Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wagin, nie spostrzegając coraz zuchwalszego i wyzywającego już tonu Żyda, słuchał go z wzrastającą uwagą. Jakieś domysły poczęły świtać mu w głowie i niepokoić. Zaciskając rewolwer, gdyż w chwili tak silnego podrażnienia mógł spodziewać się nagłego wybuchu i napadu szpiega, wpatrywał się w jego mięsistą, czerwoną twarz i nos krogulczy, starając się nie opuścić ani jednego słowa i żadnej zmiany w głosie czy wyrazie oczu.
Chackeles jednak opamiętał się raptownie i spokojniejszym już głosem ciągnął:
— A jakże! Jestem Żydem, więc mógłbym spokojnie żyć wszędzie, zdala od wszelkich wrogów... Nadarzała mi się nawet doskonała sposobność! Pewien dyrektor kopalni nafty proponował mi wyjazd do Indyj Holenderskich, ale do mego życia wtargnął już pan Wagin, wtargnął jak burza, i od tego czasu wszystko się zmieniło...
— Łżesz znowu! Ja nie wtargnąłem do twego życia! Co za podłe wykręty! Co za bezczelne brednie! — z oburzeniem i wstrętem przerwał mu Sergjusz.
— Ja... Ja się wykręcam?! — Tak — ty wtargnąłeś, Sergjuszu Wagin! — syczącym, rozpaczliwym szeptem smagnął stary Żyd i zbladł straszliwie. — Tyś zdruzgotał moje życie i życie mojej rodziny, bo to ty zabiłeś Marka Chaciejewa!... Tyś go zabił... A przecież był to mój jedyny... syn! Dla wykształcenia tego chłopaka i powodzenia jego uczyniłem wszystko, co było w mocy biednego, bezprawnego Żyda. Nie zawahałem się nawet stać się agentem policyjnym i pogardzanym przez