i obelżywą odpowiedź. Opanował się jednak i przemówił spokojnie, akcentując każde słowo.
W tym momencie tak ważnym i stanowczym, w momencie, który miał się zakończyć czynem, wzbudzającym w duszy Wagina wstręt i gorący, choć bezsilny, protest, gdyż czuł się jak człowiek porwany przez lawinę, bezbronny wobec jej potęgi i pokorny — w tym momencie, rozstrzygającym wszystko na zawsze, chciał być szczerym i zrozumianym dokładnie. Nie myślał o tem, że coś się może odmienić i odwrócić grozę sytuacji, pragnął raczej znaleźć usprawiedliwienie i uprawomocnienie dla swych dalszych postępków. Patrząc śmiało w oczy wroga, w każdy wyraz włożył całą prawdę tak, jakgdyby wygłaszał ostatnie swoje słowo na sądzie, po ogłoszonym już na siebie wyroku śmierci, oddawna przeżytym i złowrogo obojętnym już dla skazańca.
— To prawda! Zabiłem! Zabiłem Chaciejewa, bo zabrał mi i zohydził moje szczęście. Tak myślałem wonczas, choć teraz nie uczyniłbym może tego, gdyż to nie on był winien... Ta dziewczyna poszłaby za każdym, aby tylko żyć spokojnie i w dostatku. Miała ona tak małe serce, że tylko dla troski o siebie znalazła w niem miejsce... Dawne to dzieje, dawne wzruszenia i — fałszywe, zupełnie niepotrzebne kroki!
Umilkł i natychmiast uświadomił sobie, że wspomnienie tych przebrzmiałych już wypadków, które wstrząsnęły całą jego istotą i stały się źródłem przerażająco męczeńskiego życia, nie sprawiło mu bólu. Po chwili wyraz zdumienia zjawił mu się w oczach. Zrozumiał, że, wypowiedziawszy prawdziwy stosunek swój do dokonanej niegdyś zbrodni i szczery pogląd
Strona:F. A. Ossendowski - Szanchaj - I.djvu/157
Wygląd
Ta strona została przepisana.