Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Spowiedź umierającego starca
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ 4.
Spowiedź umierającego starca

Wkrótce po wyjściu notariusza z namiotu brygantów zapadł zmrok. Młody „brygant“, który znalazł starca w górach, zaprowadził go w głąb jaskini.
— W tej celi zamieszkasz, mój starcze. Kapitan pozwolił ci zostać u nas.
Niedługo będę korzystał z waszej gościnności — westchnął żebrak. — Czuję już zbliżającą się śmierć.
— Nie trzeba tracić nadziei — pocieszał go brygant z współczuciem — odpoczniesz u nas i wrócisz do zdrowia.
— Nie... mój synu... — moje chwile są już policzone... czekam śmierci jak zbawienia... Drżę tylko na myśl o Sądzie, jaki mnie czeka na tamtym świecie.
Brygant zastanowił się.
— Może potrzeba ci spowiednika? — spytał.
— Jakto, między „brygantami“ znajduje się kapłan, sługa Boży?
— Tak, nasz ojciec Dominikanin nigdy nie bierze udziału w rozbojach, to człowiek pobożny i szczery. Przybył do nas, by nas oświecać i nawracać na drogę prawdy i nie jego to wina, że niewiele udało mu się zdziałać dotychczas. Jest on moim nauczycielem i bardzo dużo mu zawdzięczam.
— Jakto nauczycielem? — zdziwił się żebrak. — Czyż rozbójnicy uczą się czegokolwiek?
— Mnie uczono wszystkiego, co powinien umieć wielki pan, bo kapitan używa mnie wtedy, gdy trzeba wysłać na zwiady kogoś między znakomitych sennorów.
— Jak ci na imię?
— Mariano.
— A nazwisko?
— Nie wiem.
— Jakto? Musisz mieć przecież jakieś nazwisko?
— Nie mam żadnego.
— Dlaczego? Jak się nazywa twoja rodzina?
— Nie mam rodziny. Jestem podrzutkiem. Kapitan mnie znalazł w górach.
— Ile masz lat?
— Nie wiem.
— A jak dawno jesteś między „brygantami“?
— Osiemnaście lat.
Żebrak drgnął.
— Osiemnaście lat — szepnął — to tyleż co i...
Urwał i głośno rzekł: — a czy nie przypominasz sobie nic z czasów twego dzieciństwa, nim się dostałeś do brygantów?
— Czasami coś sobie przypominam, ale nie wiem, czy to było we śnie, czy na jawie.
— Przypominam sobie jakąś malutką, żywą laleczkę, czy może dziewczynkę, leżącą w pięknym, białym łóżeczku, ozdobionym złotą koroną.
— A imienia jej nie przypominasz sobie?
— Owszem: nazywałem ją Rositą.
— A co jeszcze przypominasz sobie?
— Czasami przypominam sobie jakiegoś mężczyznę, w pięknym złocistym mundurze, który mnie nazywał: „Alfons“. Brał mnie zawsze na kolana, pieścił i całował. Była też u nas piękna pani, która pieściła mnie i moją siostrę, Rositę. Byłem mały, ale słuchali mnie różni dorośli — widocznie słudzy. Ja też spałem w łóżku, które ozdobione było koronami. Pewnego razu obudziłem się w jakimś obcym miejscu z zawiązanymi ustami. Był przy mnie jakiś człowiek, którego bałem się śmiertelnie. Chciałem krzyczeć, ale on mi mocniej zawiązał chustkę na ustach.
Co się stało później, nie wiem. Przypominam sobie tylko, że się obudziłem w lesie sam jeden i że się bardzo bałem.
— Czy przypominasz sobie może, jak się nazywał ów wysoki mężczyzna?
— Słudzy mówili do niego: „panie hrabio“, albo „wasza ekscelencjo“.
— Słuchaj chłopcze: to ci się nie śniło, to było naprawdę!
— I ja tak myślałem, ale kapitan tak się zawsze na mnie gniewał i krzyczał, gdym to opowiadał, że się bałem poprostu mówić o tym. Wszyscy „bryganci“ śmieli się zawsze ze mnie, mówili, że zmyślam, więc myślałem, że może mi się naprawdę śniło tylko.
— A czy przypominasz sobie jak wyglądała ta korona?
— Owszem. Miała złote zygzaki z perłami, a pod nimi dwa srebrne znaki, zdaje się S i R.
— Mój chłopcze, to była hrabiowska korona. Nie zapominaj nigdy o tych znakach.
— O, ja dobrze pamiętam, chociaż nigdy nie wolno mi było z nikim mówić o tym, tylko z ojcem Dominikaninem.
— Więc mówisz, że ten ojciec jest dobrym człowiekiem, choć przystaje z brygantami?
— Tak. On nie jest brygantem i nigdy nic złego nie czyni. Można mu zaufać, bo to święty człowiek.
— Czy mógłbyś mi go zawołać?
— Naturalnie. Czy mam zaraz iść?
— Jeżeli nam nikt nie przeszkodzi, tak. Chciałbym tylko, byś był obecny podczas spowiedzi.
— Ja? — zdziwił się rozbójnik — ja nie śmiałbym nigdy słuchać czyjejkolwiek spowiedzi.
— Prosiłbym jednak byś był obecny, bo dotyczy ona ciebie właśnie. Ciebie to szukałem w tych górach i teraz spokojnie umrę, gdy z duszy mej zrzucę grzech śmiertelny.
Mariano z coraz większym zdumieniem spoglądał na żebraka.
— Szukałeś mnie? — spytał z niedowierzaniem. — Z jakiej racji.
— Dowiesz się tego w czasie spowiedzi. Urządź to tylko tak, by nikt się o tym nie dowiedział.
— Dobrze — powiedział Mariano — ale... co to wszystko znaczy?
— Wydano cię w ręce brygantów poto, by cię zabili — odparł żebrak. — Kapitan tego nie zrobił, ale najwidoczniej chodzi mu o zachowanie tajemnicy twego pochodzenia. Gdyby więc wyszło na jaw, że znasz prawdę, mogłoby z tobą być bardzo źle.
— Bedę milczał — rzekł Mariano. — Księdza zaś sprowadzę do ciebie, kiedy wszyscy zasną.
— Powiedz mu tylko, żeby zabrał z sobą papier, atrament i pióro, bo będzie musiał zapisać wszystko, co dotyczy twego pochodzenia.
Mariano zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:
— Musisz się, starcze, przenieść do innej celi, bo tu mógłby nas ktoś podsłuchać. Chodźmy.
Starzec wstał z wysiłkiem i poszedł za nim. Mariano pośpieszył mu z pomocą, gdyż nieszczęśliwy był taki słaby, że ledwie trzymał się na nogach.
Dowlókłszy się do wskazanej celi, starzec upadł na posłanie, wyczerpany zupełnie. Mariano wyszedł.
Nagle żebrak zakaszlał straszliwie i z ust jego buchnęła krew..
Przez chwilę dławił się i zachłystywał. Na twarzy jego malowało się śmiertelne przerażenie. Nieszczęśliwy myślał, że to już koniec...
Zwolna jednak oddech jego stawał się równiejszy i wyraz ulgi pojawił się na twarzy.
— Dzięki ci, Matko najświętsza, żeś mnie utrzymała przy życiu i pozwoliła odnaleźć tego chłopca — szeptał cichutko.
— Może mi Bóg przebaczy mój grzech śmiertelny, popełniony wobec niego?

O północy zbóje już spali. Mariano, który z ledwością doczekał się tej chwili, wyszedł pocichutku ze swej celi i na palcach zakradł się do bocznej jaskini, gdzie nad książkami siedział jeszcze Dominikanin.
— To ty, Mariano? — spytał — cóż cię do mnie sprowadza o tak późnej godzinie?
Tak późna wizyta zdziwiła niezmiernie zakonnika.
— Mów ciszej, ojcze — prosił młodzieniec — nikt nie powinien nas słyszeć.
— Więc to tajemnica?
— Tak. Przyszedłem cię prosić, ojcze, byś poszedł wyspowiadać tego obcego starca. Zależy mu bardzo, żebym ja był przy tym i żeby o tym nikt nie wiedział.
— Ty? A to czemu?
— Bo będzie mowa o moim pochodzeniu.
Ksiądz podniósł się i spytał z wyrazem niewymownego zdumienia:
— Teraz już rozumiem, dlaczego mu zależy na zachowaniu tajemnicy. Musimy rzeczywiście być bardzo ostrożni, bo kapitan gotów ci zrobić coś złego, gdyby się o tym dowiedział.
Poszli do umierającego.
— Mój pobożny ojcze — zaczął żebrak na widok księdza — czuję, że śmierć moja już bliska i chciałbym bardzo ulżyć memu sumieniu. Od osiemnastu lat bowiem dźwigam ciężar nie do zniesienia.
— Bóg łaskaw dla skruszonego — zauważył kapłan — wyjaw mi, co przygniata twe serce.
— Dwa ciężkie grzechy, mój ojcze: krzywoprzysięstwo i zamiana dziecka.
— Są to zaiste bardzo ciężkie grzechy, mój synu — rzekł kapłan.
— Wobec kogo je popełniłeś?
— Pierwszy wobec waszego kapitana.
— Byłem kiedyś „brygantem“ i nie dotrzymałem danej kapitanowi przysięgi.
— To ty byłeś członkiem bandy? — zdumiał się ksiądz.
— Tak jest, ojcze. Przed tym byłem przemytnikiem, ale pewnego razu złapano mnie, skonfiskowano mi cały majątek i wtrącono do wiezienia. Gdy wyszedłem na wolność, przystałem do brygantów. Pierwszym czynem, jaki musiałem z rozkazu kapitana wypełnić, było porwanie dziecka. Wykonałem jego rozkaz, ale opadły mnie potem tak okropne wyrzuty sumienia, że nie mogłem spać po nocach. Wkrótce kapitan kazał mi zabić pewnego człowieka, uciekłem więc z oddziału, łamiąc w ten sposób złożoną mu uroczystą przysięgę posłuszeństwa.
— Opowiedz więc przede wszystkim historię o porwaniu dziecka — rzekł Dominikanin.
— Była to pierwsza zbrodnia, jaka miałem wykonać z rozkazu kapitana. Nie ufał mi jeszcze i poszedł ze mną, by mnie dopilnować. Działo się to osiemnaście lat temu w Barcelonie. Kapitan wraz ze mną zatrzymał się w jakimś wielkim domu, gdzie mieliśmy dokonać porwania dziecka. O północy do naszego pokoju przyszedł jakiś obcy ze sporą paczką w ręce. Kiedy ją rozwinął, okazało się, że leżał w niej chłopczyk uśpiony mocno. Sukno, w które był zawinięty, czuć było eterem — widocznie więc dziecko było pozbawione przytomności, żeby nie krzyczało. Miałem tego chłopczyka zamienić na innego, który spał w sąsiednim pokoju. Dostałem flaszkę eteru, którym uśpiłem piastunkę i dziecko, rozebrałem obu chłopców, zamieniłem ich ubrania, zostawiłem przyniesionego chłopczyka, a z drugim wróciłem do kapitana, który go zabrał ze sobą.
— Czyś tego pewny?
— Tak. Pomogłem mu przecież przynieść dziecko. Tym porwanym chłopcem jest Mariano.
— Skąd wiesz?
— Mógłbym na to przysiąc! Mariano mówił już podobno ojcu o swoich „snach“ z dziecięcych czasów, ale to nie były sny, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. Opowiadał mi o koronach i znakach, jakie były na jego łóżku, a ja dokładnie sobie przypominam, że łóżko, z którego porwałem dziecko ozdobione było koronami i literami S. i R.
— Niezbadane są wyroki Boskie — rzekł Dominikanin może sądzone ci było stać się narzędziem wyroku Opatrzności. Czy nie wiesz, kim był człowiek, który przyniósł dziecko?
— Nie wiem. Raz tylko słyszałem jego imię. Kapitan nazywał go podczas rozmowy Gasparino, gdy sądził, że mnie nie ma. Ja tymczasem byłem w sąsiednim pokoju i słyszałem każde ich słowo. Przyjrzałem się też dokładnie temu człowiekowi i choć to już osiemnaście lat minęło, poznałbym go odrazu.
— Jak on wyglądał?
— Był wysoki, chudy, głos miał skrzeczący.
— Aha. No, a coście zrobili ze skradzionym chłopcem?
— Przynieśliśmy go do jaskini i tu się nim zaopiekowali „bryganci“. Było mu dobrze, tylko tęsknił okropnie i wciąż wspominał ojca, matkę, siostrzyczkę Różyczkę i jakąś Elwirę i Alimpa. Kapitan gniewał się bardzo, kiedy zaczynał o tym mówić i w końcu zakazał mu zupełnie wspominać te imiona. Teraz już pewno ich nie pamięta wcale.
— O nie — zaprzeczył Mariano — dokładnie sobie przypominam. Alimpo był mały i bardzo śmieszny. Miał dziwny wąsik pod nosem. Kłuł mnie zawsze nimi, kiedy mnie całował i dlatego bardzo nie lubiłem tych wąsów. Elwira była jego żoną. Była bardzo gruba i bardzo dobra dla mnie. Pamiętam ją tak dobrze, że poznałbym na pierwszy rzut oka.
— Dziwne to rzeczy, mój synu — rzekł kapłan. — Teraz już jestem naprawdę przekonany, że ty jesteś chłopcem, którego, zamienił ten człowiek. — I zwracając się do starca, spytał:
— Jak ty się nazywasz i skąd pochodzisz?
— Nazywam się Manuel Sertano, a pochodzę Z Mataro.
— Dobrze — rzekł zakonnik, zapisując jego słowa — postaramy się to spamiętać.
Chory zakaszlał ciężko, po czym mówił dalej:
— W kilka tygodni po zamianie dziecka kazano mi zabić pewnego podróżnego. Nie mogłem się jakoś zdobyć na to i zwlekałem, choć mi kapitan groził śmiercią za nieposłuszeństwo. W końcu złamałem daną mu przysięgę i uciekłem.
— Dobrześ zrobił, mój synu. Czy to jest to krzywoprzysięstwo, o którym mówiłeś.
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jeżeli byś tylko to miał na sumieniu, to mógłbyś umrzeć spokojnie. Żyję tu już oddawna między „brygantami“, nie chcę bowiem, by te zbłąkane dusze pozostały bez słowa Bożego i wierzę, że prędzej czy później uda mi się ich nawrócić. Zaprawdę słusznie uczyniłeś, nie chcąc zabić człowieka. Co się tyczy zaś twej niedotrzymanej przysięgi, to siłą mojego urzędu jako sługa świętego Kościoła, zwalniam cię od tej przysięgi i przynoszę ci przebaczenie.
— Jakże ci wdzięczny jestem, święty ojcze, za to, że tak wielki ciężar zdejmujesz z mej duszy — rzekł chory. — Gdybyż i drugi grzech mógł mi być przebaczony! Jakże ciężko pokutowałem zań przez całe życie! Tułałem się z kraju do kraju, prześladowany wszędzie przez wyrzuty sumienia. Wreszcie zapadłem na suchoty i kiedy poczułem zbliżającą się śmierć, wróciłem do Hiszpanii, by wyszukać brygantów i zapytać, co się stało z chłopcem. Na szczęście spotkałem zaraz na wstępie Mariana i dowiedziałem się, że on jest tym, kogo szukam. Chwała Wszechmocnemu za łaskę, jakiej mi użyczył, gdyż już jutro mogłoby być za późno.
Starzec zakaszlał straszliwie i na ustach jego ukazała się krew. W tejże chwili rozległy się czyjeś kroki, zbliżające się do celi.

Mariano szybko skrył się w ciemnej framudze, ksiądz zaś stanął tak, by wchodzący nie mógł go zobaczyć.
Otworzyły się drzwi i na progu pojawił się kapitan.
— Co się tu dzieje? — zapytał zdziwiony.
— Spowiadam umierającego — odpowiedział ksiądz. — Nie wchodź tu, kapitanie, bo nam przeszkodzisz.
— Dobrze, nie wejdę. Ale dlaczego nie został w tej celi, do której kazałem Marianowi go zaprowadzić?
— Czyż wolno, by spowiedź umierającego podsłuchali ludzie niepowołani? Ta cela jest na uboczu i dlatego przenieśliśmy się do niej.
— Bardzo jesteście ostrożni, ojcze — rzekł kapitan z nutą podejrzliwości w głosie — ale chciałbym wiedzieć, czy w tej spowiedzi nie ma nic takiego, co mogłoby nam zaszkodzić.
— W spowiedzi żebraka? — obruszył się zakonnik. — Idź, kapitanie, ciebie się widać żarty trzymają, a z świętego sakramentu drwić nie wolno.
Kapitan rozejrzał się po celi i, nie zauważywszy nic podejrzanego, wyszedł. Mariano i ksiądz odetchnęli — niebezpieczeństwo minęło.
— Mój synu — rzekł Dominikanin, gdy kroki herszta zamilkły — popełniłeś wielki grzech: wydarłeś dziecko rodzicom i z twojej winy stało się ono rabusiem. Grzech to wielki, większy jeszcze, niż sam sądzisz, ale większą jeszcze jest łaska i miłosierdzie Boże. Wszechmocny odpuści ci twój grzech, jeśli ci go odpuści ten, wobec którego zawiniłeś tak ciężko.
Chory wyciągnął ręce błagalnie ku Marianowi, Ten zbliżył się doń.
— Przebaczam ci, Manunelu Sertano. Wyrządziłeś mi wielką krzywdę i jestem grzesznikiem, ale niech ci Pan Bóg tak odpuści twe winy, jak ja ci przebaczam.
Głowa żebraka opadła na posłanie. Zapadłe oczy zamknęły się, a na twarzy pojawił się wyraz błogości.
— Och, jak lekko mi teraz — szepnął. — Dzięki Ci, Chryste, za Twą dobroć i łaskawość... teraz umrę spokojnie. Godziny moje już są policzone, a chciałbym naprawić wyrządzone krzywdy. Weź, pobożny ojcze, papier i pióro i spisz dokładnie dzieje porwanego chłopca, a ja podpiszę dokument. Niechaj ma Mariano dowód na piśmie, kim jest. Może z Boską pomocą uda mu się odszukać swą rodzinę.
— Dobrze — rzekł ksiądz — zapiszę wszystko. Co prawda, na podstawie twoich zeznań nie sposób będzie od razu odnaleźć rodziny Mariana, ale może uda nam się dowiedzieć, kim był ów Gasparino i w czyim to domu sprzęty ozdobione są koronami i literami S. i R.
— Najprościej byłoby spytać kapitana — powiedział Mariano — on wie na pewno, jakiej to rodzinie zostałem porwany. Zmuszę go do powiedzenia prawdy.
— Ani się waż! — zawołał Dominikanin. — Kapitan strzeże zazdrośnie tej tajemnicy i gotów cię zabić, gdybyś go zaczął badać.
Zwracając się do żebraka, spytał:
— Jak się nazywał zamek, w którym dokonana została zamiana?
— Nie wiem, lecz obok był hotel „L’Homme Grand“[1] — odpowiedział starzec.
— Czy ktoś zauważył tę zamianę?
— Nie wiem, bośmy opuścili miasto jeszcze przed świtem.
Teraz kapłan nie pytał już więcej i zabrał się do spisywania zeznań żebraka. Gdy zakończył, podał dokument żebrakowi do podpisania, a później podpisał go sam.
— Schowam to pismo — rzekł — u mnie będzie pewniejsze niż gdzie indziej, a teraz ty, Mariano, idź stąd, jużeś niepotrzebny. Moim obowiązkiem jest pozostać przy umierającym do ostatniej chwili.
Młodzieniec wyszedł bez słowa. Był zupełnie oszołomiony tym, czego się dowiedział przed chwilą. W głowie huczało mu jak w ulu. Dotychczas uważał herszta za swego dobroczyńcę, teraz zaś dowiedział się, że był on przyczyną jego nieszczęścia, że z jego winy został porwany z łona swej znakomitej rodziny i rzucony między bandę rozbójników.
Tej nocy nie mógł zasnąć wcale. Przewracał się z boku na bok, rozpamiętując swój smutny los. Znienawidził w ciągu tej jednej nocy kapitana, którego uważał za przyczynę swego nieszczęścia.
Kapitan tymczasem siedział w swej celi i rozmyślał o nim właśnie. Przybycie żebraka obudziło w nim stare wspomnienia.
— Jaki ten stary podobny do Manuela — mruczał — przysiągłbym, że to ktoś z jego rodziny... a kto wie, czy nie on sam... Ej, chyba nie: tamten był chłop na schwał, a ten to dziadyga stary, połamany, chory... Może to jego ojciec?... E, co mi tam do tego? Stary i tak nie dożyje do rana. Grunt, że mamy tu Mariana, który nieraz nam się jeszcze przyda.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś W milczeniu, po czym mruczał dalej:
— Ale ten Gasparino Kortejo to dopiero dobra sztuka! Toż on gorszy od najgorszego „bryganta“! I to ma być człowiek uczciwy i notariusz! A jaki pobożny, bez Boga ani rusz! Ciekawym dlaczego chce zabić tego lekarza? Co mu ten cudzoziemiec zawinił? Hm, właściwie nie ma co pytać, bo i tak nie powie mi, ale chciałbym w każdym razie wiedzieć.
Wstał i począł chodzić po celi, mrucząc w dalszym ciągu:
— Trzeba z niego wyciągnąć, ile się da, bo stary widać dobrze się obłowił w służbie u hrabiego Rodriganda, a teraz chce go się pozbyć. Będzie mi musiał zapłacić dobrze za ten kawałek papieru, który posiadam.
Roześmiał się szyderczo i przystąpiwszy do kamiennej ściany, nacisnął jakąś ukrytą sprężynę. W tejże chwili ukazała się mała skrytka. Kapitan wyjął z niej kartkę papieru, starą bardzo i pożółkłą i począł czytać głośno, naśladując skrzeczący głos notariusza:

— Oświadczam niniejszym zgodnie z prawdą, że rybak Manuel Sertano z Mataro zamienił dnia pierwszego października 1890 roku w Barcelonie, z mojego rozkazu i za zapłatą tysiąca piastrów w srebrze jednego chłopca na drugiego. Zamieniony chłopiec żyje pod imieniem Mariano pod pewną opieką w grocie górskiej.
Manreza, dnia 15 listopada 1890 roku.

Gasparino Kortejo
notariusz.

Kapitan złożył papier i schował go z powrotem do skrytki. Potem pogłaskał brodę i zamruczał z zadowoleniem:
— Mam starego w ręku, o mam! Zapłaci mi kiedyś dobrze za ten papierek! Ha, ha, ha, stary wił się jak piskorz, wzdragał się i wykręcał, ale mu nie nie pomogło: musiał podpisać i koniec. Szkoda tylko, że nie wiem, kim byli zamienieni chłopcy.
Parę minut chodził w milczeniu po jaskini, po czym uderzył się w czoło i zawołał:
— Już wiem, co zrobię: poślę Mariana do Rodriganda, żeby śledził tego chytrego notariusza. Chłopak jest zręczny, śmiały i wychowany jak najprawdziwszy sennor z wysokiego rodu. Potrafi się z pewnością znaleźć w towarzystwie i nikt nie pozna po nim, że to „brygant“, a nie szlachcic. Przy tym Kortejo go nie zna i na myśl mu nawet nie przyjdzie, że to ten sam chłopiec, którego kazał porwać osiemnaście lat temu. Ależ to heca będzie dopiero, gdy się o tym dowie.
Długo jeszcze chodził po celi kapitan, snując swe plany, nim się udał na spoczynek.
Rankiem następnego dnia powiedział mu Dominikanin, że żebrak, którego wyspowiadał, umarł w nocy.
— Dobrze — mruknął kapitan — pozbyliśmy się tego włóczęgi. Wyrzućcie go w przepaść.
— Nie dopuszczę do tego, kapitanie! — oburzył się zakonnik. — Umarły jest chrześcijaninem i jako taki ma być pogrzebany.
— Co mnie do tego? — — machnął ręką kapitan. — Róbcie sobie z nim, co chcecie. Czy Mariano już wstał?
— Tak.
— Niech przyjdzie zaraz do mnie.
W parę minut później do celi herszta wszedł Mariano. Był blady, ale spokojny i opanowany i nikt nie poznałby teraz nienawiści, jaką żywił do kapitana.
Kapitan przyjął go ze zwykłą sobie rubaszną poufałością.
— Jak się ma twój koń? — spytał.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się. Widocznie wzmianka o ulubionym wierzchowcu była dlań przyjemna.
— Ledwie go będzie można poskromić — rzekł. — Stoi już więcej niż miesiąc w końskiej jaskini na górze i musiałem go zabrać stamtąd, bo bije i kąsa swoich towarzyszy.
— Uważaj, żeby nie było jakiego nieszczęścia. Gdy koń długo nie widzi jeźdźca, nietrudno później o nieszczęście.
— Czy mam go ujeżdżać, kapitanie?
— Tak.
— W jakim kierunku?
— Daleko, do Manrezy i zamku Rodriganda.
— O, to naprawdę bardzo daleko, kapitanie!
— Będziesz miał dość czasu na te wycieczki. Możliwe, że wypadnie ci tam pozostać nawet przez pewien czas.
Wyraz szczerego zadowolenia pojawił się na twarzy Mariana. Myśl o pozbyciu się towarzystwa zbójów choćby na pewien czas wprawiła go w znakomity humor.
— Czy dasz mi jakieś polecenie, dowódco?
— Tak — odpowiedział herszt. — Będziesz miał pewne zadanie do spełnienia i to bardzo trudne: Masz dostać się jakimkolwiek sposobem na dwór hrabiego Rodriganda i zachowywać się w ten sposób, żeby ci tam pozwolili pozostać możliwie najdłużej. W ciągu tego czasu postarasz się poznać dokładnie stosunki panujące na zamku.
— O co ci chodzi, kapitanie?
— Masz śledzić przede wszystkim notariusza, nazwiskiem Kortejo, który jest zastępcą prawnym hrabiego. Następnie zorientujesz się, jakie stosunki łączą go ze starym hrabią de Rodriganda i z jego synem Alfonsem. Musisz zobaczyć, do kogo ten hrabia jest podobny, do ojca, czy do notariusza.
— Za kogo mam się przebrać, kapitanie?
— Potrafisz udawać Francuza?
— O, i jak jeszcze, dowódco! Wiesz przecież, że władam francuskim nie gorzej, niż hiszpańskim.
— Dobrze więc. Przebierzesz się za francuskiego oficera. Mundur się u nas znajdzie, konia masz dobrego, a i legitymację dostaniesz na nazwisko Alfreda de Lautreville. Spodziewam się, że się dobrze sprawisz,
— Postaram się, kapitanie.




  1. Pod wielkim człowiekiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.