Tajemnice Nalewek/Część II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Tajemnice Nalewek
Część II-ga
Wydawca E. Wende i S-ka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia Leona Nowaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV
DZIEŃ „FRYGI“

Była godzina ósma wieczorem tego samego dnia, kiedy się odbywały wypadki, opisane w poprzednim rozdziale.
W gabinecie „Julka“ panowała cisza. Przy biurku, pod światłem dużej a niskiej lampy, siedział on sam, zadumany, z głową opartą na rękach. W głębi na kołyszącym się fotelu, napół leżał Stawinicz. Adwokat podniósł głowę.
— Do licha! — rzekł — bez „Frygi“ nic nie zrobimy.
— I ja tak sądzę — odezwał się z kąta Stawinicz.
— Rzeczywiście, szczególne to jego zniknięcie — ciągnął po chwili adwokat. W chwili, kiedy najbardziej jest nam potrzebny, kiedy my ze swej strony, zdaje się, trzymamy w ręku nić przewodnią i trzebaby tylko wspólnie rzucić okiem na sytuację, ażeby skombinowawszy to, co my wiemy i co wie on, dojść do jakiegoś rezultatu, w takiej chwili ani sposób go znaleźć.
Stawinicz podniósł się z krzesła i przeszedł parę razy przez pokój.
— Posyłałeś dziś po niego?
— Posyłałem. W ratuszu go nie było.
— Trzeba było kazać służącemu dowiedzieć się, co się dzieje z tym twoim niepochwytnym policjantem.
— Pytał się. Zbyli go ni tem ni owem. Rozumiesz przecie, iż nie wypadało nalegać. Natomiast służący zostawił kartkę do niego.
— Tak?
Stawinicz zatrzymał się przy biurku; przez chwilę namyślał się.
— A cóżbyś powiedział — zwrócił się naraz do „Julka“ — gdyby tak obejść się bez tego twojego ajenta? Przecież nie święci garnki lepią.
— To trudno...
— Widzisz — ciągnął dalej Stawinicz — ja wogóle niebardzo wierzę w inteligencję tego rodzaju ludzi. Jakiś tam ajent!
Ale „Julek“, już się uśmiechał.
— Jakiś tam ajent! Ciekawy jestem, czy to powtórzysz, jak go zobaczysz i posłuchasz. Ten człowiek ma wysoki talent policyjny.
— Ba, ba!
— W każdym razie mamy materjał: pugilares, złożony przez pannę Różę, i notatki, które nam dała panna Fela Ejtelesówna, prosząc zresztą o zużytkowanie ich z uczynionemi przez nią zastrzeżeniami.
— Tak.
— Należy więc wszystko to poznać dokładnie, ocenić, wyjaśnić sobie stosunek do danej sprawy i wogóle wydobyć stąd jakieś stanowcze wnioski, otrzymać wreszcie dowody niewinności Janka.
— Zupełna zgoda.
— Otóż, przyznam ci się, przerzucałem trochę te papiery i otwarcie powiadam, że sam z nimi do ładu nie dojdę.
— Ba!
— Dopomógłby mi w tem ogromnie „Fryga“, szczególniej, jeśli sam zdołał zrobić jakie odkrycia, co chyba można przypuszczać, licząc na jego węch. W ostatnim razie, jeżeli już na niego liczyć nie można, pragnąłbym mieć zawsze kogoś drugiego do pomocy. Co dwie głowy, to nie jedna. Rzecz cała jest tak pełna niejasności i niedomówień...
— Cóż ja ci na to poradzę? — odezwał się Stawinicz, rozkładając ręce.
— Możebyś ty, Władku, został u mnie dziś na wieczór i wzięlibyśmy się obaj razem do rozplątywania zagadki?
Stawinicz począł protestować.
— Niepodobieństwo — mówił. — Wiesz przecie, że muszę biec do łóżka tego nieszczęśliwego Janka. Jak w godzinę po wyjściu z pod klucza stracił przytomność, tak dotąd leży w gorączce.
— No, przecież pilnuje go Róża.
— Ba, jest tam jeszcze i stara moja gospodyni, był dwa razy doktór Zerman, ale pomimo to, moja obecność jest koniecznie potrzebna. Ta biedaczka Róża chodzi jak struta.
— I niedziw! Choroba Janka, rewizja u mniemanego jej ojca, wreszcie te niespodziewane odkrycia... To wszystko musiało na nią oddziałać.
— Rzecz prosta. To też mi jej żal ogromnie. Nie wyobrazisz sobie jaką do niej powziąłem sympatję.
Adwokat uśmiechnął się.
— No, no, tylko się nie zakochaj.
— Daję słowo, że zakochałbym się, gdyby nie to, że jest narzeczoną Janka. Powiadam ci, to prawdziwy anioł.
Stawinicz, ze zwykłą sobie energją, począł gorąco wysławiać zalety panny Róży, aż mu musiał przerwać „Julek“.
— Zgoda, zgoda! — wołał do rozindyczonego Stawinicza — ale o to teraz nie idzie. Ważniejsza rzecz: co robić? Rzecz jest pilna, nie wypada tracić czasu.
Stawinicz tylko rozłożył ręce.
W tej chwili w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
— Kogóż o tej godzinie licho przyniosło? — mruknął pod nosem adwokat.
Odpowiedź na to niezbyt uprzejme zapytanie nie dała na siebie długo czekać. Wszedł służący i rzekł:
— Przyszedł ten pan co to nosiłem do niego list do ratusza.
„Julek“ aż skoczył z za biurka.
— „Fryga“! A dawajże go tutaj!
Za chwilę ajent wchodził do salonu. Był on jeszcze blady, utykał na jedną nogę i podpierał się grubą laską, jedną rękę nosił na chustce, a na twarzy miał parę siniaków i jeden czy dwa plastry, ale wogóle trzymał się nienajgorzej.
Na widok „Frygi“, noszącego tak widoczne ślady jakiegoś wypadku czy poturbowania, na twarzy adwokata odmalowało się widoczne zdziwienie. Stawinicz spoglądał na przybyłego dość podejrzliwie.
— Co się z panem działo, panie Józefie? — zawołał wreszcie „Julek“, — Jak pan wyglądasz?
„Fryga“ chciał coś odpowiedzieć, lecz adwokat poskoczył ku niemu, wybrał jakiś fotel i przysunął do niego.
— Siadaj najpierw, siadaj, boś widzę osłabiony. A teraz mów! — dorzucił „Julek“, kiedy ajent ulokował się już w fotelu. — Gdzieś pan był, co robiłeś, dlaczego nie można cię było nigdzie znaleźć?
— Byłem, proszę pana mecenasa, na trzy ćwierci od śmierci, jak to mówią.
— Niepodobna!..
— Tak, panie mecenasie. To cała historja, która się ściśle wiąże z całą sprawą. Mam nowości.
— I ja także.
— Tem lepiej. Odebrałem właśnie list pana mecenasa i przyszedłem rozmówić się.
W tej chwili wzrok „Frygi“ padł na Stawinicza, który zajął przed chwilą miejsce w kołyszącym się fotelu. Ajent spoglądał pytająco na „Julka“. Adwokat zrozumiał zapytanie.
— A! — rzekł — zapomniałem ci, panie Józefie, powiedzieć... to pan Stawinicz.
Zwrócił się do Stawinicza:
— A to właśnie ten pan, o którym przed chwilą mówiliśmy.
Stawinicz się podniósł. „Fryga“ chciał zrobić to samo.
— Daj pan pokój — zawołał Stawinicz, zbliżając się ku ajentowi — jesteś pan słaby. Podwójnie jestem kontent, że pana widzę; najpierw, że mój biedny Janek ma w panu tak życzliwego, jak mi mówił adwokat, opiekuna, a powtóre, że mnie pan uwalniasz od konferowania z mecenasem.
Pożegnał się z „Julkiem“, podał rękę skonfudowanemu nieco „Frydze“ i wyszedł, mrucząc pod nosem:
— Patrzcie go! łapacz, a gada, jakby jaki literat!
Zaczęła się konferencja.
Po wymianie kilku zapytań i odpowiedzi, adwokat „Julek“ i „Fryga“ zgodzili się, że najpierw ajent opowie wszystko, co wie. Potem miała przyjść kolej na „Julka“.
W pierwszej części opowiadania ajenta policyjnego czytelnik nie znalazłby dla siebie nic nowego. Była to, przerywana ciągłemi wykrzyknikami adwokata, relacja z tego pamiętnego wieczora i nocy, kiedy „Fryga“ zrobił tyle odkryć i narażał się na tak groźne niebezpieczeństwa, wreszcie wiadomość o rezultacie rewizji odbytej w oficynie Apenszlaka. Teraz dopiero „Julek“ zrozumiał, co za cel i powód miała ta rewizja, o której już słyszał cokolwiek od Róży.
Zato druga część opowiadania ajenta, streszczająca wypadki bieżącego dnia „Frygi“, zawierała sporo nowych szczegółów. Powtarzamy ją w skróceniu.
Tego dnia, rano (było to na czwarty dzień po owej pamiętnej nocy), „Fryga“ obudził się znacznie zdrowszy i rzeźwy. Gorączka ustąpiła, a pomimo, że drobne skaleczenia i ranki dolegały mu ciągle, wypoczynek oddziałał nań o tyle dobrze, iż od samego rana postanowił przerwać przymusowy odpoczynek.
To jego postanowienie bardzo zaniepokoiło Karolcię. Starała się go odwieść od zamiaru, gdy jednak przekonała się, że żelaznej woli małego człowieka nie zdołają przełamać nawet jej prośby i uściski, rada nie rada — ze strachem — przyznała się do listu, który wysłała do sędziego śledczego. „Fryga“ ledwo do góry nie podskoczył na łóżku na tę wiadomość.
— Coś zrobiła najlepszego! — zawołał zrozpaczony.
Po chwili jednak przyszła refleksja. Ajent rozważył, że, bądź co bądź, może i dobrze się stało, iż w ten sposób został przecięty węzeł trudnego położenia. W każdym razie odkrycie w tej formie i w tych okolicznościach mniej przedstawiało niebezpieczeństwa.
„Fryga“ przyciągnął do siebie powoli zatrwożoną Karolcię, której oczy zaczęły już zachodzić łzami, ucałował ją i rzekł:
— To nic, moja droga, nie martw się. Może tak będzie lepiej.
Tem bardziej jednak obecność jego była potrzebna w wydziale i na mieście. Już trzeci dzień, jak sędzia śledczy ma w ręku szczątki listu, bardzo być może, iż przez ten czas wypadki znacznie posunęły się naprzód. Tymczasem on o niczem nie wiedział, nie uczestniczył w kampanji. „Fryga“ nie należał do ludzi, którzyby potrafili w takiej chwili pozostawać z założonemi rękami, bynajmniej! To też teraz nie mogło być mowy o spoczywaniu w łóżku.
— Jakkolwiek bądź — mruczał pod nosem, podczas kiedy Karolcia pomagała mu w ubieraniu — trzeba zobaczyć, co się dzieje.
Pomimo, że ubieranie nie szło bynajmniej tak łatwo, jak mu się zdawało, w godzinę potem był w ratuszu. Tutaj powitano go, niby zmartwychwstałego z grobu. Nikt nie spodziewał się tak szybkiego powrotu ajenta. Po wydziale chodziły głuche wieści o jego chorobie; wszyscy przypuszczali, że poleży w łóżku jeszcze parę tygodni. Niektórzy z kolegów, a między innymi „Wicherek“, zbierali się go odwiedzić. I oto „Fryga“ zjawił się sam.
Witano go z zaciekawieniem, a nawet z pewnem uszanowaniem. Mniej więcej było wiadomo że „Fryga“ wpadł na jakieś ważne odkrycia, domyślniejsi wiązali to z odbytą na Nalewkach rewizją, słowem, przypuszczano, że ajenta nie minie jakaś nagroda.
Ponieważ naczelnik miał być w biurze dopiero cokolwiek później, za pół godziny, może za godzinę, uradzono tedy, na wniosek starego Kapuścińskiego, zejść na chwilkę na Daniłowiczowską, do „knajpki“, i tam wypić po kieliszku, na cześć bohatera dnia, „Frygi“. Próżne były protesty ajenta; trzeba się było zgodzić z kolegami, którym przewodniczył Kapuściński, mający pewną powagę. „Fryga“ tembardziej nie mógł się uchylać od projektowanego przez Kapuścińskiego „kieliszka“, że, jak pamiętamy, liczył nań, ażeby się coś dowiedzieć o przeszłości Temy.
W „Knajpce“ dopiero zaczął się hałas i gwar. Krzyżowały się zapytania. Rzecz prosta, ani ajenci, świadomi znaczenia służbowej tajemnicy niebardzo dopytywali się „Frygi“ o jego przygody, ani on nie uważał za właściwe wtajemniczać ich w takowe. Ajent dowiedział się tylko, że przez czas nieobecności w wydziale kilka razy dopytywano się usilnie o niego i że były nawet jakieś listy do niego.
Pomimo całej niecierpliwości i ciekawości, „Fryga“ nie mógł biec na górę, ponieważ „kieliszek“ nie był jeszcze skończony. Korzystając tedy z przypadku, który go usadowił obok starego Kapuścińskiego, począł, wśród ogólnego gwaru, pytać go półgłosem, czy nie wie czego o Temie. A jakże! Stary Kapuściński nie wiedziałby! Ma się rozumieć, że wiedział, i w tej chwili podzielił się swemi wiadomościami z „Frygą“.
Wiadomości warte były pytania.
Tema w samej rzeczy była Żydówką i pochodziła z Wilna, czy z Mińska; jako kilkonastoletni podlotek została dwukrotnie skazana za kradzież, a obecnie, po przejściu najniższych stopni poniżenia i rozpusty, od dwóch lat, jako jedna z najmodniejszych kurtyzan, zachwycała zblazowanych paniczyków warszawskich. Co najważniejsza, rodzona jej siostra, znana w świecie występku pod mianem „Złotej Rączki“, była jedną z najśmielszych awanturnic i złodziejek, znanych nietylko w Królestwie, ale i w Cesarstwie, ba, nawet zagranicą.
„Fryga“ omal do krwi nie rozdrapał sobie nosa na tę wiadomość. A więc rzeczywiście przeczucia go nie myliły! W tej grze była „Złota Rączka“, która niejednokrotnie miała stosunki z Nalewkami. Teraz można było zrozumieć, skąd pochodziły zawikłania. „Złota Rączka“! To imię rzucało wiele światła na sprawę.
Bo też trzeba wiedzieć, kto była „Złota Rączka“. Kobieta młoda, piękna, inteligentna i nawet wykształcona, zaznaczyła ona szeregiem występków pobyt swój we wszystkich większych miastach w kraju i w stolicach Europy. Dzięki swoim powabom, była ona niemal niepochwytna; schwytana, zawsze się zdołała jakimś cudem uwolnić. Przenosiła się z miejsca na miejsce z zadziwiającą szybkością, ukazywała to tu, to tam; znaczyła swą drogę nowemi występkami, w różnych postaciach, przybierając najrozmaitsze nazwiska.
Ostatnio awanturnica znajdowała się na czele bandy złodziei kolejowych, operujących w wagonach. Sposób jej działania był niezawodny i nader prosty. Jako elegancka, młoda dama, zajmowała miejsce w jednym z odosobnionych przedziałów pierwszej lub drugiej klasy, zabierała znajomość z pasażerami, szczególnie płci męskiej, usypiała ich jakimś narkotykiem, i... okradała. Policja Cesarstwa i Królestwa była na jej tropie, nie mogła jednak przytrzymać tej niepochwytnej złodziejki. Z przygód jej awanturniczych, zawsze na tle sercowem haftowanych, można było pisać całe romanse.
„Złota Rączka“! Niedziw, że gra była trudna do odcyfrowania, skoro ona do niej należała. Teraz „Fryga“ mógł być pewny, że stoi wobec organizacji, która z jednej strony opiera się o Nalewki, z drugiej ginie gdzieś na Litwie. Słowa, które owego fatalnego wieczoru zamienili wobec niego w piwnicznej izbie strzegący go dwaj Żydzi, dowodziły również słuszności tego przypuszczenia.
Rozmyślania „Frygi“, który, pomimo otaczającego go gwaru i hałasu, zatopił się na chwilę w rozważaniu tej niezmiernie interesującej go zagadki, zostały wkrótce przerwane. Należało wracać do wydziału.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Wkrótce potem „Fryga“ został wezwany do sędziego śledczego.

Wszedł tam nie bez pewnej trwogi, niebawem jednak ochłonął i zrozumiał, że gorliwość jego doznała zasłużonego uznania. Sędzia obsypał go pochwałami. „Frygę“ oblał rumieniec radości.
Panie sędzio... — zaczął bełkotać uszczęśliwiony.
Sędzia tymczasem ciągnął dalej:
— Jestem teraz powiadomiony o wszystkiem. Znam sprawę tak, jak pan. Teraz będziemy mogli iść dalej. Dotąd nie badam pana urzędownie, to wszystko stanowi tylko rozmowę prywatną. Tymczasem trzeba działać.
„Fryga“ oczekiwał dalszych wyjaśnień. Sędzia wziął ze stołu drukowany blankiet i napisał na nim parę słów.
— Bądź pan łaskaw niezwłocznie udać się do ratusza i poprosić, ażeby ci dodano do pomocy dwóch lub trzech ajentów.
„Fryga“ skinął głową na znak zgody.
— Pojedziesz z nimi na Wspólną Nr... i przywieziesz niezwłocznie do mnie pannę Temę Z.
— W charakterze? — pytał ajent.
— Tymczasem w charakterze świadka. Potem zobaczymy. Oto wezwanie.
Ajent był już na nogach.
— Staraj się pan nie używać gwałtu. Wejdź do niej sam. W ostatnim razie, gdyby nie można było zrobić inaczej, uciekniesz się do pomocy twoich towarzyszy. Ja czekam, choćby najdłużej.
„Fryga“ chciał o coś zapytać, ale sędzia mu nie pozwolił. Ciągnął dalej:
— Pośpiech i spokój. Nie trzeba robić hałasu. A przedewszystkiem nie pozwól się jej z nikim komunikować. Rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Dziś wieczorem — kończył sędzia — zobaczysz się pan z „Czerwonym Jankiem“, a jutro zdasz mi z tego sprawę. Wreszcie jutro zejdziemy do mieszkania nieboszczyka Halbersona, ażeby odnaleźć resztę tajemniczego listu.
— To pan sędzia dotychczas tam nie był?
— Nie — odrzekł urzędnik z powagą. — Chciałem, żebyś pan znajdował się przy zejściu.
„Fryga“ pomimo bólu, który mu od czasu do czasu w różnych częściach ciała odzywał, wybiegł z kancelarji sędziego, jak na skrzydłach.
— Święta kobieta, ta Karolcia — mruczał pod nosem — co ona zrobi, to zawsze dobrze.
Ale ten dzień już od rana do wieczora pełen był niespodzianek.
W półtorej godziny potem wracał do sędziego sam. Ptaszek, po którego go posyłano, wyfrunął. Gniazdko było jeszcze ciepłe, ale próżne. Tema, jak już wiemy z rozmowy „Joska“ ze „Złotą Rączką“, zniknęła, a właściwie została usunięta poprzedniego dnia.
Nieobecność jej zresztą wywoływała żywy niepokój domowników, nie wiedzących co myśleć o tajemniczem zniknięciu ich pani. „Fryga“, którego służący odrazu wzięli za pisarza od komornika, jak się okazało, nawiedzającego niekiedy z obowiązków swego urzędu piękną kurtyzanę, nie mógł się od nich, pomimo swej zręczności, nic dowiedzieć. Zostawiwszy tedy dwóch najsprytniejszych kolegów na obserwacji w pobliżu domu, sam wrócił do sędziego.
Nie było co robić. Sędzia tymczasem zaakceptował ostrożność, przedsięwziętą przez ajenta, a robotę odłożono do następnego dnia.
Po zawinięciu na chwilę na Stare Miasto i spożyciu skromnej kolacji, ajent pobiegł na Nalewki, do „Czerwonego Janka“. Ale i tym razem szczęście mu nie służyło. „Fryga“ nie zastał bandyty w hotelu, a przynajmniej tak mu powiedział spotkany w korytarzu numerowy, którego już znamy, a który przechadzał się tutaj, jakgdyby na straży.
— Widocznie moja „serja“ odkryć wyczerpała się — kończył swe długie, opowiadanie „Fryga“. — Swoją drogą, ponieważ już dawno powinienem był stawić się u pana mecenasa, uważałem za właściwe, znalazłszy pierwszą wolną chwilkę, przybiec tutaj. I oto jestem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.