Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Kasztelan i jego żona
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 5.
KASZTELAN i JEGO ŻONA.

A w zamku Rodriganda panowała tymczasem cisza jakby makiem zasiał. Hrabia bowiem był jakby osłabiony i raził go najlżejszy szmer.
Nikt nie spełniał jego rozkazu tak dokładnie i starannie, jak kasztelan Juan Alimpo: przemykał się on cichuteńko po korytarzach, lekko i zwinnie przesuwał się wśród staroświeckich mebli, skradając się ustawicznie na paluszkach.
Żona jego starała się chodzić równie cicho, jak on, lecz nie udawało się jej to. Nic dziwnego, Alimpo był szczupły i drobny, ona zaś była szersza, niż dłuższa, a ważyła z pewnością osiem razy tyle, co jej mąż.
W tej właśnie chwili zajęci byli sprzątaniem komnaty, przeznaczonej dla doktora Zorskiego.
— Jak myślisz, Elwiro, czy spodoba mu się nasza robota?
— Jestem tego pewna.
— Jaki on skromny — rzekła Elwira.
— I jaki roztropny i uczony.
— I taki piękny, Alimpo.
— Hm, może i piękny. Wam, kobietom, takie rzeczy — wpadają prędko w oczy, a ja, prawdę powiedziawszy, nie znam się na tym wcale. Wiem tylko, że go lubię i czuję przed nim ogromny respekt. A ty, Elwiro?
— Ja też. Przecież on taki szlachetny i dumny, jakby był hrabią, albo księciem krwi.
— Nasz pan też go bardzo lubi.
— A nasza hrabianka jeszcze bardziej.
— Skąd ty to wiesz, Elwiro?
— Oho, polegaj na mnie. Już ja się znam na rzeczy.
— No, no — pokręcił głową Alimpo — to dopiero. Ale wiesz, tamci trzej lekarze nie podobają mi się wcale.
— Ani mnie.
— Wiesz, Elwiro, nie życzę nikomu źle, ale tych doktorów to niechby djabli wzięli.
— I ja tak myślę, mój Alimpo. Byliby z pewnością zamordowali naszego pana, gdyby nasz sennor doktór nie przyjechał.
— No a cóż powiesz o młodym panu, Elwiro?
— Hm, jak mowa o państwie, to wolę być ostrożną. A ty?
— Ja również, ale zawsze wartoby, żeby i jego... — tu Alimpo urwał znacząco.
— No co? Czemu nie kończysz?
— No, żeby go dja... żeby go djabeł porwał... tak samo, jak lekarzy.
— Aj, Alimpo, Alimpo — załamała ręce. — Tyle lat jesteś na służbie i jeszcześ się nie nauczył uszanowania dla państwa.
— A ty, Elwiro, lepiej mu życzysz?
— Ja?
— No tak, ty.
— No... nie...
A widzisz!
— No, bo on mi się nie podoba wcale. On nawet nie wygląda na prawdziwego hrabiego!
— Naturalnie, że nie. Wcale nie jest podobny do swego ojca, naszego łaskawego pana. Czyś tego nie spostrzegł?
— A jakże, myślałem o tym nieraz. Przecież młody pan nie jest wcale podobny do starszego pana, tylko do sennora Kortejo.
— Co ty opowiadasz? Chciałaś powiedzieć, że podobny do siostry Klaryssy.
Elwira zdziwiła się niezmiernie, ale po namyśle rzekła:
— Wiesz, Alimpo, masz rację! On jest naprawdę podobny do siostry Klaryssy. Tak, ten młody pan wygląda jakby nie był synem państwa, tylko notariusza i tej pobożnej siostruni.
— E, wiesz, z tego gadania nic dobrego nie będzie. Jeszcze ktoś podsłucha i będziemy mieli kram. Weźmy się lepiej do roboty.
— Ja już skończyłam.
— I ja też.
Wyszli. Na korytarzu minęli ich trzej hiszpańscy lekarze. Mieli miny niezmiernie uroczyste i kroczyli z powagą i dostojeństwem.
— Dokąd oni idą? — spytała szeptem pani Elwira.
— Pewnie do pana hrabiego — równie cicho odpowiedział jej mąż.
Jakoż lekarze szli rzeczywiście do pana de Rodriganda, ale przed drzwiami jego zostali zatrzymani przez lokaja.
— Wybaczą panowie — rzekł lokaj grzecznie — jaśnie wielmożny pan hrabia kazał mi nie wpuszczać nikogo do siebie.
— Proszę nas zameldować — rzucił ostro Francas.
— Panowie wybaczą, ale nie śmiem tego zrobić. Pan hrabia jest chory i nie pozwala wchodzić do siebie nikomu.
— Jeżeli pan hrabia jest chory, to my, jako lekarze, powinniśmy być przy nim.
— Co ja na to poradzę? — rzekł, rozkładając bezradnie ręce — mnie kazano... muszę słuchać...
— Tam, gdzie jest chory, rozkazuje doktór — rzekł Francas groźnie.
Służący wahał się. Ton, jakim mówił do niego Francas, nic dobrego nie wróżył.
— Spróbuję — mruknął po namyśle i wszedł do hrabiego. Po chwili wrócił ze słowami:
— Pan hrabia prosi.
— A widzicie! — zawołał Francas z triumfem.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, lokaj mruknął?
— Żebyście pękli! Z wami to tylko kłopot i utrapienie.
Lekarze tymczasem weszli do hrabiego.
Złożyli mu głęboki ukłon, choć hrabia nie mógł tego widzieć.
— Siadajcie, panowie — rzekł gospodarz słabym głosem — słyszeliście chyba, że potrzebuję spokoju. To, że panów przyjmuję, proszę uznać za dowód szacunku i sympatii, jaką żywię względem panów.
Lekarze skłonili się raz jeszcze.
— Czym mogę służyć, sennores?
— Jaśnie wielmożny panie hrabio — zaczął Francas — proszę nam wierzyć, że sprowadza nas tu tylko troska o zdrowie pana hrabiego. Słyszeliśmy, że zalecono panu zupełny spokój, ale wiemy, że stan pana hrabiego jest groźny, więc pośpieszyliśmy zaofiarować swoje usługi.
— Dziękuję panom — odpowiedział pan de Rodriganda — jestem niezmiernie panom zobowiązany za troskliwość, ale nie widzę żadnych powodów do obaw.
— Łaskawy pan hrabia pozwoli — wtrącił doktór Millanos z Kordoby — choremu często się zdaje, że mu nic nie jest, gdy w rzeczywistości stan jego jest bardzo groźny.
— Zupełnie słusznie — zgodził się hrabia — dlatego też nie polegam na swoim samopoczuciu i pozostaję pod obserwacją i opieką doktora Zorskiego, który stwierdził przed godziną, że mój stan polepszył się znacznie.
Lekarze spojrzeli na siebie znacząco. W oczach ich błysnęła nienawiść i strach. Francas jednakże nie ustępował.
— Dziwi mnie bardzo zaufanie, którym pan hrabia obdarza tego nieznanego nikomu cudzoziemca — rzekł Francas. — On leczy przecież jak znachor.
— Wybaczcie, sennores — rzekł hrabia — ale stanowczo posuwacie się za daleko w swych oskarżeniach. Doktór Zorski jest wprawdzie cudzoziemcem, ale jest to starszy asystent profesora Letourbiera. Poza tym zechcą panowie wziąć pod uwagę, że nie ma go tu w tej chwili i rzeczą nie rycerską jest odzywanie się w ten sposób o człowieku, który się nie może bronić.
— Jeżeli krytykujemy doktora Zorskiego, to tylko ze względu na pana hrabiego. Powtarzamy: jedynym ratunkiem dla pana hrabiego jest natychmiastowa operacja, podczas gdy metoda, którą stosuje doktór Zorski, doprowadzi niechybnie do katastrofy.
Hrabia znów uśmiechnął się i spytał:
— Czy panowie są tego pewni?
— Najzupełniej — odpowiedzieli wszyscy trzej.
— W takim razie proszę obejrzeć sobie to — powiedział hrabia, podając lekarzom nieduże pudełko.
Francas wziął je do ręki, zajrzał do środka i skrzywił się pogardliwie.
— Najlepszy dowód nieuctwa doktora Zorskiego — rzekł. — Temu panu się zdaje, że za pomocą proszku potrafi uleczyć kamień.
— Myli się pan — powiedział hrabia z przekąsem — to nie jest lekarstwo. Ten proszek jest częścią kamienia, który doktór Zorski usunął za pomocą swojej metody.
Doktorom zrzedły miny, ale bezczelny Francas nie chciał jeszcze dać za wygraną.
— Ach, jakież to musiało być bolesne:
— Oh, nic strasznego — machnął ręką hrabia — przyjemnie to nie było, ale wytrzymałem jakoś. Najważniejsza rzecz jest to, że się pozbyłem już znacznej części kamienia i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości pozbędę się reszty. Zresztą, jeżeli panami powoduje rzeczywiście tylko troska o moje zdrowie, proszę się skomunikować z doktorem Zorskim, który zapewne nie odmówi panom swej współpracy.
— O, dziękuję — odpowiedział Francas gniewnie — dziękujemy najmocniej za tę propozycję. Nie mamy zamiaru uczyć się u tego pana. Jeśli pan hrabia tylko to nam może zaproponować, proszę o zwolnienie mnie, bym mógł powrócić do Madrytu. Nie pozostanę ani chwili dłużej tam, gdzie nie potrafią ocenić mych zasług.
— Ani ja — dorzucił Millanos — wracam natychmiast do Kordoby.
— A ja proszę o zwolnienie mnie ze stanowiska lekarza domowego pana hrabiego — rzekł doktór Cielli — jestem niepotrzebny, gdyż funkcje moje spełnia pan Zorski.
— Bójcie się, panowie, Boga — zaśmiał się dobrodusznie hrabia — toż to atak na mnie aż z trzech stron. Czyż to nieodwołalne postanowienie panów?
— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy trzej.
— Zamek Rodrigandów rozwarł wobec panów swe gościnne podwoje i radby panów zatrzymać nadał — powiedział hrabia z powagą — jeśli jednak sennores życzą go sobie opuścić, nie zatrzymuję panów. Proszę przedłożyć rachunki mojemu skarbnikowi i przyjąć serdecznie podziękowanie za dotychczasową troskliwą opiekę.
— Podziękowanie jużeśmy odebrali — rzucił Francas ostro — proszę uważać tę naszą bytność w tej chwili za ostatnią wizytę na zamku.
— Jak sobie panowie życzycie — odparł hrabia obojętnie — żegnam panów.
Ukłonili się i wyszli.
— Carramba! — zaklął Cielli — jesteśmy pobici przez nieznanego nikomu cudzoziemca-włóczęgę! I to ma mu ujść bezkarnie?
— Zobaczymy — powiedział Francas, zaciskając pięści — zobaczymy, czy oni nas nie wezwą z powrotem.
Lekarze pożegnali się i rozeszli do swych pokojów.

Gdy Francas wszedł do siebie, czekali już nań hrabia Alfons, notariusz i pobożna siostrzyczka.
— No i cóż? — spytał młody hrabia niespokojnie — udało się?
— A tak, udało się Zorskiemu wygryźć nas stąd.
— Naprawdę?! — krzyknął notariusz.
— Naprawdę.
— A niechże go wszyscy djabli porwą! — zaklął Kartejo.
— Ba, nie mam nic przeciwko temu — powiedział doktór z goryczą — ale cóż nam z tego, kiedy musimy jechać.
— A to czemu?
— Kazano nam przedłożyć rachunki i jechać z Bogiem.
— Ależ to niesłychana rzecz — unosił się notariusz. — To więcej niż niegrzeczność, to formalne wyrzucanie za drzwi! Panowie zostaniecie. Hrabia sam panów poprosi, żebyście pozostali.
— Ciekawym, jakim cudem potrafi go pan skłonić do tego, skoro myśmy nie potrafili.
— Zobaczy pan, doktorze. Tymczasem zechce pan powtórzyć swą rozmowę z hrabią.
Doktór Francas rozpoczął opowieść, przerywaną co chwila okrzykami zdumienia.
— To znaczy, że ten przybłęda leczy swoją metodą? — spytał Alfons.
— Niestety, tak, panie hrabio.
— I to bez waszej wiedzy? — badał dalej rzekomy dziedzic rodu Rodriganda.
— Tak. Ten Zorski odpłaca nam pięknym za nadobne.
— Sądzi pan, że kuracja uda mu się?
— Z całą pewnością. To bardzo znany we Francji lekarz. Mogę powiedzieć prawdę, bo nas nikt nie słucha.
— W takim razie nie pozwolimy mu doprowadzić kuracji do końca.
— W jaki sposób?
— Mniejsza o to. Zajmie się tym sennor Kortejo i postara się tą sprawą pokierować.
Doktór spojrzał pytająco na notariusza.
— Biorę to w swoje ręce i ręczę za pomyślny skutek — rzekł Kortejo i spytał:
— Doktorze, czy zechce pan jeden dzień przynajmniej pozostać w Rodriganda? Jestem przekonany, że hrabia wezwie was jutro do siebie i poprosi o dalsze leczenie.
— Dobrze, zostanę, ale tylko do jutra, nie dłużej.
Pożegnali się i Kortejo wyszedł, kierując się do części parku, graniczącej z lasem. Znalazłszy się na miejscu, ukrył się wśród krzaków i gwizdnął głośno, przeciągle. Odpowiedział m u podobny gwizd i po chwili stanął przed nim jakiś zamaskowany człowiek w góralskim stroju. Był to jeden z brygantów, przysłany przez herszta.
— To wy, sennorze? — spytał.
— Macie wreszcie rozkaz.
— Tak — odpowiedział Kortejo — dziś to się musi stać.
— Nareszcie! Jużeśmy się nie mogli doczekać.
— Kiedy mamy go sprzątnąć?
— Choćby zaraz — odpowiedział notariusz.
— Teraz nie można, bo poszedł na polowanie do lasu.
— Tym lepiej, wyszukajcie go i skończcie z nim pocichu.
— Ba, widziałem go ze dwie godziny temu. Gdzie go teraz szukać?
— Zaczekajcie więc, aż powróci.
— Doskonale. Jak sennor usłyszy strzały, będzie już po wszystkim.
— Strzały? — zapytał notariusz — macie zamiar strzelać?
— Tak jest. Strzelamy celnie. Żaden z nas nie chybia nigdy.
— Tak, ale strzały zaalarmują wszystkich mieszkańców zamku. Wolę, żeby wszystko odbyło się pocichu. Spodziewam się, że umiecie używać noży?
— Naturalnie — potwierdził rozbójnik.
— W takim razie zakłujecie go. Kiedy zdechnie, wsadzicie mu nóż do ręki, a my ogłosimy, że popełnił samobójstwo.
„Brygant“ pokręcił głową.
— Nie wiem, czy to się uda — mruknął — to silny chłop, będzie się bronił zaciekle. Choćbyśmy go zarżnęli, nikt wam nie uwierzy, że popełnił samobójstwo.
— To nie wasza sprawa — burknął Kortejo — powiedzcie po prostu, że się go boicie.
— Ja się boję? — obraził się rozbójnik. — Zobaczysz, sennorze, czy ten doktór dożyje do wieczora.
Po chwili zaś spytał:
— No, a jak będzie z zapłatą? Kapitan kazał nam. odebrać pieniądze.
— Przyjdźcie dziś o północy na to samo miejsce; wypłacę wam całą sumę co do grosza, tylko sprawcie się dobrze.
Bandyta skinął głową i znikł w gąszczu


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.