg.
— Tylko nie ja — rzekła głosem, dźwięczącym nutą bezwzględnej pokory i poddania się, kiedy zlekka ją odepchnął i uwolnił się od uścisku.
— Tylko nie ty — powtórzył prawie machinalnie.
Spojrzał na zegarek.
— Już wpół do drugiej. Dość tych dzieciństw! Trzeba jeszcze list napisać dla p. Pfeifra, bo oryginał musi pozostać u nas w ręku.
Uśmiechnął się cynicznie.
— Daj mi papieru i pióra.
Kobieta, która, jak słyszeliśmy, przyznawała się do oryginalnego miana „Złotej Rączki“, w tej chwili wykonała polecenie „Joska“. Ten położył przed sobą list pana Natana i szybko wprawną ręką kopjował go na papierze. To mu nie przeszkadzało jednocześnie rozmawiać.
— Jacy oni niezręczni — mówił do „Złotej Rączki“. — Kiedy byłem młodszy i kiedy mi opowiadano o nich, jako najstarszych, najmądrzejszych i najzręczniejszych pomiędzy „naszymi“, wyobrażałem sobie niestworzone rzeczy. Dziś widzę, że każde dziecko potrafi ich dwóch wyprowadzić w pole. Naprzykład...
Przerwał, wykończając jakiś zakręt na papierze, przyglądał się z zadowoleniem kreślonym przez siebie wyrazom. „Złota Rączka“ spoglądała nań Pytająco.
— Naprzykład?... — podchwyciła.
„Josek“ prowadził swą robotę dalej.
— Gdybym nawet nie był tem, czem jestem, ale tylko zwykłym, pierwszym lepszym kantorzystą, wtajemniczając mnie do pewnego stopnia w swe stosunki, narażaliby się na bardzo poważne niebezpieczeństwo. Są tak niezręczni, że nie pamiętali, iż ja znam już Landsbergera, jako pracujący w ich biurze.
— Czy podobna?
— Ależ tak. Pracuję u nich wprawdzie od niedawna, zaledwie 7 czy 8 miesięcy, lecz pomimo to i mimo, że Landsberger przyjeżdża nader rzadko, właśnie po mojem wstąpieniu do biura był raz urzędownie w Warszawie, widziałem go i, poznawszy obecnie ukrywającego się pod nazwiskiem Pfeifra, mógłbym powziąć różne podejrzenia. Mogłyby stąd wyniknąć gadaniny w biurze, mogliby zostać skompromitowani.
— To nie do uwierzenia! — wołała młoda kobieta.
— Przytaczam to jako jeden jeszcze dowód ich stanowczej nieudolności. Zapewne zaraz po zadaniu ciosu będziesz musiała pojechać zdać sprawę ze wszystkiego „jemu“?
— Tak.
— Otóż mówię ci to, ażebyś mogła „mu“ dokładnie objaśnić, co oni dwaj są warci. Wprawdzie mamy od „niego“ zupełne upoważnienie do działania, jak uważamy za właściwe, wprawdzie względem ciebie „on“ żywi zupełne zaufanie, a to, co zrobimy, zrobimy przy pomocy innych, na zasadzie postanowień większości, którą sobie przygotujemy, ale uważałem, że „on“ ma do nich zawsze pewną słabość. Trzeba „go“ więc przekonać, że Lurje i Landsberger nie tylko zdradzają „naszych“, ale nadto stanowczo są niemożebni przez swoje niedołęstwo, że jeszcze parę kroków dalej, a mogliby narazić nas wszystkich. Rozumiesz?
— Rozumiem.
„Josek“ skończył właśnie pisać. Uważnie przebiegł okiem obadwa listy: otrzymany z rąk Natana i w tej chwili napisany. Podał je młodej kobiecie.
— Poznaj, który oryginalny, a który podrobiony? — zapytał.
„Złota Rączka“ przyglądała się przez chwilę; na jej twarzy odbił się podziw.
— Niepodobna, niema żadnej różnicy.
Na ustach kantorzysty ukazał się triumfujący uśmiech. „Złota Rączka“ była już obok niego.
— Za to też ciebie kocham, mój maleńki — wołała z entuzjazmem — że jesteś we wszystkiem doskonały.
„Josek“ niebawem uwolnił się z jej uścisku.
— Czas iść! — rzekł.
W półtorej godziny potem, po załatwieniu zlecenia pana Natana i doręczeniu mniemanemu panu Pfeifrowi listu, tak zręcznie przez siebie podrobionego, kantorzysta szedł przez ulicę Rymarską. Zbliżał się do cukierni, do której zwykł był popołudniu wstępować na filiżankę czarnej kawy i na gazety.
Niedaleko drzwi cukierni zastąpił mu drogę posłaniec. Pomimo kostjumu, na pierwszy rzut oka można było w nim poznać młodego żydka, z którym tego ranka konferował w jego mieszkaniu „Josek“. Uważniej mu się przyjrzawszy, spostrzeglibyśmy, że jest on jak dwie krople wody podobny do numerowego, którego widzieliśmy w jednym z poprzednich rozdziałów w numerze „Czerwonego Janka“.
— Są nowości? — zapytał „Josek“.
— Ważne — była odpowiedź. — Dlatego sam chciałem się zobaczyć z panem. Pożyczyłem munduru od znajomego posłańca.
— Dobrze opowiadaj.
— Dziś rano zaraz dostałem się na parę dni na miejsce numerowego do hotelu, gdzie on stoi.
— No?
— I około pierwszej dał mi ten list do odniesienia do ratusza.
— Do ratusza? Daj mi go.
Kantorzysta bez ceremonji rozdarł szarą kopertę listu i przeczytał go. Na twarzy jego, jednakowo zimnej i nieruchomej, nie widać było żadnych wrażeń.
— Dobrze — rzekł, wyjmując z kieszeni jakiś papierek. — Jestem z ciebie kontent.
— Co mam robić dalej?
— Wrócić i powiedzieć, że list oddałeś. Odpowiedź będzie dziś wieczorem, najdalej jutro rano.
— Dobrze.
— Tymczasem masz go pilnować; gdyby wychodził, idź za nim. Ja tam pewno będę wieczorem; w każdym razie, gdybym nie był, będziesz czekał dziś wieczorem tu, przed cukiernią, o jedenastej, i zdasz mi sprawę.
— Pan... tam będzie? — powtarzał z zadziwieniem mniemany posłaniec.
„Josek“ uśmiechnął się ironicznie.
— Cóż w tem dziwnego? Zresztą zobaczymy.
Kantorzysta wszedł powoli do cukierni, zażądał kawy i wziął pierwszą lepszą gazetę do ręki. Udawał, że ją uważnie przegląda, w rzeczywistości przecież myśl jego była bardzo daleko i od gazety i od przeglądu politycznego, na który w tej chwili machinalnie padało jego oko.
W tej chwili pociągnięto go za rękaw. „Josek“ ocknął się z zamyślenia. Przed nim stał Apenszlak, blady, z trzęsącemi się wargami. Wstrętna jego twarz była w tej chwili jeszcze wstrętniejsza, niż zwykle. Widocznie był on pod wpływem jakiegoś strasznego wrażenia. Zdumienie odbiło się na twarzy kantorzysty.
— Co panu jest? — pytał. — Siadaj pan.
Widok Apenszlaka wywołał już sensację u sąsiednich stolików. Bystry wzrok „Joska“ spostrzegł to.
— A przedewszytkiem staraj się pan być mniej wzrusznym. Co pan pijesz: herbatę, czy kawę?
Apeszlak upadł ciężko na stojące obok krzesło. Upłynęło parę chwil, w ciągu których robił nad sobą wyraźne wysiłki, ażeby dojść do pewnej równowagi. Podano szklankę herbaty, którą obstalował „Josek“.
— Szukam pana od rana — odezwał się wreszcie Apenszlak.
— Nie tak głośno!
Była chwila milczenia.
— Cóż się stało? — pytał półgłosem kantorzysta, który, pomimo pozornej obojętności, zaczynał już być niespokojnym.
— Wczoraj była rewizja.
— Wiem. Ale przecież, dzięki środkom ostrożności, nie mogli nic odkryć i nie odkryli!
— Tak, to też nie w tem całe nieszczęście.
— A w czem?
— Róża...
— Pańska córka?
— Tak. Róża znikła.
— Niepodobna! I kiedy? Jak?
— Wczoraj wieczorem.
— Pan sądzisz, żęto może mieć związek z naszemi interesami i wpływ na nie?
— Ja tak sądzę, ja jestem pewny. Pan potrzebujesz wiedzieć...
„Josek“ zaczynał być niecierpliwy.
— Mówże pan, do licha, wszystko.
Apenszlak odetchnął ciężko. Zatrzymał się, przeciągnął ręką po czole, wreszcie napił się herbaty.
— Pan potrzebujesz wiedzieć, że jak miała przyjść rewizja, to ja bardzo byłem niespokojny i zaambarasowany o jeden pugilares, co mam w nim bardzo ważne papiery...
— Więc?...
— Chciałem go oddać Rózi. Przy niej nie szukaliby; nie mogliby podejrzewać.
— I oddałeś pan?
— Nie. Jej nie było. Ale ja pugilares z papierami włożyłem w jej łóżko.
— Co dalej?
— Potem, jak się rewizja skończyła, ja byłem trochę słaby. Pan potrzebujesz wiedzieć, co ja jestem chory na serce. Ja się położyłem do łóżka, wziąłem lekarstwo.
— I nie poszedłeś pan po pugilares?
— Nie. Dopiero dziś rano służąca, stara baba, powiedziała mi, że Róża nie nocowała w domu.
Stalowy wzrok „Joska“ wyrażał zdziwienie. Apenszlak ciągnął dalej:
— Baba mówiła mi, że Róża wróciła wczoraj do domu około szóstej po południu, była w domu z jaką godzinę i wyszła. Na noc nie wróciła. Pan potrzebujesz przypuścić, że ja poleciałem jak szalony do jej pokoiku. I czy pan wiesz, co ja się przekonałem?
— Cóż takiego?
— Niema ani pugilaresu, ani Róży. Przetrząsnąłem cały pokój, całą pościel. Nie znalazłem nic. Na stole leżał ten papier.
Wyjął z kieszeni pomiętą ćwiartkę papieru listowego. „Josek“ rzucił na nią okiem. Było tam tylko parę wyrazów. Kartka brzmiała, jak następuje:
„Panie!
„Po tem, co się dowiedziałam z papierów, opuszczam ten dom na zawsze. Dowody zabieram“.
Pod tem żadnego podpisu.
— I cóż się ona mogła dowiedzieć? — pytał „Josek“, w którego głosie wibrowały ostre, chrapliwe nuty.
— Wszystkiego, wszystkiego... Długo to opowiadać...
— Zresztą, to zbyteczne. Pańską historję znam aż nadto dobrze — rzekł „Josek“ zimno.
— Pan?
Apenszlak spojrzał na kantorzystę na poły z przerażeniem, na poły z niedowierzaniem. Ów nakazującem spojrzeniem zamknął mu usta.
— To, co pan w tej chwili powiedziałeś, jest bardzo ważne. Wymaga śpiesznego działania. Jeśli pan nie chcesz skończyć bardzo źle, bądź łaskaw słuchać mnie i dosłownie wykonać, co ci powiem. Dotąd nie wyszedłeś na tem źle, prawda?
Przerażony wzrok Apenszlaka przytakiwał.
— Otóż bądź łaskaw w ciągu paru godzin tak urządzić swe interesy, ażebyś, w razie potrzeby, mógł dziś jeszcze w nocy wyjechać.
Apenszlak bełkotał coś niewyraźnie.
— A dziś o jedenastej wieczorem bądź łaskaw zupełnie być gotów do drogi i czekać na mnie tutaj, w tem samem miejscu.
— O jedenastej?
— Tak. Ma się rozumieć, żadnych pakunków... Mieć gotowe pieniądze i załatwić interesy... Zrozumiałeś pan?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tej nocy, na pociągu kolei petersburskiej, odchodzącym po dwunastej, panowało znaczne ożywienie.
Pierwszy dzwonek już uderzył, podróżni pakują się w wagonach, peron, niezbyt wyraźnie oświetlony gazem, pełen ruchu i gwaru. Na prawo i na lewo krzyżują się wykrzykniki i gwar głosów; uderza słuch łoskot pakunków, rzucanych do wagonów, i turkot ręcznych wózków. Na przodzie, u czoła pociągu, lokomotywa dyszy i sapie, słychać urywane dźwięki gwizdawki. Za pociągiem, w głębi stacji, ciemno, choć oko wykol; gdzieniegdzie tylko z pomiędzy tych ciemności wytryska, jak robaczek świętojański, czerwone światło kolorowej latarni. Zdala dobiegają stłumione odgłosy rogów dróżnicznych, zamieniających ze sobą sygnały.
Na peronie zgrupowani podróżni i ci, co ich odprowadzają. Rzucają krótkie, urywane słowa i zamieniają ostatnie pożegnania.
W tym tłumie spotykamy znajome nam osoby. Jedną z nich jest Apenszlak, drugą baron von Rajt. Czytelnicy zapewne już domyślili się, że ów tajemniczy baron, działający tak często w interesach, przez Joska podejmowanych, znikający w mieszkaniu Meinera i wychodzący od niego, był tylko pseudonimem kantorzysty. Tam, gdzie nie chciał on działać osobiście, występował, odpowiednio ukostjumowany, podług przyjętego wyrażenia: „zrobiwszy sobie twarz“, jako baron.
I tego wieczora musiał on mieć zapewne poważne powody do ukrywania swej osobistości, ponieważ przybrał strój i twarz swego sobowtóra.
Baron von Rajt i Apenszlak stali przy otwartych drzwiach przedziału drugiej klasy. Apenszlak był blady, jak śmierć, oczy jego patrzyły na wszystkie strony. Każdy odgłos gwizdawki wywoływał nerwowe drganie muskułów jego twarzy.
— Więc będzie wszystko dobrze? — pyta mniemanego barona.
— Najlepiej w świecie! — odpowiedział ten ze zwykłym mu spokojem i zimną krwią. — Dałem ci paszport, zapewne lepszy, niż twój własny. Jedź z nim, dokąd chcesz, tylko tam, gdzie cię nie znają, rób, co chcesz, baw się, rób interesy, wyszukuj sobie geszefty, a za dwa, lub trzy tygodnie będziesz mógł na pewno wrócić.
— Wrócić?
— Tak, ażeby ostatecznie zlikwidować swe interesy. A potem pojedziesz sobie, dokąd zechcesz.
— A przez te dwa tygodnie?
„Josek“ spojrzał nań z ironją.
— Bądź spokojny. Przez te dwa tygodnie, a nawet znacznie prędzej, partja zostanie rozegraną. Mam zresztą dziewięćdziesiąt szans na sto, że będzie rozegrana na moją korzyść. A ponieważ dziwnym trafem losy twoje wiążą się z mojemi, możesz na tem tylko zarobić.
— W jaki sposób się porozumiemy? — pytał po chwili Apenszlak.
— Pisz do mnie „poste restante“ pod literami B. v. R. o twojem miejscu pobytu, a już ja dam ci znać, co potrzeba.
Apenszlak chciał zapytać jeszcze o coś, ale kantorzysta machnął ręką.
— Dosyć — rzekł krótko — mam jeszcze inne rzeczy do załatwienia. Siadaj do wagonu i wogóle nie bardzo się pokazuj nazewnątrz, dopóki nie zostawisz pomiędzy sobą a Warszawą pewnej przestrzeni.
Apenszlak był posłuszny. „Josek“ kiwnął mu zlekka głową i skierował się ku końcowi pociągu, gdzie w mroku, słabo rozpraszanym przez nieliczne latarnie, chowały się wagony trzeciej klasy, pełne Żydów, robotników i włościan. Kantorzysta przystąpił do otwartych drzwi wagonu i w półświetle, tu panującem, szukał kogoś wzrokiem. Za chwilę znalazł. Na jednej z ławek siedział skurczony mały Żydek, w którym bez trudu poznalibyśmy to samo indywiduum, któremu wczesnym rankiem oddał na Smoczej ulicy wizytę „Josek“, które widzieliśmy w charakterze numerowego w hotelu, gdzie mieszkał „Czerwony Janek“, które następnie na Rymarskiej, w kostjumie posłańca, wręczyło „Joskowi“ list bandyty, przeznaczony dla „Frygi“. Za nim, jeszcze dalej, kiwała się w półdrzemce megera, którą widzieliśmy rano na Smoczej.
Żydek, na skinienie „Joska“, zbliżył się do napół otwartych drzwi wagonu. Przy niejasnem świetle latarni widać było jego twarz bladą, oblaną obfitym potem; oczy jego błądziły bez wyrazu.
— Wysiądź! — rzekł kantorzysta.
Żydek był posłuszny. Stanął przy słupie, podtrzymującym dach peronu; ręką trzymał za słup, jak człowiek, który się obawia upadku. „Josek“ patrzył na niego przez chwilę wzrokiem, pełnym pogardy i politowania.
— Co ci jest? — zapytał.
Żydek zaledwo zdołał mówić; jakieś wrażenie paraliżowało mu język.
— Boję się — wybełkotał z trudnością. — Co pan tak długo robiłeś u niego w numerze? Dlaczego nie pozwoliłeś mi pan tam wejść? Dlaczego mam jechać zaraz, tak daleko?
Stał, opierając się o słup. Pomimo przejmującego zimna nocy październikowej, na skroniach Żydka perliły się coraz grubsze krople potu. Jego oczy roztwierały się szeroko.
— A więc? — pytał ze zwykłą sobie zimną krwią mniemany baron von Rajt.
Przez chwilę mały Żydek nie mógł zebrać się na odpowiedź. Odetchnął wreszcie głęboko i zaczął:
— Widzisz pan... — rzekł, bełkocąc i odpoczywając co chwila — ja pana znam... pan jesteś z „naszych“... Pan jesteś jeszcze młody, ale mądry... Pan dobrze płacisz... Ja, biedny Żydek, zawsze robiłem, co pan kazałeś...
— I za co ci płaciłem — rzekł zimno „Josek“.
— Tak... pan płaciłeś... to jest prawda... Ale widzisz pan, ja panu powiem... ja jestem złodziej... ja byłem skazany... ale ja nikomu nic złego nie zrobiłem... Ja się boję krwi... Nasz talmud...
Kantorzysta przerwał mu energicznym ruchem.
— Dajmy pokój talmudowi! — rzekł. — Więc boisz się, czy przypadkiem nie stało się co złego temu w numerze, temu „Czerwonemu Jankowi“?
Mały Żydek podniósł do góry głowę.
— Tak, ja się o to boję — rzekł.
Przez chwilę panowało milczenie.
— A gdyby tak było? Cobyś zrobił?
Nowy dreszcz przebiegł przez całe ciało małego Żydka; zęby szczękały mu, jak w febrze.
— Nie wiem — rzekł powoli. — Talmud...
Kantorzysta patrzył nań z politowaniem. Powoli, nie śpiesząc się, wyjął z kieszeni kamizelki coś małego, błyszczącego pod blademi promieniami latarni. Było to coś w rodzaju małego medaljonu. Przysunął ów przedmiot do oczu zdumionego i ciągle jeszcze drżącego Żydka.
— Widzisz to? — zapytał.
Efekt był niespodziewany. Żydek przez krótką chwilę spoglądał na ów drobny przedmiot; na jego twarzy malowało się osłupienie. Pochylił się, zgarbił i, zaledwie odważając się podnieść oczy do góry, rzucił tylko trzy słowa zapytania:
— To pan „sam“?
Na to „sam“ położony był akcent.
Ja — odpowiedział „Josek“ — dlatego też sądzę, że teraz odejdą ci od głowy te głupstwa. Wiesz teraz, że jeśli jemu się stało co złego, to i tobie tem bardziej mogłoby również być źle, gdybyś miał jakiekolwiek skrupuły.
Żydek zgarbił się jeszcze bardziej; nie mówił teraz ani słowa.
— Jedź więc, dokąd ci kazano, i zapomnij, co się działo w Warszawie — ciągnął dalej ostrym, urywanym tonem kantorzysta. — Inaczej...
Słowom tym towarzyszyło spojrzenie zimne, pełne nieopisanej groźby.
W tej chwili uderzył drugi dzwonek. Wszyscy siadali do wagonów. Żydek zrobił, jak wszyscy. Za parę minut pociąg wychodził ze stacji.
Baron von Rajt wracał do oczekującej nań dorożki.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.