Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mego kraju — komisarza Chaciejewa — byłbym w porządku i nie mógłbym mieć żadnych wyrzutów sumienia... ale ja zabiłem swego osobistego wroga, który nie był nawet winien, gdyż krzywdę wyrządziła mi jedynie kochana przeze mnie kobieta...
— Dziewka! — wypluł pogardliwe słowo Abram.
Głos jego zmusił Wagina oprzytomnieć i zebrać myśli. Milczeli obaj, wpatrując się w siebie, jakgdyby po raz pierwszy spotkali się oko w oko. Wagin zrozumiał nagle, co powodowało szpiegiem w jego uporczywym, obłędnym częstokroć pościgu, tak śmiałym, a nawet nieraz bohaterskim, że nigdy o to nie mógłby posądzić Żyda, człowieka o przebieglej i tchórzliwej zwykle psychice. Teraz wszystko stało mu się jasne. Walczył z nim ojciec zabitego, walczył na życie czy śmierć, zapominając o własnem niebezpieczeństwie, porwany obłędnem pragnieniem ujrzenia męczarni swego wroga, zrozpaczony człowiek, przed którym zgasł nagle cel życia i ciężkich ofiar. Wagin przypomniał sobie raptem czytaną w dzieciństwie powiastkę o jakimś drobnym ptaszku, broniącym piskląt przed żmiją. Potrząsnął głową i powtórzył raz jeszcze:
— Rozumiem...
Przejrzał całą prawdę do dna i tak bardzo się jej przeraził, iż zapomniał o wszystkiem, czem żył, chociaż była to nieprzerwana udręka.
Z dniem każdym coraz bardziej utrwalało się w nim przekonanie, że nie wytrzyma dłużej niepewności i ciągłego oczekiwania tragicznej i ostatecznej rozgrywki z ciążącą nad nim zmorą. Wiedział, że, gdyby go zmuszono rozpocząć dawne życie, zatrute zwierzęcym strachem i zwierzęcą drapieżnością obronną, nie znalazłby już w sobie sił, aby trzymać