Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wszystkich prowokatorem, dla niego tylko narażałem codziennie życie swoje! Rozumiesz teraz, ty... ty... morderco?!
Wagin poczuł dreszcz w całem ciele i nieznośny chłód, zakradający mu się do piersi i obezwładniający jego myśl i wolę.
— Marek Chaciejew... Marek Chaciejew... — powtarzał, patrząc osłupiałym wzrokiem na Ahrama.
— Markus Chackeles! — jak echo poprawił go szyderczo i namiętnie szpieg. — Mordercy syna poprzysiągłem zemstę. Oko za oko, ząb za ząb... — rozumiesz?
Wagin długo nie odpowiadał zgnębiony i przytłoczony tem, co posłyszał przed chwilą. Cała jego długa męczeńska epopea nabierała teraz w jego oczach zupełnie innego znaczenia. Z cierpiącego i pokrzywdzonego w jednej chwili przeistoczył się w krzywdziciela i winowajcę wobec znienawidzonego wroga. Instynktowna, gwałtownie się odbywająca praca mózgowa z jakiegoś bezładnego i odpornego tworzywa wydobywała i mozolnie kształtowała szkielet uczuciowego i logicznego wywodu, który mógłby oblec się w żywe ciało nowego postanowienia, planu, lub, być może, zaledwie wyczucia tego, co stało się niegdyś i co zaszło przed chwilą. Z wściekłego zmagania się przebłysków świadomości wyłonił się wreszcie cień zrozumienia, że popełniona niegdyś przez niego zbrodnia zażądała wyroku losu i wymiaru jakiejś absolutnej sprawiedliwości. Wyczuwał w tem tyle przerażającego zgnębienia, że, zapomniawszy o Abramie i nie widząc go prawie przed sobą, zaczął mówić do siebie, z trudem wydobywając głos:
— Rozumiem... Rozumiem... Gdybym zabił wroga