Tajemnice Nalewek/Część II/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII
„CZERWONY JANEK“

Ciekawy to był okaz ten „Czerwony Janek“.
Indywiduum, którego przybycie do Warszawy tak bardzo zaniepokoiło pełnego wdzięku hambursko-warszawskiego negocjanta, o którem, jak wiemy, pan Joachim Landsberger myślał nawet jeszcze przed wyjazdem z Hamburga, nie odznaczało się zbytnią urodą. Wiemy już, że „Czerwony Janek“ zawdzięczał swe przezwisko płomiennemu kolorowi czupryny.
Pod cieniem tej czupryny kryje się twarz prawdziwie wstrętna. Piegowata, bezwąsa, z małemi oczkami, zachodzącemi krwią, ozdobiona jest ona zawsze rodzajem cynicznego uśmiechu lub grymasu i głęboką szramą, idącą wzdłuż prawego policzka. Nosek mały, jakgdyby przecięty, wychyla dwa podnoszące się do góry nozdrza ze środka pucołowatej twarzy. Wargi mięsiste, grube, ukazują dwa szeregi czarnych, zepsutych zębów.
Od czasu do czasu maleńkie oczka, zielonawe, jak u kota, błyszczą nieopisaną dzikością i okrucieństwem.
Ze względu na strój, ruchy, mimikę i sposób wyrażania się, „Czerwony Janek“ to skończony typ nadwiślańskiego „Andrusa“.
Bo też przed kilkunastu laty, kiedy zaledwie wyszedł z dzieciństwa, „Czerwony Janek“ był prawdziwym bohaterem Powiśla. Do dziś dnia jeszcze młode „andrusy“, grając na kupie śmieci w zatłuszczone karty, opowiadają sobie legendy o „Czerwonym Janku“ i o jego herkulesowej sile.
Był on pierwotnie terminatorem u rzeźnika i już wtedy okazywał dzikie instynkty, które potem rozwinęły się tak bujnie. Raz pokłócił się z jakimś czeladnikiem. W parę dni czeladnik, wracając w nocy po pijanemu do domu, dostał w bok nożem. Nazajutrz „Czerwony Janek“ znikł z warsztatu. Podejrzewano go o tę sprawkę, ponieważ jednak czeladnik się niedługo wylizał, a o „Czerwonym Janku“ nie wiedziano, gdzie się obraca, przeto rzecz ta została bez dalszych następstw.
Potem ukazał się on w świecie „nadwiślańskich andrusów“, a niebawem stał się ich postrachem. „Andrusy“ (nazwisko złodziei w ich gwarze) są przeważnie usposobienia jeśli nie łagodnego, to pokojowego. „Czerwony Janek“ na tym punkcie wyróżniał się od innych. Lubił on bardzo „bawić się nożem“. To też nie każdy pragnął zostać jego przyjacielem. Mógł być pewny, jeśli nie czego gorszego, to przynajmniej porządnego skatowania. Zresztą do udziału w swoich wyprawach nie przypuszczał prawie nigdy nikogo chodził sam i miewał zawsze „grajbery“. Zwykłą „grandą“ (kradzieżą) pogardzał. To też jego towarzysze, wiedzący zresztą o wyprawach „Czerwonego Janka“ niewiele więcej, niż policja, przypisywali mu chętnie wszystkie mniej jasne wypadki w Warszawie i nawet okolicy, w których się lała krew.
Jakkolwiekbądź, „Czerwony Janek“ umiał się tak urządzać, że przez dwa lata blisko ani razu nie dostał się do ciupy, padały nań niekiedy podejrzenia, ajenci zwracali na niego uwagę, ale jakoś wszystko przechodziło.
Pewnego ranka cała Warszawa, a nawet światek „nadwiślańskich andrusów“ został zaalarmowany. Opowiadano o strasznem zabójstwie, spełnionem na Tamce. Tuż nad brzegiem Wisły znaleziono wielką kałużę krwi, widocznie ślady walki i wielki młot, stanowiący narzędzie zbrodni. Ślady prowadziły do Wisły...
Wkrótce sprawdzono, że zbrodnia w samej rzeczy została spełniona. Ciało ofiary zostało wyłowione z rzeki o parę mil za Warszawą. Niewątpliwie zbrodnia była następstwem zemsty prywatnej, która obrała sobie za narzędzie jednego z opryszków warszawskich. Była to zresztą pod wielu względami tajemnicza, niewyjaśniona sprawa.
Tym razem „andrusy“ niemal głośno wymieniali „Czerwonego Janka“, jako przypuszczalnego sprawcę zbrodniczego czynu.
Ajenci policyjni znaleźli się też na jego tropie, poczęto go obserwować, śledzić. Raz dostawszy się w ręce sprawiedliwości, „Czerwony Janek“ musiałby zapłacić nie za jedno. Ale bandyta nie miał bynajmniej chęci poznajomienia się z kajdanami. Udało mu się umknąć.
Legenda o tej ucieczce do dziś dnia żyje na Powiślu.
Już od paru godzin ajenci chodzili za „Czerwonym Jankiem“. Czuł on ich za sobą; następowali mu na pięty. Lada chwila mogli go zaaresztować. Bandyta znajdował się właśnie na jednej z ulic nadwiślańskich. Podążył ku Wiśle. Ajenci, którym polecono tylko obserwować go, ażeby w ten sposób znaleźć przeciw niemu poszlaki, lub trafić na trop domniemanych wspólników, szli za jego śladem. „Czerwony Janek“, znalazłszy się na brzegu, wszedł do łazienek letnich na Wiśle. Było to lato, godzina popołudniowa, mnóstwo osób używało kąpieli; panował ożywiony ruch. Jeden z ajentów zaproponował, ażeby zaraz zaaresztować ptaszka, inni jednak temu się sprzeciwili, z obawy niepotrzebnego skandalu.
— Nie zginie nam — rzekł jeden.
— Niech się wykąpie — dorzucił drugi — będzie z nim mniej kłopotu na Pawiaku.
Ta kąpiel trwała jednak zbyt długo; upłynęła godzina, dwie, trzy, zbliżał się wieczór, a „Czerwonego Janka“ nie było widać... Łazienka zresztą znajdowała się w Wiśle, na otwarłem miejscu, ajenci obserwowali ją ze wszystkich stron, nie było więc obawy, ażeby bandyta zemknął. Trzeba było jednak skończyć z tą sytuacją, która zaczynała się przeciągać zbyt długo. Jeden z agentów udał się do omnibusu, w charakterze kąpiącego się, ażeby zobaczyć, czy „Czerwony Janek“ znajduje się tam. Po chwili powrócił; zwierzyny nie było w omnibusie. Musiała być w koszu. Ajenci tym razem, obawiając się następstw, skierowali się wprost wewnątrz, udali się do właściciela łazienek, objaśnili cel przybycia i, korzystając z zapadającego już wieczora i opróżnienia się łazienki, odbyli rewizję koszów.
Z jednego z nich rzeczywiście kąpiący się nie wychodził już od paru godzin. Kiedy otworzono drzwi, nie znaleziono wewnątrz nikogo. Tylko na stole leżała kartka, na której ołówkiem były nabazgrane te dwa wyrazy: „Adju, Fruziu!“ Znajdowało się tu również wierzchnie ubranie opryszka.
W jaki sposób zniknął? Przekonano się o tem wkrótce. Drewniane kratki kosza były pod wodą wyłamane. Najwidoczniej „Czerwony Janek“ dał nurka pod wodą i wypłynął dopiero daleko od łazienki. Zapadający zmrok ukrył go przed oczyma ajentów, nie przypuszczających zresztą nic podobnego. Dopiero teraz przypomnieli sobie, że, podług tego, co im opowiadano, „Czerwony Janek“ pływał, jak ryba.
Pomimo poszukiwań, pomimo telegramów, rozesłanych do policji wiejskiej, w miejscowościach położonych nad Wisłą, odtąd zniknął on bez śladu. Przez długi czas nie było o nim żadnej wieści. Dopiero w siedem czy osiem lat ukazał się znowu w Warszawie, nad brzegami Wisły. Od tego czasu wiele się zmieniło. Powiśle ucywilizowało się; śmietniki i szychty drzewa, opuszczone kąty i zakątki coraz więcej ustępowały miejsca domom, zaludnionym przez ubogą, ale uczciwą ludność. Nadto, pokolenie „andrusów“, które on znał i z którem żył, już prawie całe wymarniało po szpitalach i więzieniach; „Czerwony Janek“ znalazł zupełnie nowych rekrutów zbrodni i występku. Pomiędzy nimi jednak wielu słyszało od starszych o „Czerwonym Janku“, a nawet znalazł się jeden, który go znał z widzenia. Ostatecznie przyjęto go wcale dobrze.
Sam „Janek“ zmienił się też znacznie. Wychudł i pobladł; jedną nogą trochę powłóczył. Kiedy go pytano, gdzie był i co robił, odpowiadał mruknięciem, a czasem i kułakiem w plecy. To pewna, że musiał podróżować gdzieś daleko, na obczyźnie, bo nawet z Żydami potrafił się rozmówić. Raz tylko, po pijanemu, wygadał się „Czerwony Janek“ przed Józwą Kulasem, że był hen, zagranicą, że miał tam różne drobne rachunki ze sprawiedliwością, że długo siedział w kryminale, ba, że mu głowę nawet chcieli uciąć taką maszyną, co jest pomalowana na czerwono. Ale uciekł. Na drugi dzień zresztą, kiedy mu Józwa o tem przypomniał, „Czerwony Janek“ tak go uczęstował, że ten przez tydzień stękał. To też od tego czasu nikomu ani słowa o zwierzeniach „Czerwonego Janka“ nie pisnął. I tak pouczająca zapewne historja podróży „Janka“ po obczyźnie przepadła dla potomności!
Podróże te jednak zmieniły nieco charakter bandyty, utemperowały go. Pomimo krwiożerczości, która mu ciągle z oczu wyzierała, nie bawił się teraz tak ciągle nożem, jak dawniej. Nie dlatego, żeby to było dlań nieprzyjemne — bynajmniej, ale przez rozwagę. Jeżeli kiedy wspominano przy nim o rozlewie krwi, przechodził go jakiś dziwny dreszcz; mówił wtedy:
— To niezdrowo!
Przytem mimowoli podnosił rękę do szyi.
„Czerwony Janek“ zajmował się teraz przeważnie kradzieżami i to niemal wyłącznie zwykłemi, bez włamania i innych okoliczności obciążających. Wogóle stał się z niego wielki jurysta; wiedział, zaco jaka grozi kara, i starał się tak urządzać, ażeby za dany czyn przypadał najmniejszy jej stopień.
— Majster! — mówili o nim nawet „andrusy“, kiwając głowami.
Ostatecznie, pomimo ostrożności, „Czerwony Janek“ musiał „wpaść“. Sądzono go i skazano za kilka różnych sprawek na półtora roku więzienia i „pobyt“. O dawnej sprawie, z powodu której bandyta umknął, nie było zresztą teraz mowy. Rzecz ta przygłuchła i poszła w niepamięć.
Skoro tylko wypuszczono bandytę na wolność, a właściwie zainstalowano w miejscu „pobytu“, w tej chwili znów zniknął. Siedząc w więzieniu, „Czerwony Janek“ myślał o tem i o owem. Ostatecznie wybrał sobie nowy stan, mniej narażający na przykrości i szykany. Postanowił zostać „kontrabandzistą“. Piękna ta myśl została urzeczywistniona. „Czerwony Janek“ przebywał już od roku na granicy, najczęściej na pruskiej stronie i w służbie hambursko-warszawskiego negocjanta „przeprawiał“ towary przez granicę, zresztą bez zachowania drobnej formalności opłaty cła.
Czy przypuszczenia pana Joachima Landsbergera co do powodów jego bytności w Warszawie, w której mógł się wszystkiego obawiać, były słuszne?
Zaraz zobaczymy.
Znajdujemy bandytę w obecnej chwili (na trzeci dzień po przybyciu do Warszawy) w tym samym hotelu na Nalewkach, w którym zatrzymał się pierwotnie i dokąd go z polecenia p. Lurjego odprowadził przezeń niewidziany „Josek“. Nie można powiedzieć, ażeby izdebka hotelu odznaczała się zbytnim komfortem. Łóżko, o pościeli dość wątpliwej białości, komoda, stolik, lusterko, parę krzeseł — oto i całe umeblowanie.
„Czerwony Janek“ był widocznie niespokojny i niecierpliwy. Przechadzał się wzdłuż i wszerz po wąskim pokoiku. Bo też nie bawił się zbyt w Warszawie, nie dlatego, żeby nie miał humoru i chęci, a nawet środków po temu. Przeciwnie, jego portmonetka była dość dobrze wypełniona krajowemi banknotami, a w kieszeni brzęczało srebro i złoto pruskie. Ale „Czerwony Janek“ przybył w celu załatwienia pewnego interesu i dlatego nie myślał o niczem innem, dopóki najpierw z nim nie skończy. Zresztą niebardzo dlań bezpiecznie byłoby hulać po Warszawie. Znali go tu dobrze, a między innymi miał już z nim nieraz do czynienia „Fryga“.
Na stoliku, przystawionym do okna, leżał zaczęty list, a obok porzucone pióro. Widocznie pisanie nie stanowiło jednej ze zwykłych robót „Czerwonego Janka“; dowodziły tego liczne kleksy na papierze i fantastyczne linje pisma.
— Dlaczego on nie przychodzi i nie daje znaku życia? — mruknął pod nosem opryszek.
Po chwili usiadł przy stoliku. Zaklął zbyt energicznie, ażeby można oryginalne jego słowa powtórzyć.
— Trzeba to skończyć! — rzekł do siebie.
Po pół godzinie ciężkiej pracy, podczas której „Czerwony Janek“ aż się spocił, list był skończony.
Oto, jak brzmiało to pismo, którego zbyt fantastycznej ortografji oszczędzamy naszym czytelnikom:
Mój panie!
„Pisałem już do pana i pan nie przychodzisz. Taka robota to się psu na budę nie zda. Jak pan chcesz co zarobić, to pan się ze mną zobacz. Pan możesz dobry interes zrobić i dostać pieniędzy. Koniecznie odpisz pan, gdzie i jak można się z nim widzieć, bo ja chcę jednych, co na nich mam złość, „nakryć“. Więc niech pan odpisze, bo jak nie, to do kogo innego z tem pójdę, co mi będzie jeszcze wdzięczny — słowo porządnego „andrusa“. Nie mam co więcej do pisania, tylko proszę o odpis.

Czerwony Janek“.

List ten nosił następujący oryginalny adres:
„Wielmożna Fryga
u łapaczów
w Ratuszu“.
„Czerwony Janek“ z przyjemnością odczytał swe arcydzieło; widocznie był z niego kontent. Po chwili pociągnął za dzwonek. Dopiero po kilku zadzwonieniach ukazał się we drzwiach jakiś Żydek. „Czerwony Janek“ nie znał go.
— Czego chcesz? — zapytał.
— Ja jestem numerowy.
— Już tamtego niema?
— Nie.
— Chcesz zarobić dwa złote?
— Zaco nie?
— Odniesiesz ten list do ratusza.
Żydek mimowoli cofnął się wtył.
— Do ratusza? — zapytał, spoglądając dziwnie na „Czerwonego Janka“.
— I przyniesiesz odpowiedź. Masz złotówkę. Drugą dostaniesz, jak wrócisz.
Żydek już się uspokoił.
— Dobrze — rzekł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.