Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tchnąłem spokojniej dopiero tu, choć nie wiem jeszcze, co się ze mną stanie? Ale ty znów odnalazłeś mnie i, nawet wiedząc, że tu zaszkodzić mi już nie możesz, zamierzasz...
Wagin umilkł nagle, gdyż stary Żyd zaczął chichotać cicho, trzęsąc się cały i kurcząc krótkie palce o ogryzionych paznogciach.
— To — dobrze! Doskonale! I ja tak myślałem!... Myślałem, że dopóki starczy mi życia, nie przestanę ścigać ciebie, Sergjuszu Wagin, nigdzie nie dam ci zaznać spokoju... O, ja potrafię szkodzić ci wszędzie i na udrękę zmienić twoje życie!...
— Milcz, bo łżesz! — uderzając pięścią w stół szepnął Wagin i podniósł głowę.
Przez izbę przechodził właśnie Miczurin. Miał na sobie kożuch i chińską czapkę futrzaną. Obok niego szedł wysoki, zwinny Chińczyk, o śniadej, śmiałej twarzy. Cienki nos i duże, ciemne oczy zdradzały południowca — Kantończyka, może, lub mieszkańca Junnaniu, pogranicznego z Tonkinem. Obaj przelotnie tylko spojrzeli na Wagina i jego towarzysza i, stanąwszy przy ladzie, kazali nalać sobie po czarce ciepłej wódki anyżowej. Szepcąc coś do siebie, nieznacznie przyglądali się łysej głowie i sterczącym uszom nieznajomego człowieka o wydętych mokrych wargach. Szpieg, wbijając wzrok w pociemniałą twarz Wagina, nie spostrzegł ich.
— Nie łżę i spełnię, com przysiągł! — zacharczał nagle. — Żywy czy martwy — będziesz w rękach komisarzy. Ja ci to mówię, bo oko za oko, ząb za ząb... Takie to nasze — izraelskie prawo odwieczne! Oko za oko!...