Szał namiętności/Krzywda

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Choroba morska
Podtytuł Wypadek prawdziwy
Pochodzenie Szał namiętności
Wydawca Drukarnia M. Prużańskiego
Data wyd. 1925
Druk Drukarnia M. Prużańskiego
Miejsce wyd. Białystok
Tłumacz Edmund Jezierski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KRZYWDA.
(Wypadek prawdziwy).


Był lipiec, piąta godzina popołudniu i straszny upał. Całe murowane olbrzymie miasto oddychało żarem, zupełnie jak rozpalony piec. Białe mury domów błyszczały nieznośnie dla oczów. Asfaltowe trotuary rozmiękły i paliły podeszwy. Cienie od akacji przeciągały się po jezdni z płyt kamiennych mizerne, zmęczone i również wydawały się gorącemi. Blade pod promieniami słońca morze leżało nieruchomo i ciężko, jak martwe. Na ulicach unosił się biały pył.
W tym czasie w jednym z prywatnych teatrów, w foyer, kończyła swą zwykłą pracę niewielka komisja z adwokatów miejscowych, która podjęła się bezpłatnie prowadzić sprawy mieszkańców, którzy ucierpieli skutkiem ostatniego pogromu żydowskiego. Było ich dziewiętnaście osób, wszystko pomocnicy adwokatów przysięgłych, ludzie młodzi, czołowi i sumienni. Posiedzenie nie wymagało żadnych ceremonjalności, a dlatego przeważały lekki pikowe, flanelowe i alpagowe garnitury. Siedzieli, gdzie się komu podobało, po dwóch i po trzech, przy marmurowych stolikach, a przewodniczący ulokował się za pustym bufetem, gdzie przedtem, jeszcze zimą, sprzedawano słodycze.
Upał, lejący się przez otwarte okna razem z oślepiającem światłem i gwarem ulicznym, wyczerpał zupełnie młodych adwokatów. Posiedzenie prowadzono leniwie i z pewnem rozdrażnieniem.
Wysoki młody człowiek z białymi wąsami i rzadkimi włosami na głowie, przewodniczący zebrania, z rozkoszą myślał o tem, jak pojedzie zaraz na nowym, dopiero co kupionym welocypedzie na letnisko i jak szybko rozbierze się, i jeszcze nie ostygły, spocony, rzuci się w czyste pachnące, chłodne morze. Przy tych myślach całe jego wyczerpane ciało przeciągało się i drgało. W tym czasie, niecierpliwie przekładając przed sobą papiery, mówił słaby głosem:.
— Zatem, panowie, sprawę Rubinczyka prowadzi Józef Morycowicz. Być może, ktokolwiek jeszcze ma oświadczenie do porządku dziennego?
Najmłodszy kolega — malutki, tłuściutki, bardzo czarny i bardzo ruchliwy karaim — wyrzekł półgłosem, lecz tak, że wszyscy go usłyszeli:
— Na porządku dziennym teraz najlepsze kwas z lodem...
Przewodniczący spojrzał na niego surowo, z boku, lecz sam nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Westchnął już i nawet położył obydwie ręce na stale, ażeby wstać i ogłosić posiedzenie za zamknięte, gdy stróż teatralny, stojący przy drzwiach, naraz: odszedł od nich i rzekł:
— Wielmożny panie... tam przyszło jakichciś siedmiu. Proszą, ażeby wpuścić.
Przewodniczący niecierpliwie obiegł wzrokiem kolegów.
— Panowie, jak?
Dały się słyszeć głosy:
— Na następne posiedzenie. Basta.
— Niech podadzą na piśmie...
— Tak, przecież, jeżeli prędko. Decydujcie prędzej.
— A nu ich! — Fu, ty, Panie, jakie piekło!
— Wpuśćcie ich, — w rozdrażnieniu skinął głową przewodniczący: i potem, proszę bardzo, przynieście mi narzanu! Tylko zimnego, bądźcie dobrzy.
Stróż otworzył drzwi i rzekł na korytarz:
— Proszę, Pozwolili.
I oto do foyer, jeden za drugim, weszło siedem, najbardziej nieoczekiwanych, najbardziej nieprawdopodobnych osobistości. Z początku pokazał się ktoś rosły, pewny siebie, w eleganckim garniturze barwy suchego piasku morskiego, w wspaniałej bieliźnie — różowej w białe prążki, z czerwoną różą w butonierce. Głowa jego, patrząc z przodu, była kształtem podobną do stojącego bobu, a z boku — do leżącego. Twarz ozdabiały podkręcone, wojownicze grube wąsy i szpiczasta modna bródka. Na nosie ciemnoniebieskie binokle, na rękach paljowe rękawiczki, w lewej ręce czarna ze srebrem trzcina, w prawej błękitna chustka do nosa. Pozostałych sześciu sprawiało dziwne, zawadjackie i pstre wrażenie. Zupełnie jakby wszyscy w pośpiechu pomięszali nie tylko ubranie, lecz i ręce, i nogi i głowy. Był tu człowiek z wspaniałym profilem rzymskiego senatora, lecz ubrany prawie w łachmany. Inny nosił na sobie elegancką kamizelkę frakową, z poza okrągłego wycięcia której pstrzyła się brudna koszula małorosyjska. Były tu asymetryczne twarze typu kryminalnego, lecz patrzące z niezachwianą pewnością siebie. I wszyscy ci ludzie, pomimo widoczną młodość, wyraźnie posiadali wielkie doświadczenie życiowe, swobodę obejścia, zapalczywość i jakąś ukrytą, podejrzaną filuterję.
Pan w piaskowym garniturze swobodnie i zręcznie ukłonił się głową i rzekł nawpół pytająco:
— Pan przewodniczący?
— Tak, to ja, — odrzekł tenże: co pan sobie życzy?
— My oto wszyscy, kogo panowie przed sobą widzicie, — zaczął pan spokojnym tonem i, odwróciwszy się, wskazał ręką na towarzyszy: stanowimy delegację od połączonej Rostowsko-Charkowskiej i Odesso-Nikołajewskiej organizacji złodziei.
Prawnicy poruszyli się na swoich miejscach. Przewodniczący cofnął się w tył i wytrzeszczył oczy.
— Organizacji kogo-o? — spytał przeciągle.
— Organizacji złodziei, — powtórzył z zimną krwią gentelman w piaskowym garniturze: co zaś dotyczy się mnie, to koledzy uczynili mi wielki zaszczyt, wybierając mnie przedstawicielem delegacji.
— Bardzo... przyjemnie — rzekł przewodniczący niepewnie.
— Dziękuję panu. Wszyscy my siedmiu jesteśmy zwykli złodzieje, rozumie się, różnych specjalności. I oto organizacja dała nam pełnomocnictwo złożenia przed szanownem zebraniem panów, — gentelman znów złożył wytworny ukłon: naszej pokornej prośby o pomoc.
— Nie rozumiem, właściwie mówiąc, jaki stosunek..., — przewodniczący rozłożył ręce: lecz jednakże, proszę, niech pan mówi dalej.
— Sprawa, z którą mamy śmiałość i zaszczyt zwrócić się do was, czcigodni panowie, — sprawa bardzo jasna, bardzo prosta i bardzo krótka. Zajmie nie więcej nad sześć, siedem minut czasu, o czem uważam za obowiązek uprzedzić zawczasu z powodu spóźnionej pory i 37 stopni, jakie pokazuje Reamure w cieniu. — Mówca lekko zakasłał i popatrzał na wspaniały złoty zegarek: Widzicie panowie: w ostatnich czasach w gazetach miejscowych, w sprawozdaniach z żałosnych i straszliwych dni pogromu, dość często zaczęły pojawiać się wzmianki o tem, że w liczbie urządzających pogromy, podmówionych i najętych przez policję, w tych odmętach społeczeństwa, składających się z pijaków, bosiaków, sutenerów i podmiejskich chuliganów, znajdowali się również i złodzieje. Z początku milczeliśmy, lecz w końcu uważamy siebie za zmuszonych do protestu przed obliczem całego inteligentnego społeczeństwa przeciw takiemu niesprawiedliwemu i ciężkiemu oskarżeniu. Dobrze wiem, że z prawnego punktu widzenia my — jesteśmy przestępcy i wrodzy społeczeństwa. Lecz wyobraźcie sobie panowie, choć na jedną chwilę, sytuację tego wroga społeczeństwa, kiedy go oskarżają ogólnie i o to przestępstwo, którego nie tylko nie dokonał, lecz któremu gotów stawiać opór całą siłą swej duszy. Bezwątpienia, wszak bezwątpienia, że krzywdę skutkiem takiej niesprawiedliwości poczuje on znacznie dotkliwiej, niż przeciętny, szczęśliwy, normalny obywatel.
Tak więc, my i oznajmiamy, że oskarżenie włożone na nas, pozbawione jest wszelkiej nie tylko faktycznej, ale i logicznej podstawy. To też zamierzam dowieść w dwóch słowach, jeżeli szanowne zebranie raczy mnie wysłuchać.
— Niech pan mówi, — rzekł przewodniczący.
— Prosimy, prosimy, — rozległo się wśród ożywionych adwokatów.
— Składam panom moją szczerą wdzięczność w imieniu wszystkich naszych kolegów. Wierzcie panowie, nigdy nie będziecie żałować swojej uwagi dla przedstawicieli raczej... no, tak, powiedzmy, ślizkiej, lecz jednocześnie nieszczęśliwej i niełatwej profesji. Zatem, zaczynamy, jak śpiewa Girałdoni w prologu z „Pajaców“. „A propos, poproszę pana przewodniczącego o pozwolenie ugaszenia choć cokolwiek pragnienia.
Stróż, przynieś mi, bracie, lemoniady i kieliszek angielskiej gorzkiej! Nie będę mówić, łaskawi panowie, o moralnej stronie naszego rzemiosła i o jego oznaczeniu socjalnem. Panom, bezwątpienia, lepiej ode mnie znanym jest zdumiewający świetny paradoks Proudhona: „własność — to złodziejstwo“, paradoks, jak panowie chcecie, a jednak dotychczas nie obalony żadnemi narzekaniami tchórzliwych mieszczan i tłustych popów. Przykład. Ojciec — energiczny i mądry drapieżnik — zebrał miljon i pozostawia go synowi, rachitycznemu, niezdrowemu i ciemnemu bałwanowi, i zdegenerowanemu idjocie, bezmózgiemu robakowi, prawdziwemu pasorżytowi. Miljon rubli — to w potencjale miljon dni roboczych, a, znaczy się — prawo ni z tego ni z owego na pracę, pot, krew i życie strasznej masy ludzi. Na co? Za to? Dlaczego? Zupełnie niewiadomo. Zatem, panowie, dlaczego by nie zgodzić się z tą sytuacją, że nasza profesja okazuje się, do pewnego stopnia, jakby poprawką ku nadmiernemu nagromadzeniu cenności w jednem ręku, służy jako protest przeciwko wszystkim ciężarom, obrzydliwościom, samowoli, gwałtu, lekceważeniu osobistości ludzkich, przeciwko wszystkim tym potwornościom, zrodzonym przez burżuazyjno-kapitalistyczny ustrój współczesnego społeczeństwa? Rewolucja socjalna, wcześniej czy później, wszystko jedno zmieni ten porządek. Własność odejdzie w sferę smutnych wspomnień, i wtedy — ach! — sami przez się znikniemy z oblicza ziemi i myles braves chevaliers d’industrie“.
Mówca zatrzymał się i, wziąwszy z rąk zbliżającego się stróża tacę, postawił ją obok siebie na stoliku.
— Przepraszam. Jedna chwila. Masz, bracie, i à propos, kiedy stąd wyjdziesz, to zamknij za sobą mocniej drzwi.
— Słucham, jaśnie oświecony! — krzyknął radośnie stróż.
Mówca wypił pół szklanki i ciągnął dalej:
— Jednakże w stronę filozoficzną, ekonomiczną i socjalną stronę kwestii. Nie chcąc zajmować uwagi panów, powinienem, jednakże, oznajmić, że zajęcie nasze bardzo zbliżone jest do tego pojęcia, które nazywa się sztuką, dlatego że wchodzą w nie wszystkie elementy, stanowiące sztukę: powołanie, natchnienie, fantazja, wynalazczość, ambicja i długa, ciężka próba nauki, W niem — ach! — brakuje tyłka cnoty, o której pisał z takim świetnym i płomiennym zachwytem wielki Karamzin.
„Łaskawi panowie, daleki jestem od myśli buffonady przed tak szanownem zebraniem lub zabierania wam drogocennego czasu bezcelowymi paradoksami. Lecz nie mogę nie potwierdzić choć w krótkości mej myśli. Obcemu uchu bezsensownie, dzika i śmiesznie słyszeć o powołaniu złodziejskiem. Jednakże, ośmielam się zapewnić panów, że takie powołanie istnieje. Są ludzie, którzy posiadając specjalną siłę pamięci wzrokowej, bystrem i spostrzegawczem okiem, zimną krwią, zręcznością palców i w szczególności subtelnym dotykiem, jakby specjalnie narodzili się na świat Boży na to, ażeby być znakomitymi szulerami. Rzemiosło złodzieja kieszonkowego wymaga niezwykłej zręczności i ruchliwości, strasznej ścisłości ruchów, nie mówiąc już o pomysłowości, obserwacji, naprężonej uwadze. Niektórzy posiadają zdecydowane powołanie do wyłamywania kas ogniotrwałych: od samego delikatnego dzieciństw a pociągają ich ku sobie tajemnice wszelkich skomplikowanych mechanizmów: welocypedów, maszyn do szycia, zabawek nakręcanych, zegarków. W końcu, panowie prawnicy, są ludzie z dziedziczną nienawiścią własności. Wy nazywacie to zjawisko zwyrodnieniem — jak się panom podoba. Lecz powiem, że prawdziwego złodzieja, złodzieja z powołania, nie przeciągniesz w powszedniość uczciwej wegetacji żadnymi piernikami: ani dobrze zabezpieczoną służbą, ani darowanymi pieniędzmi, ani miłością kobiety. Gdyż tu ciągłe piękno ryzyka, porywająca przepaść niebezpieczeństwa, zamieranie serca, bujne drżenie życia, zachwyt! Panowie uzbrojeni są w protekcję prawa, zamki, rewolwery, telefony, policję, wojsko, — my zaś tylko w zręczność, spryt i odwagę. Myśmy — lisy, a społeczeństwo — to kurnik, strzeżony przez psy. Czy wiadomo panom, że na wsiach najbardziej artystyczne, najbardziej obdarzone natury idą na koniokradów i kłusowników? Co robić: życie dotychczas było tak skąpe, tak płaskie, tak nieznośnie nudne dla zapalnych serc!
Lecz przechodzę do natchnienia. Bez wątpienia, panom, łaskawi panowie, zdarzało się czytać o nadnaturalnych co do pomysłu i wykonania kradzieżach? W gazetach, w rubryce wypadków, nadają im zwykle tytuł: „olbrzymi rabunek“, lub „genjalna sztuczka oszukańcza“, lub jeszcze „zręczna sztuka aferzystów“. W tych wypadkach burżuazyjni ojcowie: rodzin rozkładają ręce i wykrzykują: „Jaki smutny objaw! Gdyby wynalazczość tych odszczepieńców,, ich zdumiewająca znajomość psychologji ludzkiej, ich panowanie nad sobą i śmiałość, ich niezrównane zdolności aktorskie, — gdyby to wszystko zwrócić w dobrą stronę! Ile pożytku przynieśli by ci ludzie ojczyźnie!“ Lecz oddawna wiadomo, łaskawi panowie, że burżuazyjni ojcowie rodzin stworzeni są przez Stwórcę niebieskiego na to, ażeby mówić ogólniki i głupstwa. Mnie samemu niekiedy zdarza się... — coż, przyznaję, my, złodzieje, naród sentymentalny, — zdarza się gdziekolwiek w parku Aleksandrowskim lub na brzegu morza zachwycać pięknym zachodem. I zawsze zawczasu pewien jestem, że ktokolwiek obok mnie bezwarunkowo powie z aplombem: „a oto, patrz, niech namaluje tak artysta, — nikt nigdy nie uwierzy!“ Wtedy odwracam się i, rozumie się, widzę zadowolonego z siebie, utuczonego ojca rodziny, którzy, powiedziawszy cudze głupstwo, cieszy się jak ze swego własnego. Co się dotyczy miłej ojczyzny, to burżuazyjny ojciec rodziny patrzy na nią, jak na pieczonego indyka: urwał kąsek co-słodszy i je go pocichutku w ukrytym kąciku, i sławi Boga. Lecz, właściwie, nie o to rzecz idzie. Nienawiść do trywialności, porwała mnie i proszę o przebaczenie za zbędne słowa. Lecz rzecz w tem, ze geniusz i natchnienie, choćby były zwrócone nie na korzyść cerkwi prawosławnej, mimo to pozostają rzadkiemi przecudnemi rzeczami. Wszystko idzie naprzód, i w złodziejstwie jest swoja tworczość.
„W końcu rzemiosło nasze wcale nie jest tak lekkie i wesołe, jak to się wydaje na pierwsze spojrzenie. Wymaga długotrwałego doświadczenia, ciągłych ćwiczeń, powolnego i męczącego treningu. Zawiera w sobie setki giętkich, ostrożnych poruszeń, niedostępnych dla najzręczniejszego sztukmistrza. Lecz, nie chcąc być gołosłownym, łaskawi, panowie, zaraz dokonam wobec was kilka doświadczeń. Proszę panów być spokojnym o wykonawców. Wszyscy my w obecnej chwili znajdujemy się legalnie na wolności, i choć nas według zwyczaju, siedzą i znają nas znakomicie osobiście, i nasze fotografje ozdabiają albumy wszystkich oddziałów śledczych, lecz tymczasem nie mamy potrzeby ukrywać się przed nikim. Jeżeli zaś w następstwie poznacie panowie któregokolwiek z nas w innych okolicznościach, to proszę bardzo, my panów gorąco prosimy, postępujcie zawsze zgodnie z tem, co wam nakazuje obowiązek zawodowy i obywatelski. My zaś, wywdzięczając się; za waszą uwagę, postanowiliśmy ogłosić waszą własność prywatną za nietykalną, otoczyć ją złodziejskiem tabu. Jednakże do dzieła“.
Odwróciwszy się w tył, mówca rozkazał:
— Sysoj Wielikij, proszę.
Olbrzymi krępy drab, z rękoma po kolana, człowiek bez czoła i bez szyi, podobny do jarmarcznego Herkulesa wysunął się naprzód. Uśmiechał się tępo i ze zmięszania drapał się w lewą brew.
— Ta tu niema co robić, — rzekł ochryple.
Lecz za niego przemówił gentelman w piaskowym garniturze, zwracając się do zebrania:
— Łaskawi panowie — Przed wami jeden z szanownych członków naszej organizacji — Ze specjalności on wyłamywacz kufrów, kas żelaznych i innych schronisk znaków pieniężnych. Niekiedy przy swoich zajęciach wieczorowych korzysta dla topienia metali z prądu elektrycznego z przewodników oświetleniowych. Na nieszczęście, niema tu na czem pokazać najlepszych numerów swej sztuki. Wszelkie drzwi, z najbardziej skomplikowanym zamkiem, otwiera bez zarzutu. A propos, oto te drzwi, widocznie zamknięte?
Wszyscy zwrócili się w tył ku drzwiom, na których wisiał drukowany plakat: „Wejście za kulisy osobom obcym surowo wzbronione“.
— Tak, te drzwi, widocznie, zamknięte, — potwierdził przewodniczący.
— I cudownie. Sysoj Wielikij, bądźcie uprzejmi.
— Ta cóż to głupia sprawa, — rzekł olbrzym leniwie i pogardliwie.
Podszedł do drzwi, potrząsnął je z początku ostrożnie ręką, potem wyciągnął z kieszeni jakiś malutki błyszczący instrument, zrobił nim, nachyliwszy się nad zamkiem, kilka prawie niedostrzegalnych ruchów, i naraz, wyprostowawszy się, roztworzył drzwi szybko i bez szmeru. Przewodniczący patrzał na niego z zegarkiem w ręku: cała sprawa, zajęła nie więcej niż dziesięć sekund.
— Dziękuję panu, Sysoj Wieliki, — rzekł uprzejmie gentelman w piaskowym garniturze: może pan iść na miejsce.
Lecz przewodniczący rzekł z pewnym niepokojem:
— Przepraszam. Wszystko to interesujące i bardzo pouczające, lecz... powiedz pan, czy należy do profesji pańskiego poważanego kolegi również sztuka zamykania drzwi?
— Ah, mille pardon! — spiesznie ukłonił się gentelman: Zapomniałm o tem. Sysoj Wielikij, bądź pan tak dobry...
Drzwi były również zręcznie i bez szmeru zamknięte. Poważany kolega, kołysząc się i uśmiechając, powrócił do swoich przyjaciół.
— Teraz będę mieć zaszczyt pokazać panom sztukę jednego z naszych kolegów, operującego w dziale kradzieży kieszonkowych w teatrach i na dworcach, — ciągnął mówca: jest jeszcze nadzwyczajnie młody, lecz, z tej jego subtelnej roboty, możecie panowie, do pewnego stopnia sądzić o tem, co z niego wyjdzie w następstwie przy pewnej pilności Jasza!
Smagły młodzieniec w niebieskiej jedwabnej koszuli i butach lakierowanych, podobny do cygana, swobodnie wyszedł naprzód i stanął przy mówcy, bawiąc się chwastami pasa i wesoło mrużąc wielkie, z żółtemi białkami, zuchwałe oczy.
Gentelman w piaskowym garniturze rzekł pochlebnie:
— Panowie... zmuszony jestem poprosić... czy nie zgodzi się ktokolwiek... poddać się małemu doświadczeniu. Zapewniam panów, że to będzie tylko przykład, tak powiedziawszy gra...
Obejmował spojrzeniem siedzących. Malutki, tłuściutki, czarny, jak żuk, karaim wyszedł z poza swego stolika.
— Jestem do usług pańskich, — rzekł drwiąco.
— Jasza! — skinął głową mówca.
Jasza podszedł blizko do adwokata. Teraz na lewej, zgiętej ręce jego wisiał błyszczący, jedwabny wzorzysty fular.
— Jeżeli, naprzykład w cerkwi, lub, powiedzmy, w bufecie w teatrze, lub również w cyrku... — zaczął słodziutko prędko mówić: zaraz widzę, to idzie frajer... przepraszam pana, ot choćby pan... frajer — tu niema nic obraźliwego: poprostu bogaty pan, który jest przyzwoity i nic nie rozumie. Przedewszystkiem: jakie mogą być przedmioty? Przedmioty najróżnorodniejsze. Zwykle z początku zegarek z łańcuszkiem. Znów więc — gdzie? Niektórzy noszą go w górnej kieszonce kamizelki oto tu, niektórzy w dolnej — oto tu. Portmonetka zaś prawie zawsze leży w kieszeniach spodni. Chyba już zupełny jakiś mazgaj włoży ją do marynarki. Potem — portcygar. Naturalnie, przedtem popatrzysz, jaki: złoty czy srebrny z monogramem, a dla skórzanego kto się tam będzie paskudzić, jeżeli siebie szanuje? Portcygar może być w siedmiu kieszeniach: tu, tu, tu, ot tu, tu, tam i tu. Czy nie tak?... Odpowiednio do tego i operujesz.
Mówiąc w ten sposób, młody złodziej uśmiechał się, świecił oczyma prosto w oczy adwokata, i szybkimi, zręcznymi ruchami prawej ręki w skazywał na różne miejsca w jego ubraniu.
— Znów też może zwracać uwagę i szpilka oto tu, w krawaciku. Jednakże unikamy przyswajać je. Teraz taki naród poszedł, że rzadko kto z mężczyzn nosi prawdziwe kamienie. I oto ja podchodzę. Zaraz zwracam się, jako dobrze wychowany: panie, pozwoli pan zapalić, lub jeszcze cośkolwiek, jednem słowem, wszczynam rozmowę. Przedewszystkiem co? Przedewszystkiem patrzę mu prosto w oczy, oto tak, a pracują u mnie tylko dwa palce: oto ten i oto ten.
Jasza podniósł do wysokości swej twarzy dwa palce prawej ręki, wskazujący i środkowy, i poruszał niemi.
— Widzieliście? Oto temi dwoma palcami całą muzykę się gra. I, główne, nic niema tu zdumiewającego: raz, dwa, trzy — i gotowe! Każdy niegłupi człowiek może się z łatwością nauczyć. Oto i wszystko. Najzwyklejsza rzecz. Moje uszanowanie.
Złodziej lekko zawrócił i skierował się na miejsce.
Jasza! — poważnie i wieloznacząco wyrzekł gentelman w piaskowym garniturze: Ja-sza! — powtórzył surowo.
Jasza zatrzymał się. Odwrócony był plecami do adwokata, lecz widocznie, o coś wymownie prosił oczyma swego przedstawiciela, dlatego że ten zmarszczył brwi i przecząco trząsł igłową.
— Jasza! — po raz trzeci z wyrazem pogróżki wyrzekł!
— Ech! — krzyknął z przykrością młody złodziej i niechętnie odwrócił się znów twarzą do adwokata: a gdzież pański zegareczek, panie? — spytał cienkim głosem.
— Ach! — spostrzegł się karaim.
— Ot widzi pan, teraz — ach! — ciągnął dalej Jasza z wymówką: pan przez cały czas na moją prawą rękę patrzał, a ja tymczasem pański zegareczek lewą ręką zoperowałem. Oto właśnie temi dwoma paluszkami. Z pod caschne-to. Dlatego i caschne nosimy. A że u pana łańcuszek nieprawdziwy, sznurek, widocznie na pamiątkę od jakiejś mamzeli, a zegareczek złoty, to ja łańcuszek panu zostawiłem, jako znak przedmiotu pamięci. Niech pan bierze, dodał z westchnieniem, podając zegarek.
— Jednakże zręcznie! — rzekł zmięszany adwokat: nie zauważyłem nawet.
— Tem handlujemy, — zauważył Jasza z dumą.
Swobodnie powrócił do swoich kolegów. Mówca, tymczasem napił się z szklanki i ciągnął dalej:
— Teraz, łaskawi panowie, następujący z naszych współpracowników pokaże wam kilka zwykłych wolt karcianych, które są w użyciu na jarmarkach, na parostatkach i na kolejach. Przy pomocy trzech kart, naprzykład, damy, asa i szóstki, on bardzo zręcznie... Zresztą, być może, panowie, zmęczyły was te doświadczenia?...
— Nie, wszystko to bardzo interesujące, — uprzejmie odpowiedział przewodniczący: chciałbym, tylko spytać, — jeżeli, rozumie się, pytanie moje niewyda się panu nieprzyzwoitem: — pańska specjalność?
— Hm... moje... nie, dlaczegóżby nieprzyzwoitość?... Pracuję w wielkich brylantowych magazynach, a inne moje zajęcie — banki, — ze skromnym: uśmiechem odpowiedział mówca: Nie, niech panowie nie myślą, że moje rzemiosło lżejsze od innych. Wystarczy to, że znam cztery europejskie języki: niemiecki, francuzki, angielski i włoski, nie licząc, zrozumiałe, polskiego, małoruskiego i żydowskiego. Więc jakżeż, panie przewodniczący, czy dokonywać dalsze demonstracje?
Przewodniczący spojrzał na zegarek.
— Na nieszczęście, zbyt mało mamy czasu, — rzekł: Czyby nie przejść lepiej do samej istoty pańskiej sprawy? Tymbardziej, że doświadczenia, których dopiero co byliśmy świadkiem, w dostateczny sposób przekonały nas o zręczności pańskich szanownych współczłonków. Nieprawdaż, Izaak Abramowicz?
— O tak, w zupełności! — potwierdził z pośpiechem adwokat karaim.
— I przecudnie, — uprzejmie zgodził się gentelman w piaskowym garniturze: — Hrabiątko, — zwrócił się do kędzierzawego blondyna, podobnego do markiera w święto: schowaj pan swoją maszynkę, nie potrzebna więcej. Pozostało mi, panowie, tylko kilka słów. Teraz, kiedy przekonaliście się o tem, że nasza sztuka choć i nie cieszy się światłą protekcją wysakopostawionych osób, lecz mimo to jest sztuką; kiedy panowie, być może, zgodziliście się ze mną, że ta sztuka wymaga wielu zalet osobistych, oprócz ustawicznej pracy, niebezpieczeństw i nieprzyjemnych nieporozumień, — panowie, spodziewam się, uwierzycie również, że do naszej sztuki można się roznamiętnić i — choć to jest dziwne na pierwsze spojrzenie — kochać i szanować ją. Teraz wyobraźcie sobie, że naraz znanemu, utalentowanemu poecie, legendy i poematy którego ozdabiają najlepsze nasze czasopisma, naraz proponują napisać wierszami, po trzy kopiejki za wiersz i przytem z pełnym podpisem, reklamę dla papierosów „Jaśmin*? Lub na którekolwiek z panów, świetnych i znakomitych adwokatów, naraz rzucono oszczerstwo, że zajmujecie się fałszywemi świadectwami przy sprawach rozwodowych lub piszecie w szynkowniach prośby do naczelnika miasta dla furmanów? Ma się rozumieć, wasi krewni, przyjaciele i znajomi nie uwierzą temu, lecz pogłoska już zatruła was, przeżywacie pełne udręki chwile. A teraz wyobraźcie sobie, że takie haniebne, niewiadomo przez kogo puszczone oszczerstwo zagraża nie tylko waszemu dobremu imieniowi i spokojnemu trawieniu, lecz grozi waszej wolności, waszemu zdrowiu, nawet waszemu życiu. W takiej właśnie sytuacji znajdujemy się i my, spotwarzeni przez gazety, złodzieje. Muszę wyjaśnić. Istnieje kategorja łajdaków — passez moi le mot, — których my nazywamy mamusinymi synkami i z którymi nas — och! — mięszają. Są to ludzie bez wstydu i bez sumienia, są to szulerzy, którzy wszystko stracili, właśnie mamusine wisielce, leniwi i niezgrabni darmozjadzi, niezręcznie kradnący subjekci. Ich nic nie kosztuje żyć na rachunek swojej kochanki-prostytutki, na podobieństwo samca ryby makreli, który pływa za samicą i żywi się jej wydzielinami; zdolny jest obrabować i skrzywdzić dziecko w ciemnym zaułku, ażeby odebrać mu trzy kopiejki, zabije śpiącego i będzie torturować staruszkę. Ludzie ci — wrzód naszego rzemiosła. Nie istnieją dla nich ani piękności, ani tradycje sztuki. Pilnują nas, prawdziwych, zręcznych złodziei, jak szakale lwów. Przypuśćmy, udało mi się zrobić wielki interes. Nie mówiąc już o tem, że przy sprzedaży rzeczy lub przy zmianie biletów, pozostawiam w rękach lichwiarzy do dwóch trzecich całej sumy, nie mówiąc nawet o zwykłych łapówkach nieprzekupnej policji, — muszę jeszcze udzielić pewną część każdemu z tych pasozytów, którzy choć przelotnie, wypadkowo, z pogłosek wiedzą o moim interesie. My ich też tak i nazywamy: motjarze, od słowa „motja“, co znaczy połowa, zepsute — moitie... swoista filologja. Daję tylko za to, że on wie i może donieść. I najczęściej bywa tak, że, skorzystawszy ze swojej części, mimo to momentalnie biegnie do policji i donosi na mnie, ażeby zarobić jeszcze pięć rubli. My, uczciwi złodzieje... tak, tak, śmiejcie się panowie, ja jednak mówię: my, uczciwi złodzieje, pogardzamy tymi gadami. Istnieje u nas dla nich jeszcze jedna nazwa, haniebna, jak piętno, lecz nie ośmielam się wymówić jej tu z szacunku dla miejsca i ludzi. O, tak, oni usłużnie przyjmą zaproszenie pójścia na pogrom; lecz jedna myśl o tem, że nas mogą zmięszać z nimi, stokrotnie jest dla nas bardziej krzywdzącą, niż samo oskarżenie o pogrom.
„Łaskawi panowie! Dotychczas, podczas gdy mówiłem, często spostrzegałem na waszych twarzach uśmiechy. Rozumiem was: nasza obecność tu, nasze zwrócenie się do was o pomoc, w końcu sama niespodzianka takiego zjawiska, jak systematyczna złodziejska organizacja, z delegatami-złodziejami i pełnomocnikiem delegacji — złodziejem zawodowcem, wszystko to o tyle jest oryginalne, że nie może nie wywołać uśmiechu. Lecz teraz będę mówić z głębi mego serca. Zrzućmy, panowie, zewnętrzne powłoki. Ludzie mówią do ludzi.
„Prawie wszyscy jesteśmy piśmienni i wszyscy lubimy czytać i czytamy nie tylko „Przygody Rocambole’a“, jak piszą o nas nasi powieściopisarze. Czyż, panowie myślicie, nie oblewały się nam krwią serca i nie płonęły twarze, jak po policzkach, ze wstydu przez cały czas tej nieszczęsnej, haniebnej, przeklętej, podłej wojny? I czyż panowie myślicie, że nie płoną dusze nasze z gniewu, kiedy naszą ojczyznę sieką nahajkami, depczą obcasami, rozstrzeliwują i plują na nią dzicy, zezwierzęciali ludzie? Czyż panowie nie uwierzycie temu, że my złodzieje — z drżeniem zachwytu witamy każdy krok zbliżającej się wolności?
„Każdy z nas rozumie — chyba nie o wiele gorzej, niż wy, panowie adwokaci — prawdziwą istotę pogromów. Za każdym razem, po olbrzymiej podłości lub haniebnem niepowodzeniu, czy dokonawszy egzekucji męczennika w fortecznym zakątku, czy też przekroczywszy zaufanie ludu, ktoś ukryty, nieuchwytny lęka się gniewu ludowego i odprowadza koryto jego na głowy niewinnych Żydów. Czyjś djabelski umysł wynajduje te pogromy — te olbrzymie krwawe bańki, te kannibalskie zabawy dla ciemnych, zwierzęcych dusz?
„Lecz my wszyscy znakomicie wiemy, że nadchodzą ostatnie konwulsje biurokracji. Wybaczcie, opowiem obrazowo. Jeden naród miał główną świątynię, a w niej, za zasłoną, strzeżoną przez kapłanów, przebywało krwiożercze bóstwo. Składano mu ofiary z ludzi. Lecz oto razu pewnego śmiałe ręce zerwały zasłonę, i wszyscy zobaczyli wtedy zamiast boga, olbrzymiego kosmatego, żarłocznego pająka, obrzydliwego ośmionoga. Biją go, strzelają do niego, rozćwiartowali go już na kawałki, lecz on mimo ta w wściekłości ostatniej agonji rozpościera po całej starożytnej świątyni swe ohydne, chwytne macki. I kapłani, sami skazani na śmierć, pchają w łapy potwora wszystkich, kogo schwytają ich drżące z przerażenia pałce.
„Wybaczcie, panowie. To, co powiedziałem, prawdopodobnie, jest bez związku i dzikie. Lecz jestem cokolwiek podniecony. Wybaczcie. Ciągnę dalej. Nam, złodziejom zawodowym, więcej, niż komu innemu, wiadomo, jak robiono te pogromy. My kręcimy się wszędzie: w szynkach, na targach, w herbaciarniach, przytułkach noclegowych, na placach i w porcie. Tak, my, właśnie my, możemy przysięgnąć przed Bogiem, przed ludźmi i przed potomnością, że widzieliśmy, jak ordynarnie, bezwstydnie i prawie nie kryjąc się, organizowała policja masowe zabójstwa. My znamy ich wszystkich z twarzy i ubranych i przebranych. Proponowali wielu z nas wziąć udział, lecz nikt z naszych nie był o tyle podły, ażeby wyrazić choć fałszywą, choć wymuszoną tchórzostwem zgodę.
„Panowie wiecie, rozumie się, jak wszystkie warstwy społeczeństwa rosyjskiego, ustosunkowują się do policji? Nie szanują jej nawet ci, którzy korzystają z jej ciemnych usług. Lecz my pogardzamy i nienawidzimy ją trzykrotnie, dziesięciokrotnie. I nie za to, że wielu z nas męczyli w oddziałach śledczych, w tych prawdziwych katowniach, bili aż do śmierci, bili żyłami byczemi i pałkami gumowemi, ażeby wyciągnąć zeznanie lub zmusić do zdradzenia kolegi. Tak, rozumie się, i za to. Lecz my, złodzieje, my wszyscy, siedzący w więzieniu, z szaloną namiętnością ubóstwiamy wolność. I dlatego to właśnie i nienawidzimy dozorców więziennych całą nienawiścią, do jakiej zdolne jest serce ludzkie. Powiem o sobie. Mnie trzykrotnie torturowali agenci policyjni nawpół do śmierci. Mam odbite płuca i wątrobę. Rana kaszlę krwią, póki nie złapię tchu. Lecz, jeżeli mi powiedzą, że ja, uścisnąwszy rękę najgłówniejszego generała z policji, zapobiegnę w ten sposób takiemu czwartemu pobiciu, — odmówię.
„I oto gazety mówią, że z tych rąk my przyjęliśmy srebrniki judaszowe, zbroczone świeżą krwią ludzką. Nie, panowie, to oszczerstwo, raniące nas w samą duszę z bólem nie do wytrzymania. Ani pieniądze, ani pogróżki, ani obietnice nie zrobią nas najemnymi bratobójcami lub ich pomocnikami“.
— Nigdy! Nie, nie! — głucho zawołali z tyłu mówcy jego koledzy.
— Powiem więcej, — ciągnął dalej złodziej: wielu z nas podczas tego pogromu broniło mordowanych. Nasz kolega, noszący nazwę Sysoj Wielikij, — panowie dopiero co go widzieli, — mieszkał w tym czasie u żyda-szmuklerza na Mołdawance. I on obronił swego gospodarza z drągiem żelaznym w ręku przeciwko całej hordzie zabójców. Prawda, Sysoj Wielikij posiada straszną siłę fizyczną, i to dobrze jest wiadome wielu z mieszkańców Mołdawanki, lecz mimo to zgodzicie się, panowie, czyż Sysoj Wielikij nie patrzał w tych minutach prosto w oblicze śmierci? Inny nasz kolega — Martyn Rudokop — oto ten sam, panowie, — mówca wskazał na stojącego z tyłu bladego, brodatego mężczyznę z przecudnemi ciemnemi oczyma: uratował starą nieznajomą żydówkę, za którą pędził tłum tej hołoty. Przebili mu za to głowę żelazem, złamali w dwóch miejscach rękę i złamali żebro. Dopiero co wyszedł ze szpitala. Oto jak postąpili najbardziej zapalczywi i silni duchem. Inni drżeli ze złości i płakali z bezsiły.
„Nikt z nas nie zapomni zgrozy tych krwawych dni, tych nocy, rozjaśnionych płomieniem pożarów, tych krzyków kobiecych, tych niesprzątniętych, poszarpanych, maleńkich trupów dziecinnych. Lecz nikt z nas za to i nie myśli, że policja i czerń — początek złego. Te malutkie, głupie, obrzydliwe zwierzątka — to tylko bezmyślna pięść, kierowana przez podły, wyrachowany umysł, podniecana przez djabelską wolę...
„Tak, panowie adwokaci, — ciągnął dalej mówca: my — złodzieje i zasłużyliśmy na waszą prawną pogardę. Lecz kiedy wam, lepszym ludziom, potrzeba będzie na barykadach zręcznych, śmiałych, posłusznych zuchów, którzy potrafią wesoło, z pieśnią i żartem spotkać śmierć dla najlepszego słowa w świecie — wolność, — czyż wy z zastarzałej pogardy odepchniecie nas?
„Niech djabli wezmą! Podczas rewolucji francuzkiej pierwszą ofiarą była prostytutka. Wskoczyła na barykadę i, podgiąwszy z szykiem suknię, zawołała: „No więc, żołnierze, który z was ośmieli się wystrzelić do kobiety?“ Tak, djabli! — wykrzyknął głośno mówca i uderzył pięścią w marmurowy blat stołu: zabili ją, lecz, jak Boga kocham, gest jej był wspaniały, i słowa jej nieśmiertelnie-piękne.
„Jeżeli wy w wielkiej chwili przepędzicie nas, my powiemy wam, o nieskazitelni cherubini: „A co, gdyby myśli ludzkie posiadały zdolność ranić, zabijać, pozbawiać ludzi czci i mienia, to kto z was, o niewinne gołębie, nie zasłużył by na knut i katorgę?“ I wtedy my odejdziemy od was i zbudujemy swoją własną wesołą, śmieszną, zdecydowaną złodziejską barykadę i umrzemy z takim zgodnym śpiewem, że wy pozazdrościcie nam, białośnieżni!
„Zresztą, dałem się porwać. Wybaczcie, panowie. Kończę. Widzicie teraz, panowie, jakie uczucia wywołały w nas oszczerstwa gazet. Wierzcie więc naszej szczerości i zróbcie cokolwiek, ażeby zdjąć z nas tą krwawą i brudną plamę, tak niesprawiedliwie nas piętnującą. Skończyłem“.
Odszedł od stołu i przyłączył się do swoich kolegów. Adwokaci półgłosem nad czemś szeptali, na podobieństwo tego, jak to robią członkowie sądu na posiedzeniach. Potem przewodniczący wstał i oznajmił:
— My bezwarunkowo wierzymy panom i dołożymy wszelkich starań, ażeby oczyścić imię korporacji panów z tego ciężkiego oskarżenia. Jednocześnie z tem koledzy moi upoważnili mnie do wyrażenia wam, panowie, naszego głębokiego szacunku za wasze gorące uczucia obywatelskie. Ja zaś, osobiście ze swojej strony, proszę przedstawiciela delegacji o pozwolenie uściskania mu ręki.
I ci dwaj ludzie, obydwaj wysocy i poważni, uścisnęli jeden drugiemu ręce mocnym, męzkim uściskiem.




Adwokaci rozchodzili się z teatru. Lecz czterech z nich zatrzymało się w przedzianku przy wieszadłach: Izaak Abramowicz w żaden sposób nie mógł odnaleźć swej nowej żółtej prześlicznej panamy. Zamiast niej na drewnianym kołku wisiała sukienna czapka, zawadjacko spłaszczona z boków.
— Jasza! — naraz dał się słyszeć z zewnątrz, z tamtej strony drzwi, ostry głos niedawnego mówcy: Jasza, po raz ostatni ci mówię, żeby cię djabli wzięłi!.. Słyszysz?... No...
Ciężkie drzwi roztworzyły się. Wszedł gentelman w piaskowym garniturze. W ręku trzymał kapelusz Izaaka Abramowicza; na ustach widniał miły, światowy uśmiech.
— Panowie! Na miłość Boską wybaczcie. Malutkie, śmieszne nieporozumienie. Jeden z naszych kolegów zupełnie wypadkowo zamienił kapelusz. Ach, to pański? Tysiąckrotnie przepraszam. Szwajcar, cóż ty, bracie, nie uważasz? Co? Podaj tu oto tą czapkę. Jeszcze raz wybaczcie, panowie:
I z uprzejmymi pokłonami, wciąż z tym samym miłym uśmiechem, szybko wyszedł na ulicę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Edmund Krüger.