Szanchaj/Tom I/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ  VIII.
OKO ZA OKO, ZĄB ZA ZĄB...

Odnalazłszy przed godziną Miczurina w jego legowisku w „Gospodzie 4-ch stron świata“, Sergjusz Wagin przeprowadził z nim krótką naradę. Pijany jak zawsze lejtenant w okamgnieniu otrzeźwiał i okazał się człowiekiem bystrym i szybko się orjentującym. Rozmowa tych dwóch prawie nieznanych sobie ludzi trwała kilka minut zaledwie i zakończona została następującem powiedzeniem Wagina:
— Nie wątpię, że znajdzie pan przy szpiegu znaczną sumę pieniędzy. Należy ona wyłącznie do pana, lejtenancie, bo ja do niej nie zgłaszam żadnych pretensyj.
— Bardzo szlachetne ustosunkowanie się do sprawy! — pochwalił go ironicznie nieco Miczurin. — Biegnę zatem i naprędce wyreżyseruję swoją trupę... Odegramy ją w stylu „comedia dell arte“ — trochę makabrycznie, trochę na wesoło... Będzie pan czekał na epilog, czy też zadowolni się samym prologiem?
— Owszem, ciekaw jestem całej sztuki aż do... spuszczenia zasłony, — dziwnym jakimś tonem odpowiedział Sergjusz.
Pozostał sam i całą godzinę jeszcze czekał na gościa. Przez ten czas przeżył raz jeszcze kilka lat ostatnich i w miarę tego, jak myśl jego dążyła od etapu do etapu jego dziejów, twarz mu starzała, głębokie bruzdy żłobiły sobie koryta koło ust i na czole, a oczy gasły i otwierały się szeroko, zapatrzone w dręczące wizje niedawnej przeszłości. Jakiś chaos kotłował się w mętnej, zimnej mgle, a z niej wyzierały czyjeś twarze blade i oczy pełne śmiertelnego przerażenia. Wagin poznawał każdą twarz, każdą parę oczu i szeptał bezdźwięcznie:
— I ta, i ten, i ten, i — ta...
Długa to była i męcząca litanja, a może spowiedź przed samym sobą i bolesna próba usprawiedliwienia jakichś czynów — niezgodnych z sumieniem lub przekonaniem, aż wkońcu otrząsnął się z ciężkiego, obezwładniającego go nastroju, pomyślawszy z rozpaczliwą rezygnacją:
— Dla człowieka najwyższem prawem jest własne życie!... Może więc walczyć, aby nie stratowano go i nie zniszczono... Co tam długo rozwodzić się nad tem, co już minęło?!... Ale właśnie, że nie minęło, bo oto znowu muszę zmierzyć się z najniebezpieczniejszym i ciągle czyhającym na mnie wrogiem!
W tej samej chwili ujrzał tego, do którego, jak pływająca na zatłuszczonej powierzchni wody stalowa igła do magnesu, niepowstrzymanie dążyła jego myśl, zatruta lękiem, ale pełna już zrywającego się buntu. W spojrzenie swoje włożył natychmiast całą nienawiść i wolę wykonania zamiaru, śledząc czujnie każdy ruch Chackelesa. Trzymając rękę w kieszeni płaszcza, zaciskał rękojeść browninga. Jednocześnie instynkt ściganego człowieka zmusił Wagina po raz ostatni rozejrzeć się po terenie możliwych wypadków. Na prawo, o kilka kroków od zajętego przezeń stolika, ciągnęła się długa, na czerwono pomalowana lada. Widniały tam stosy białych, niby ucięte głowy niemowląt, okrągłych chlebów — „mento“ i innych długich i splecionych w warkocze, prażonych w oleju bobowym — „ko-sa“. Gliniane garnki z chińskiemi aromatycznemi piklami; woniejące czosnkiem, pieprzem i drażniącą nozdrza pietruszką połcie słoniny; zwoje kiełbas — szarych, okrytych już plamami pleśni — i porcelanowe misy z jadłem. Na samym końcu łady stał dziwny przyrząd — rodzaj samowara, a jednocześnie piecyka do podtrzymywania w gorącym stanie jakichś „plate du jour“. Bufetowy — wysoki, chudy Chińczyk w brudnej, białej kurcie, co chwila drapiąc się w ostrzyżoną na jeża głowę, spoglądał obojętnem okiem na gości.
Mongołowie, sapiąc i zgrzytając zębami, z chrzęstem pożerali baraninę, dlugiemi nożami odcinając zręcznie duże kawały tłustego mięsa i trzonkiem rozbijając kości, z hałasem wysysali szpik, starannie oblizując palce lub ocierając je o poły straszliwie brudnych jedwabnych chałatów. Trzech Chińczyków, drobnych przekupniów ulicznych zapewne, gdyż pod stołem leżały ich toboły — poręczne do noszenia na ramieniu, sprzeczało się głośno, popijając herbatę z małych miseczek i zagryzając każdy łyk przyniesionem ze sobą ciastem. Dwie prostytutki zajęły ławkę w pobliżu drzwi. Siedziały zapewne na swojej zwykłej placówce, milczące, sztywne, jak jaskrawo pomalowane lalki drewniane, w pstrych, krzyczących zielono-koralowych kurmach i niebieskich szarawarach, zwężonych koło drobnych stóp, obutych w czarne, haftowane pantofelki o białych podeszwach. Sługa — kulawy Chińczyk z zabawnie poskręcaną, rzadką, kozią bródką, stał, oparty o ścianę i bezmyślnie przyglądał się kobietom. Nie zwracały na niego żadnej uwagi. Ich czarne, nieruchome źrenice wpatrywały się chciwie i pogardliwie zarazem w rosłe, barczyste postacie Mongołów, łapczywie zaspakających wilczy głód i nic poza stosem mięsiwa nie widzących dokoła. One jednak czekały cierpliwie. Już zapewne dowiedziały się zawczasu lub może zawodowa spostrzegawczość przekonała je, że nie są to zwykli poganiacze wielbłądów, lecz pasterze lub nawet książęta stepowi — ludzie majętni i spragnieni rozrywek wielkiego miasta, do którego przybywali z pogranicza wielkiej pustyni raz na kilka lub nawet kilkanaście lat. Po pewnym czasie — jeden z Mongołów odsunął się z hałasem od stołu, otarł nóż o połę czerwonego chałatu i, głośno cmokając, rozejrzał się po izbie. Po chwili utkwił bystre oczy jeźdźca i pasterza stepowego w barwnych postaciach prostytutek, a koło uszu poruszyły mu się natychmiast guzy potężnych mięśni. Po chwili wstał i podszedł do kobiet. Oparłszy łokcie na ich stoliku, przyglądał im się zbliska. Wreszcie szybkim i silnym ruchem odsunął, a raczej odrzucił jedną z dziewczyn i usiadł na jej miejscu, śmiejąc się chrapliwie. Wagin nie patrzał już na niego i przypomniał go sobie dopiero wtedy, gdy olbrzymi Mongoł niósł dziewczynę przez jadłodajnię, odprowadzany charczącemi okrzykami i śmiechem ubawionych towarzyszy.
W tej chwili przed stolikiem Sergjusza stanął oddawna oczekiwany gość.
— Ależ wybraliście wspaniałą... restaurację! — syknął stary szpieg i zaśmiał się cienko i obleśnie.
— Siadaj! — wbijając surowy wzrok w okrągłe oczy Chackelesa, odpowiedział Wagin. — Tu przynajmniej nikt nas nie wyśledzi...
Obejrzawszy się na sługę, rzucił mu jedno słowo:
— „Caj“[1]... — i podniósł nad głową dwa palce.
Chińczyk pokulał do kuchni i po chwili już stawiał przed gośćmi tacę lakową z dużemi i małemi imbryczkami, dwiema miseczkami porcelanowemi i talerzykiem, na którym leżało — kilka zlepionych kawałków brunatnego cukru trzcinowego i garść suszonych daktylów.
— Czego ty wreszcie i tu chcesz ode mnie? — z pozornym spokojem, nalewając sobie herbaty, spytał Sergjusz, gdy sługa powrócił na swoje miejsce.
Towarzysz Abram, zdawało się, nie zdziwił się wcale brutalnemu tonowi Wagina i tylko w ptasich oczach jego miotać się poczęły zmienne ogniki strachu, szyderstwa i nienawiści.
— Swoją ucieczką odebrałeś mi możność istnienia tam, w Rosji, — szepnął po chwili. — Mnie — dawnego szpiega i prowokatora carskiej policji politycznej — nie stracono narazie tylko dlatego, że przysiągłem bolszewikom oddać w ich ręce Sergjusza Wagina — żywego lub martwego — mordercę towarzysza Marka Chaciejewa...
Wagin wpatrywał się w biegające oczy swego wroga i krzywił usta, niby gotując dla niego druzgocącą i obelżywą odpowiedź. Opanował się jednak i przemówił spokojnie, akcentując każde słowo.
W tym momencie tak ważnym i stanowczym, w momencie, który miał się zakończyć czynem, wzbudzającym w duszy Wagina wstręt i gorący, choć bezsilny, protest, gdyż czuł się jak człowiek porwany przez lawinę, bezbronny wobec jej potęgi i pokorny — w tym momencie, rozstrzygającym wszystko na zawsze, chciał być szczerym i zrozumianym dokładnie. Nie myślał o tem, że coś się może odmienić i odwrócić grozę sytuacji, pragnął raczej znaleźć usprawiedliwienie i uprawomocnienie dla swych dalszych postępków. Patrząc śmiało w oczy wroga, w każdy wyraz włożył całą prawdę tak, jakgdyby wygłaszał ostatnie swoje słowo na sądzie, po ogłoszonym już na siebie wyroku śmierci, oddawna przeżytym i złowrogo obojętnym już dla skazańca.
— To prawda! Zabiłem! Zabiłem Chaciejewa, bo zabrał mi i zohydził moje szczęście. Tak myślałem wonczas, choć teraz nie uczyniłbym może tego, gdyż to nie on był winien... Ta dziewczyna poszłaby za każdym, aby tylko żyć spokojnie i w dostatku. Miała ona tak małe serce, że tylko dla troski o siebie znalazła w niem miejsce... Dawne to dzieje, dawne wzruszenia i — fałszywe, zupełnie niepotrzebne kroki!
Umilkł i natychmiast uświadomił sobie, że wspomnienie tych przebrzmiałych już wypadków, które wstrząsnęły całą jego istotą i stały się źródłem przerażająco męczeńskiego życia, nie sprawiło mu bólu. Po chwili wyraz zdumienia zjawił mu się w oczach. Zrozumiał, że, wypowiedziawszy prawdziwy stosunek swój do dokonanej niegdyś zbrodni i szczery pogląd na jej istotę (nachmurzył czoło i dodał w duchu: pierwszej zbrodni“!), niby nie odczuwał już zaciętej nienawiści do szpiega i pragnął, aby ten nawet zapytał go o coś, zażądał wyjaśnień i wszystkich szczegółów morderstwa.
Spokojnie popatrzył w okrągłe, zaczerwienione oczy Abrama i przeraził się nagle, spostrzegłszy w nich łzy, przez które, niby z dna odmętu, błysnęło coś, ni to rozpacz, ni to wściekłość. Szpieg zaciskał szczęki i kurczył palce, jakgdyby chciał rzucić się na wroga i — nie śmiał. Milczenie trwało długo.
— Więc cóż mi... masz do zaproponowania? — zapytał wreszcie Sergjusz, nerwowym ruchem zapalając papierosa i kładąc na tackę paczkę „Chienmen“’ów.
Towarzysz Abram oparł się łokciami o stół i, wpatrując się w bladą twarz Wagina, syczącym szeptem jął wyrzucać zdanie po zdaniu:
— Z jaką to zdumiewającą łatwością i szatańskim spokojem przeszedłeś do porządku nad tą sprawą! Cha-cha-cha! Żałujesz, zdaje się, nawet szczerze swego „fałszywego kroku“ i zapomniałeś już o zamordowanym przez siebie człowieku? Może także i mnie żałujesz, — mnie, którego dwa razy przedziurawiłeś kulami? Mów-że mów, czy żałujesz mnie?!
W głosie szpiega drgnęły nuty namiętnego rozkazu. Sergjusz zmrużył oczy i potrząsnął głową.
— Ciebie nie żałuję, boś zmusił mnie zatracić samego siebie i w piekło zamienił moje życie! Nienawidzę ciebie, gdyż przez ciebie popełniłem czyny nikczemne i żyłem w nieprzerwanym strachu... przed tobą!... Stałeś się dla mnie widziadłem śmierci! Odetchnąłem spokojniej dopiero tu, choć nie wiem jeszcze, co się ze mną stanie? Ale ty znów odnalazłeś mnie i, nawet wiedząc, że tu zaszkodzić mi już nie możesz, zamierzasz...
Wagin umilkł nagle, gdyż stary Żyd zaczął chichotać cicho, trzęsąc się cały i kurcząc krótkie palce o ogryzionych paznogciach.
— To — dobrze! Doskonale! I ja tak myślałem!... Myślałem, że dopóki starczy mi życia, nie przestanę ścigać ciebie, Sergjuszu Wagin, nigdzie nie dam ci zaznać spokoju... O, ja potrafię szkodzić ci wszędzie i na udrękę zmienić twoje życie!...
— Milcz, bo łżesz! — uderzając pięścią w stół szepnął Wagin i podniósł głowę.
Przez izbę przechodził właśnie Miczurin. Miał na sobie kożuch i chińską czapkę futrzaną. Obok niego szedł wysoki, zwinny Chińczyk, o śniadej, śmiałej twarzy. Cienki nos i duże, ciemne oczy zdradzały południowca — Kantończyka, może, lub mieszkańca Junnaniu, pogranicznego z Tonkinem. Obaj przelotnie tylko spojrzeli na Wagina i jego towarzysza i, stanąwszy przy ladzie, kazali nalać sobie po czarce ciepłej wódki anyżowej. Szepcąc coś do siebie, nieznacznie przyglądali się łysej głowie i sterczącym uszom nieznajomego człowieka o wydętych mokrych wargach. Szpieg, wbijając wzrok w pociemniałą twarz Wagina, nie spostrzegł ich.
— Nie łżę i spełnię, com przysiągł! — zacharczał nagle. — Żywy czy martwy — będziesz w rękach komisarzy. Ja ci to mówię, bo oko za oko, ząb za ząb... Takie to nasze — izraelskie prawo odwieczne! Oko za oko!...
Sergjusz ze zdumieniem podniósł na niego oczy i stał się w jednej chwili podobny do nagle zbudzonego ze snu ptaka, zrywającego się do lotu. Milczał i czekał jeszcze na coś.
— A widzisz? Coś zaczynasz już podejrzewać? Zabiłeś Marka Chaciejewa i, jak sam się przyznałeś przed chwilą, — zabiłeś napróżno... Powiedziałeś: „fałszywy krok“! Marek zginął przez tę podłą dziewkę!... A czy wiesz, kto był ów Chaciejew? Marek Chaciejew?
Zdławiony głos szpiega zgrzytnął prawdziwym bólem. Nie czekając na odpowńedź, sepleniąc i bryzgając śliną, której białe kulki i nici osiadały i przeciągały się między wilgotnemi wargami, charkotał:
— Myślisz, że obchodziłby mnie jakiś tam czerwony komisarzyna? Że nadstawiałbym swoją skórę za parszywego rewolucjonistę? Zapewne, nieraz zaprzątałeś swój ciasny, chrześcijański mózg myślą, że tak uparcie tropię cię dlatego, aby zasłużyć się nowym władzom, rozpierającym się w Kremlu!... Pluję na nich wszystkich od mongolskiej mordy Lenina aż do ostatniego chamskiego pyska zbuntowanego majtka! Pocóż miałbym powracać do oszalałej Rosji, ja — dawny agent policji, prowokator, który dopomagał sądom tylu rewolucjonistów powiesić lub wysłać na wygnanie? Czyż ja — konfident Azefa, Łopuchina, Kurłowa i Manasewicza potrzebowałbym wyjeżdżać z Paryża do Moskwy, aby powiedzieć tym wszystkim katom: „Macie starego Chackelesa, znęcajcie się nad nim, męczcie zdrajcę rewolucji!“ Nie, nie taki to człowiek ten Abram, postrach głupich rewolucjonistów, szukających bezpieczeństwa zagranicą! A ty, ty tak właśnie myślałeś! Czyż nie tak? Nu?
Wagin, nie spostrzegając coraz zuchwalszego i wyzywającego już tonu Żyda, słuchał go z wzrastającą uwagą. Jakieś domysły poczęły świtać mu w głowie i niepokoić. Zaciskając rewolwer, gdyż w chwili tak silnego podrażnienia mógł spodziewać się nagłego wybuchu i napadu szpiega, wpatrywał się w jego mięsistą, czerwoną twarz i nos krogulczy, starając się nie opuścić ani jednego słowa i żadnej zmiany w głosie czy wyrazie oczu.
Chackeles jednak opamiętał się raptownie i spokojniejszym już głosem ciągnął:
— A jakże! Jestem Żydem, więc mógłbym spokojnie żyć wszędzie, zdala od wszelkich wrogów... Nadarzała mi się nawet doskonała sposobność! Pewien dyrektor kopalni nafty proponował mi wyjazd do Indyj Holenderskich, ale do mego życia wtargnął już pan Wagin, wtargnął jak burza, i od tego czasu wszystko się zmieniło...
— Łżesz znowu! Ja nie wtargnąłem do twego życia! Co za podłe wykręty! Co za bezczelne brednie! — z oburzeniem i wstrętem przerwał mu Sergjusz.
— Ja... Ja się wykręcam?! — Tak — ty wtargnąłeś, Sergjuszu Wagin! — syczącym, rozpaczliwym szeptem smagnął stary Żyd i zbladł straszliwie. — Tyś zdruzgotał moje życie i życie mojej rodziny, bo to ty zabiłeś Marka Chaciejewa!... Tyś go zabił... A przecież był to mój jedyny... syn! Dla wykształcenia tego chłopaka i powodzenia jego uczyniłem wszystko, co było w mocy biednego, bezprawnego Żyda. Nie zawahałem się nawet stać się agentem policyjnym i pogardzanym przez wszystkich prowokatorem, dla niego tylko narażałem codziennie życie swoje! Rozumiesz teraz, ty... ty... morderco?!
Wagin poczuł dreszcz w całem ciele i nieznośny chłód, zakradający mu się do piersi i obezwładniający jego myśl i wolę.
— Marek Chaciejew... Marek Chaciejew... — powtarzał, patrząc osłupiałym wzrokiem na Ahrama.
— Markus Chackeles! — jak echo poprawił go szyderczo i namiętnie szpieg. — Mordercy syna poprzysiągłem zemstę. Oko za oko, ząb za ząb... — rozumiesz?
Wagin długo nie odpowiadał zgnębiony i przytłoczony tem, co posłyszał przed chwilą. Cała jego długa męczeńska epopea nabierała teraz w jego oczach zupełnie innego znaczenia. Z cierpiącego i pokrzywdzonego w jednej chwili przeistoczył się w krzywdziciela i winowajcę wobec znienawidzonego wroga. Instynktowna, gwałtownie się odbywająca praca mózgowa z jakiegoś bezładnego i odpornego tworzywa wydobywała i mozolnie kształtowała szkielet uczuciowego i logicznego wywodu, który mógłby oblec się w żywe ciało nowego postanowienia, planu, lub, być może, zaledwie wyczucia tego, co stało się niegdyś i co zaszło przed chwilą. Z wściekłego zmagania się przebłysków świadomości wyłonił się wreszcie cień zrozumienia, że popełniona niegdyś przez niego zbrodnia zażądała wyroku losu i wymiaru jakiejś absolutnej sprawiedliwości. Wyczuwał w tem tyle przerażającego zgnębienia, że, zapomniawszy o Abramie i nie widząc go prawie przed sobą, zaczął mówić do siebie, z trudem wydobywając głos:
— Rozumiem... Rozumiem... Gdybym zabił wroga mego kraju — komisarza Chaciejewa — byłbym w porządku i nie mógłbym mieć żadnych wyrzutów sumienia... ale ja zabiłem swego osobistego wroga, który nie był nawet winien, gdyż krzywdę wyrządziła mi jedynie kochana przeze mnie kobieta...
— Dziewka! — wypluł pogardliwe słowo Abram.
Głos jego zmusił Wagina oprzytomnieć i zebrać myśli. Milczeli obaj, wpatrując się w siebie, jakgdyby po raz pierwszy spotkali się oko w oko. Wagin zrozumiał nagle, co powodowało szpiegiem w jego uporczywym, obłędnym częstokroć pościgu, tak śmiałym, a nawet nieraz bohaterskim, że nigdy o to nie mógłby posądzić Żyda, człowieka o przebieglej i tchórzliwej zwykle psychice. Teraz wszystko stało mu się jasne. Walczył z nim ojciec zabitego, walczył na życie czy śmierć, zapominając o własnem niebezpieczeństwie, porwany obłędnem pragnieniem ujrzenia męczarni swego wroga, zrozpaczony człowiek, przed którym zgasł nagle cel życia i ciężkich ofiar. Wagin przypomniał sobie raptem czytaną w dzieciństwie powiastkę o jakimś drobnym ptaszku, broniącym piskląt przed żmiją. Potrząsnął głową i powtórzył raz jeszcze:
— Rozumiem...
Przejrzał całą prawdę do dna i tak bardzo się jej przeraził, iż zapomniał o wszystkiem, czem żył, chociaż była to nieprzerwana udręka.
Z dniem każdym coraz bardziej utrwalało się w nim przekonanie, że nie wytrzyma dłużej niepewności i ciągłego oczekiwania tragicznej i ostatecznej rozgrywki z ciążącą nad nim zmorą. Wiedział, że, gdyby go zmuszono rozpocząć dawne życie, zatrute zwierzęcym strachem i zwierzęcą drapieżnością obronną, nie znalazłby już w sobie sił, aby trzymać na wodzy wolę, rozsądek i zmysły, a tymczasem, chociaż zbiegł i ukrył się zagranicą, widmo nieodstępnego szpiega szło za nim, wyczuwał jego obecność i to odbierało mu chęć do rozpoczęcia walki o nowe życie. Jeżeli robił jakieś wysiłki, by znaleźć zarobek dla siebie, czynił to automatycznie i obojętnie, podświadomie przekonany, że wszystkie zabiegi jego i starania są niepotrzebne. Chwilowe błyski nadziei i słabej radości, że, nie kryjąc się, może chodzić ulicami Szanchaju, mówić głośno i nie kurczyć się w strachu, posłyszawszy swoje nazwisko, — zatruwało i zabijało górujące ponad wszystkiem gnębiące go przeczucie nadążającej katastrofy. Tymczasem Wagin pragnął tego nowego życia tak namiętnie, że gotów był chwycić się wszelkich sposobów — od morderstwa, do obłędnego, poniżającego kajania się i błagania o litość — byle żyć, nie słysząc skradających się kroków przerażającej go zmory... byle żyć! Ale w chwili, gdy stary szpieg szeptał mu o swojem prawie zemsty, zapomniał o wszystkiem — i o tem, że postanowił zgładzić Chackelesa, żeby po jego śmierci dopiero poznać upragnioną słodycz wolnego życia, w którem odnajdzie wreszcie siebie... Wagin zapomniał o wszystkiem, a nienawiść i zimna zawziętość rozwiały się bez śladu. Uświadamiał to sobie wyraźnie i musiał powiedzieć o tem Abramowi, bezwiednie przekonany, że jest to najistotniejsze i najważniejsze w tej chwili napięcia instynktu zachowawczego.
Już usta otwierał, gdy w tej samej chwili poczuł na sobie ostry wzrok stojącego przy ladzie Miczurina. Spojrzał w jego stronę. Lejtenant podniósł ramiona ruchem, wyrażającym zdumienie i pytanie, oczami wskazując mu na drzwi. Wagin wstał i poszedł ku niemu. Miczurin wybałuszył oczy.
— Lejlenancie, widzi pan tego Abrama Chackelesa? — spytał go Sergjusz. — Jest to ten sam właśnie, który miał być dziś zamordowany...
Miczurin wytrzeszczył oczy i dyskretnie chrząknął w kułak. Zdawało się, że chciał tem powiedzieć: „Czyżby? Nic o tem nie słyszałem! Ktoby mógł myśleć?!“ Nic zresztą dotychczas nie rozumiał i dziwił się tylko, zirytowany i zły na Wagina, iż niepotrzebną rozmową może popsuć mu dobrze przygotowaną rozgrywkę. Zdumienie jego przeszło w paniczny niemal strach, gdy spojrzał na Żyda. Ten, zaciskając głowę dłońmi, patrzał na nich i zataczał się od śmiechu. Miczurin nie mógł wymówić ani słowa, tylko sapał głośno i mruczał bezładnie.
— Niech to cholera napadnie! — burknął ostatecznie przerażony lejtenant, nie będąc w stanie oczu oderwać od nabrzmiałej krwią twarzy szpiega — Co się tu dzieje?... Zwarjowaliście, widać, obaj!... To żydowskie ścierwo drwi sobie z was! Hej, bo nie wytrzymam i zrobię porządek... Tak pięknie wszystko się zarządziło! Chłopcy moi gotowi odegrać ciekawą komedyjkę rodzajową z lekkiem a skutecznem puszczeniem krwi, a tu raptem w milczeniu muszę patrzeć na te zgniłe semickie kły i roześmianą judaszową gębę! Nie! Ja nie wytrzymam...
Miczurin zacisnął włochate pięści i parsknął, jak rozwścieczony odyniec. Wagin spojrzał na niego przenikliwie i powiedział stanowczym głosem:
— Nie wahałbym się ani chwili, gdyby nie pewna okoliczność, bardzo ważna i do gruntu zmieniająca mój pierwotny zamiar... A teraz, lejtenancie, zaniechaj napadu na Żyda! Muszę zakończyć z nim rozmowę, gdyż, mówiąc ściśle, przed chwilą dopiero rozpoczęliśmy ją. Pozostało nam sporo jeszcze rzeczy do omówienia.
Miczurin zamruczał niezadowolonym głosem:
— Ech! Myślałem, że dziś stypę wyprawię temu łysemu psubratowi! Ciężkiego doznałem zawodu, bardzo ciężkiego!... Widzę, że z panem niełatwo mi będzie robić większe interesy!
Odszedł i, stanąwszy obok Chińczyka przy ladzie, objaśniał mu coś szeptem, wymachując rękami. Drapieżna, ciemna twarz bandyty ani drgnęła. Słuchał obojętnie, od czasu do czasu zezując ku nieznajomym, siedzącym przy stoliku pod piecem. Wagin tymczasem, borykając się z nawałem myśli i sprzecznych uczuć, mówił do szpiega roztargnionym głosem:
— Wspomnieliście dziś u mnie, że musimy się obaj ratować... Jak to mam rozumieć?
Towarzysz Abram, służalczo już i przytomnie zaglądając Sergjuszowi w oczy, odpowiedział pośpiesznie, jakgdyby rozpoczynając rozmowę handlową:
— Już wiecie, że skoro na własną rękę przedarłem się za wami zagranicę, nie mam już powrotu do Rosji, chyba, że podejmę się wykonania jakiegoś poważnego zlecenia z Moskwy czy też z bolszewickiego poselstwa w Pekinie...
— Poco macie tam wracać? — zdziwił się Wagin. — Czyż nie możecie i tu przeczekać czasu panowania komisarzy? W Szanchaju Żydów więcej jest niż potrzeba. Potraficie przecież nakłonić ich, aby wam dopomogli?
— Poco potrzebuję wracać? — ożywił się nagle szpieg. — Muszę koniecznie wrócić, bo bolszewicy mają w swym ręku moją żonę. Czyż myślicie, że chcę, aby oni dręczyli starą, chorą Żydówkę, która w dzień i w nocy opłakuje syna? Mam ją porzucić i poświęcić jej życie, jak wy to uczyniliście z tą dziewczyną z szynku i z żoną smolarza? Muszę zdobyć sobie prawo na powrót i mam już plan! Tylko wy możecie mi dopomóc w tem, a zarazem i sobie zabezpieczyć spokojny był w Szanchaju...
Wagin nie przerywał staremu Żydowi, nie wiedząc jeszcze, do czego on zmierza. Abram, charkocząc i plując z pośpiechu i podniecenia, wyrzucał słowa jak pociski z kulomiotu, nie nadążając za tokiem zawsze czynnej myśli:
— Moskwa ma w pięcie wszystkich tutejszych emigrantów! Co oni znaczą dla niej? Tam są przekonani, że za dwa lata cała ta głupia, nędzna banda powyzdycha lub gdzieś wsiąknie bez śladu. Pocóż więc mają komisarze zaprzątać sobie głowę tą gadatliwą i bezsilną hołotą? Potrzebna im jest głowa na inne, bardziej niezbędne i ważne rzeczy, które nie kleją się im tak, jakby chcieli! Trzeba wam wiedzieć, że to nie rewolucję robić, nie burzyć, bo przyszedł już czas, aby budować i rządzić, ażeby zapanował jakikolwiek ład, niech sobie nawet głupi i szaleńczy, ale ład!... Tymczasem... bałagan tam panuje straszliwy!... Nieokrzesane chamy rozwalają Rosję, jak starą ruderę... i, gdyby nie my — Żydzi wszystko dawnoby się rozleciało... i byłby koniec!... Jednak i tu zachodzą wypadki niepożądane... Niepokoją one coraz bardziej komisarzy... W Mongolji jakiś zwarjowany baron Ungern von Sternberg i pułkownik Kazagrandi zamierzają ogłosić świętą wojnę buddystów i muzułmanów przeciwko komunizmowi i Żydom... Ach, te Żydy ciągle wzbudzają nienawiść, bo maczają palce w każdej ruchawce! Tak błagałem mego Markusa, aby trzymał się zdala od Trockiego, ale ten djabeł potrzebował zdolnych ludzi, więc skusił Markusa i posłał go do Francji na niebezpieczną robotę... Wiecie przecież, że była to bardzo ryzykowna placówka!... Gdybyście wy go nie zabili za tę dziewkę, Markus mógłby paść od kuli jakiegoś kontrrewolucjonisty...
Urwał i jął wpatrywać się w twarz Sergjusza.
— W Chinach zgromadziło się kilka tysięcy białych oficerów... Istnieje podejrzenie, że Japonja utrzymuje ich, zamyślając napaść na Władywostok i odciąć Syberję od morza... Ministrowie w Tokjo radzą nad sposobami podtrzymania warjackicgo projektu Ungerna... Posyłają mu broń i oficerów do Urgi. Gdyby tak można było... — domyślacie się? — tego okrutnego i niebezpiecznego barona Ungerna... sprzątnąć, unicestwić?... Byłaby to wielka zasługa!... Poselstwo moskiewskie nie poskąpiłoby na ten cel sporo złota... sporo... Żylibyście potem spokojnie i dostatnio w Szanchaju lub gdziebyście tylko zechcieli, a ja... powróciłbym do mojej biednej, starej żony, która drży teraz o mnie i rozpacza, wspominając jedynaka i przeklinając jego mordercę...
Chackeles wyciągnął rękę i nieśmiałym ruchem dotknął dłoni Wagina. Pochylając twarz ku niemu i świdrując go biegającemi oczyma, począł kusić i przekonywać:
— Wy nie możecie dopuścić, aby dzicz mongolska oderwała część waszej ojczyzny!... Wy krew z krwi i kość z kości szlachty swego narodu!... Byłaby to zdrada!... Niech sobie trwa wojna domowa, bo to zrozumiałe... Biją się bracia o różnych poglądach na losy swego państwa, ale żeby mieli z tego skorzystać ludzie innej rasy i wiary...
Wagin targnął głową i wyrwał swoją dłoń z ręki Chackelesa.
— Z tej wojny domowej korzystają najwięcej ludzie waszej wiary i rasy — Żydzi, cała plejada Trockich, Apfelbaumów, Rosenbergów, Wałachów, Nachamkesów, Radków, Kohnów, którzy puszczają krew Rosjanom... Ale macie słuszność, nie chciałbym, aby z rewolucyjnej zawieruchy mogli skorzystać Japończycy i Chińczycy... lub jakikolwiek inny naród...
Chackeles ucieszył się, posłyszawszy ostatnie zdanie Sergjusza, i spytał:
— Więc jak będzie? Nu-u?
Wagin zaśmiał się niespodziewanie głośno. Towarzysz Abram aż drgnął i wylękłym głosem powtórzył:
— Nu-u?
— Skoro ja was nie sprzątnąłem, to zapewne nikogo już nie sprzątnę. Ja w żadne sprawy tego rodzaju mieszać się nie zamierzam, a szczególnie w związane z Moskwą czerwonych komisarzy! — stanowczo i dobitnie odpowiedział Sergjusz. — Gdyby wybuchła wojna Rosji z obcem zaborczem państwem, wstąpię do szeregów armji.
— Czerwonej armji?! — wykrzyknął Abram.
— Tak!
— Bohater!... — pozwolił sobie na szyderstwo Żyd, lecz nie dodał już ani słowa, gdyż Wagin utkwił w nim ostre spojrzenie swych mglistych oczu.
Po chwili Sergjusz przeciągnął się leniwie i powiedział jakgdyby odniechcenia:
— Uważam, że załatwiliśmy ostatecznie nasze sprawy. Darowałem wam życie za śmierć waszego syna... Nie mam już do was ani żalu, ani nienawiści, Abramie Izaakowiczu! Róbcie, co chcecie, ja wam przeszkadzać nie będę i postaram się zapomnieć o was. Zapomnijcie też i wy o mnie, gdyż, po naszej szczerej rozmowie, rozumiecie chyba, że nieszczęśliwe i niezależne od nas okoliczności skrzyżowały nasze drogi. Niechże teraz każda z nich idzie we właściwym kierunku!... Późno już, chodźmy stąd!
Szpieg wpatrywał się w Wagina z podziwem i niemal zabobonnym strachem. Wszystko w nim imponowało Abramowi i jednocześnie przerażało. Uczynił jednak jeszcze jedną próbę.
— Obawiam się, że czeka was głód i nędza... Nie wytrzymacie!
Odpowiedział mu beztroski śmiech Sergjusza i prawie już wesoły jego głos:
— Moje to przecież kiszki piszczeć będą — nie wasze! A co do tego, że nie wytrzymam, to przypomnijcie sobie, jakem wam zginął z oczu na Zei?! Dwa tygodnie bodaj tropiliście mnie wtedy z oddziałem karnym, ale wkońcu, na moje szczęście, śnieg wypadł i ślady moje przyprószył!... Czatowaliście wtenczas na mnie, na wszystkich drogach i przesmykach urządziliście zasadzki... Cha-cha! i wszystko — na nic!... Poszliście sobie, a ja tymczasem, o głodzie i chłodzie przesiedziawszy dwa tygodnie na dnie wyrzuconej na łachę krypy, wywinąłem się wam i dałem nura do puszczy... Nielada pracy i pomysłowości kosztowało was potem odnalezienie mego śladu...
— Wtedy to po raz pierwszy postrzeliliście mnie w ramię, — westchnął Chackeles. — Tak, wiem, że macie mocne zdrowie...
— I jeszcze mocniejszą wolę, Abramie Izaakowiczu! — dodał Wagin. — Dopnę każdego celu, jeśli zapragnę! Upewniam was, że i tu nie zginę, chyba że... wy gdzieś znienacka dźgniecie mnie nożem lub, jak ja dzisiaj, — wynajmiecie płatnego zbója... Ale, nie myślę, żebyście się na to targnąć mieli, bo wiecie, że poczułem dla was litość... a raczej zrozumienie rozpaczy ojca... i, gdybyście byli w ciężkiej potrzebie, dopomogę wam. Zresztą, czy ja wiem, co wy myślicie w tej chwili?
Machnął ręką i, zapinając płaszcz, rzucił:
— Wszystko mi jedno! Róbcie co chcecie, ale tak, bym nie wiedział, bo inaczej...
To powiedziawszy, zajrzał w załzawione, ptasie oczy Chackelesa. Skurcz przemknął po spochmurniałej nagle i poszarzałej twarzy Wagina. Skinął na sługę, położył mu na wyciągniętej dłoni kilka drobnych monet i mruknął do szpiega:
— Odprowadzę was do bramy miejskiej, gdyż w Czapei mogłaby was spotkać jakaś przykra przygoda... Bądź co bądź jesteście dziś zającem, który wymknął się chartom!
Z głośnym śmiechem wyszli na ulicę. Wpobliżu gospody nikogo nie spostrzegli. Zrzadka tylko mijali ich przechodnie, spiesząc się na ustronny, pusty placyk, gdzie tego dnia zainstalował się teatr wędrowny. Dobiegały stamtąd huczenie bębnów, jazgot piszczałek, przenikliwe głosy aktorów i ryk widzów. Z ponad czarnych zarysów dachów w mglistym mroku strzelały ku czarnemu niebu smugi reflektorów, ustawionych przed rampą. Doszli w milczeniu do czerwonej bramy, za którą zaczynała się już jezdnia asfaltowa i współczesne gmachy koncesji francuskiej. Elektryczne latarnie rzucały snopy niebieskiego światła. Przy chodnikach, otulając się w ciepłe płaszcze, tkwiły posterunki policyjne.
— Nie spodziewałem się nigdy, że takie będzie nasze spotkanie — szepnął Abram, gdy Wagin zatrzymał się w cieniu potężnego portalu bramy.
— Ani ja też! — zgodził się Sergjusz. — Widocznie przy sumiennem i szczerem rozważeniu okoliczności i istotnych pobudek każda najzawilsza i najtragiczniejsza sprawa może być wyjaśniona i załatwiona... Ludzie jednak rzadko uciekają się do tego jedynie ludzkiego sposobu, a co z tego wynika — wiemy już obaj z własnego doświadczenia!
Znów zapadło milczenie. Wreszcie Wagin podniósł ramiona, jakgdyby zrzucając z nich ciężar, i powiedział:
— Życzę wam rychłego powrotu do pani Chackeles! A powtórzcie jej wszystko, wszystko!
Szpieg stał, jak zaczarowany, i nie mógł oczu oderwać od ciemnej sylwetki Wagina. Poruszał wargami, niby żując coś gorzkiego i piekącego, marszczył czoło, mrużył oczy i to rozkładał, to wciskał w rękawy czerwone, spocone dłonie. Zdawało się, że bał się rozstać z Waginem, że chciał mu powiedzieć coś niezmiernie ważnego, co nie przychodziło mu na pamięć, lub może było tak bezmiernie wielkie, że myśl starego, mściwego Żyda ogarnąć tego nie mogła. Wreszcie jakimś rozpaczliwym ruchem zamachał rękami i, wydawszy charczący okrzyk, szybkim krokiem poszedł w stronę miasta. Odgłos jego kroków zginął w jękliwem trąbieniu klaksonów trzech aut straży pożarnej. Wypadły właśnie z bocznej ulicy i do czerwonych potworów podobne pomknęły dalej. Wagin rozejrzał się po niebie. Na zachodniej jego połaci pełgać i pląsać poczynała łuna, a na jej szkarłatnem tle, niby fantastyczny krzew, wykwitł ciemny zwał dymu z migocącemi w nim iskrami i odblaskami płomieni.
— Gdzieś się pali! — pomyślał Sergjusz. — Ogień, dym, żagwie i węgle czerwone, krzyki, zgiełk i szloch... Lecz za godzinę zgaśnie wszystko, rozwieją się dymy i na pogorzelisku cisza zapadnie...
Wydało mu się, że oddał ścisły obraz tego, co zaszło w duszy jego i w duszy starego szpiega o wydętych, oślinionych zawsze wargach i sterczących uszach nietoperza. Zaciskając zęby i czując dreszcz wzruszenia, czy też nagłe odprężenie nerwów, podniósł kołnierz płaszcza i, pochyliwszy się, szedł jezdnią, borykając się z gwałtownemi podmuchami lodowatego wiatru, pędzącego przed sobą obłoki kurzu. Nie zwracał na nic uwagi, nie czuł nawet smagania wichru, ciskającego piaskiem w twarz, nie słyszał jego poświstu i zawodzeń w labiryncie bocznych zaułków. Niósł w piersi jakąś dziwną, zatrważającą go chwilami ciszę i od wielu, wielu miesięcy — spokój i radość, że mógł owładnąć uczuciem nienawiści, ostrą żądzą zemsty, że zwalczył w sobie obudzone znowu zwierzę i zerwał z przeszłością na zawsze.
— Od jutra — nowe życie! — pomyślał i powtórzył na głos. — Nowe życie!
Dochodził już do domu Jun-cho-sana, gdy nagle zjawiło się w nim inne, napozór dziwne i zupełnie niepotrzebne postanowienie. Minął więc dom kupca, gdzie na podwórku stał domek z pokoikiem, z którego przed trzema godzinami wyniósł na zawsze coś gnębiącego i ponurego. Szedł szybko, chwilami nawet biegł w stronę jaomynia. Obszedłszy go, wchodził już wkrótce do palarni. Wszystkie miejsca na pryczach zajęte były przez klientów. Jedni zatruwali się dymem opjum, drudzy leżeli nieruchomi, pogrążeni już w ekstatycznych marzeniach, inni znów miotali się we śnie i bełkotali coś leniwie poruszającemi się wargami.
Stary So-hai spytał go, czy nie przejdzie do luksusowego salonu, gdzie znajdzie wolną sofę, lecz Wagin, potrząsnąwszy głową, zbliżył się ku końcowi pryczy. Doktór Plen przed chwilą dopiero skończył palenie i leżał oparty na łokciu, wpatrzony nieruchomemi źrenicami w nikły płomyczek lampki i snujące się dokoła falujące płachty i nici dymu. Ujrzawszy Wagina, z wysiłkiem usiadł na macie i przetarł oczy. Poznał go wreszcie, a wtedy upadł nawznak i wyprężył wszystkie mięśnie, że aż mu żyły nabrzmiały na czole, które natychmiast uperliło się kroplami potu.
Uniósłszy powieki, uśmiechnął się i szepnął:
— Jakżeż jestem szczęśliwy, że pan przyszedł do mnie w takiej chwili i w takim właśnie nastroju!... Jestem bardzo szczęśliwy i bardzo wdzięczny!
Wyciągnął do Wagina rękę i uścisnął jego dłoń.
— Przysięgam panu na wszystko, co jest na ziemi istotnie piękne i wzniosłe, że zabić człowieka świadomie, z namysłem, to — straszny, żądający pomsty grzech!... Niech mi pan nic nie mówi, nic! Proszę teraz iść do domu... Jest pan tam bardzo potrzebny!...
Plen mówił z trudem. Trucizna poczynała działać na nowo. Wagin w milczeniu uśmiechnął się do niego łagodnie i wyszedł, cicho stąpając po grubej macie.
Gdy wchodził na podwórko Jun-cho-sana, wydało mu się, że ktoś przed chwilą stał na ganku i szybko wślizgnął się do sieni, nie zdążywszy zamknąć za sobą drzwi. Jednak w pokoju za ścianą panowała cisza i tylko zgrzytał mechanizm zegara, popychając wskazówki po cyferblacie.
— Od dziś inny człowiek zamieszka w tym pokoju! — z rozkoszą szepnął do siebie Wagin.
W tej samej chwili z poza ściany dobiegł go stłumiony głos pani Somowej:
— Czy wszystko się panu udało?
— Dziękuję pani! — odpowiedział wesołym głosem. — Znakomicie, niespodziewanie szczęśliwie! Jestem bardzo zadowolony, bo wyjaśniłem różne zawiłe kwestje... Proszę powiedzieć pannie Ludmile, że mój gość dzisiejszy, do którego poczuła taką odrazę, nigdy już tu nie przyjdzie... Spotka go, być może, kiedykolwiek na ulicy, no, ale kogoż nie widuje się na Nanking-Road lub na Bundzie?
Zaśmiał się żartobliwie i szczerze.
— No, to i chwała Bogu! — powiedziała pani Somowa, a jednocześnie Wagin posłyszał czyjeś westchnienie, jakgdyby pełne ulgi. Nie wątpił, że wyrwało się ono z piersi Ludmiły i ucieszył się, że słowa jego uspokoją ją wreszcie. Po chwili cisza zapanowała w małym domku. Wagin, zrzuciwszy płaszcz, usiadł przy stole. Nie chciał i nie mógłby zasnąć. Uśmiechał się wciąż i o niczem nie myślał. Podświadomie tylko wyczuwał, że wszystko, co go teraz oczekuje, będzie drobnem, słabem przeżyciem w porównaniu z ponurą przeszłością.
Zegar zgrzytał i, niby zdyszany, usiłował rytmicznie wybijać sekundy.
Tyk-tak, tyk-tak, tyk-tak!...
Pierwsze sekundy nowego życia człowieka.





  1. Herbata.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.