Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdzie na podwórku stał domek z pokoikiem, z którego przed trzema godzinami wyniósł na zawsze coś gnębiącego i ponurego. Szedł szybko, chwilami nawet biegł w stronę jaomynia. Obszedłszy go, wchodził już wkrótce do palarni. Wszystkie miejsca na pryczach zajęte były przez klientów. Jedni zatruwali się dymem opjum, drudzy leżeli nieruchomi, pogrążeni już w ekstatycznych marzeniach, inni znów miotali się we śnie i bełkotali coś leniwie poruszającemi się wargami.
Stary So-hai spytał go, czy nie przejdzie do luksusowego salonu, gdzie znajdzie wolną sofę, lecz Wagin, potrząsnąwszy głową, zbliżył się ku końcowi pryczy. Doktór Plen przed chwilą dopiero skończył palenie i leżał oparty na łokciu, wpatrzony nieruchomemi źrenicami w nikły płomyczek lampki i snujące się dokoła falujące płachty i nici dymu. Ujrzawszy Wagina, z wysiłkiem usiadł na macie i przetarł oczy. Poznał go wreszcie, a wtedy upadł nawznak i wyprężył wszystkie mięśnie, że aż mu żyły nabrzmiały na czole, które natychmiast uperliło się kroplami potu.
Uniósłszy powieki, uśmiechnął się i szepnął:
— Jakżeż jestem szczęśliwy, że pan przyszedł do mnie w takiej chwili i w takim właśnie nastroju!... Jestem bardzo szczęśliwy i bardzo wdzięczny!
Wyciągnął do Wagina rękę i uścisnął jego dłoń.
— Przysięgam panu na wszystko, co jest na ziemi istotnie piękne i wzniosłe, że zabić człowieka świadomie, z namysłem, to — straszny, żądający pomsty grzech!... Niech mi pan nic nie mówi, nic! Proszę teraz iść do domu... Jest pan tam bardzo potrzebny!...
Plen mówił z trudem. Trucizna poczynała działać