Sny Maryi Dunin
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pałuba; Sny Maryi Dunin |
Wydawca | E. Wende i Ska |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całość zbioru |
Indeks stron |
Wskutek ożywionej i serdecznej pogadanki, którą aż do późnej nocy toczyliśmy w salonie państwa X-ów, uproszono mnie, abym w mojej formie, formie szkicu z podróży, opisał pewien wypadek z swego życia, mający związek ze sferami idealnemi, mistycznemi. Takto czasem człowiek niechcąco wygada się w zapale i musi potem skutki ponosić. Rzeczywiście mam coś takiego w bibliotece swoich wspomnień; jest to zdarzenie, w którem mnie samemu przypadła w udziale rola raczej trudna niż upokarzająca, mimo to opowiem je szczerze, czyniąc, acz niechętnie, zadość wezwaniu.
Byłem wówczas wskutek rozmaitych przykrości nieswój i zdenerwowany, cierpiałem na bezsenność, a gdy zasypiałem, nawiedzały mnie sny fantastyczne, niezdrowe. Nic dziwnego, że w snach tych prześladowały mnie kobiety, wszak sprawy moje sercowe były wtedy właśnie w tem stadyum, że pożądałem jakiegoś nowego miłosnego stosunku. Jeden ze snów uderzył mnie szczególnie swoją wyrazistością i znaczeniem:
Znajdowałem się sam jakby w teatrze, w proscenium, przed próbą. Czy było tam więcej widzów, nie pamiętam, bo głąb sali pogrążona była w mroku. Nagle kurtyna rozsunęła się nieco u góry, jakby to były dwie spięte w środku kotary, a w otworze ukazała się głowa prześlicznej dziewczyny. Zdawało mi się, że widzę jej nagą szyję, i domyślałem się, że jej całe ciało ukryte poza kotarą jest również nagie, miałem nawet uczucie pewności tego. Wyciągnąłem ręce, wołając ją czule do siebie, ona jednak potrząsnęła głową. Dostałem się wtedy poza kotarę i zacząłem uganiać za dziewczyną po ciemnych korytarzach teatru, nie zwracając uwagi na to, że nie widziałem wcale jej ciała, lecz tylko jakby samą głowę posuwającą się w ciemnościach.
Naraz głowa odwróciła się i spojrzała na mnie — temi oczyma, w których nie było źrenicy, zupełnie jak u starożytnych posągów. W tejże chwili wypowiedziała dziewczyna słowa, zawierające jakąś głęboką myśl a zarazem i dziwną słodycz. I nagle ujrzałem siebie jakby śpiącego wśród nocy na łóżku, nade mną nachylała się ta głowa, otoczona mdłym blaskiem jakby w pobliżu dogasającej lampki, a ja stojący w ciemności wracałem w moje śpiące ciało i — budziłem się.
Zdjęty mimowolną trwogą, natychmiast przetarłem oczy, a ochłonąwszy z wrażenia, skrytykowałem własną obawę, potem zaś przypominałem sobie napróżno owe nibyto wielkie słowa, wypowiedziane przez moje senne widziadło. Zamiast nich przypomniałem sobie, że tego dnia mam się przeprowadzać; więc zerwawszy się z łóżka, spakowałem skrzętnie bieliznę, ubranie, książki, oraz moje zbiory.
Z żalem wspominam, że wtedy stłuczono mi piękną, drogocenną umbrę, dar hrabiego Umbryi. Spotkawszy się potem ze znajomymi, opowiedziałem im mój zagadkowy sen i tego samego dnia jeszcze opowiedziałem go swemu fryzyerowi przy goleniu się i paru innym osobom. Niektórzy przyznali, że sen jest rzeczywiście tajemniczy, inni robili głupie i — że się tak wyrażę — sprośne uwagi.
W parę tygodni później udałem się w podróż archeologiczną w okolice N... Q., największa osobliwość tego zakątka, jest to zamek starożytny, pełen ciekawych osobliwości, godnych zwiedzenia i zbadania. Leży wśród lasów, a okolica jest ze względu na historyę starożytnej strategii szczególną. Dziwnemby się bowiem wydało, że zamku nie zbudowano na górze, że więc przystęp do niego jest tak łatwy. Zato posiadał on widocznie inne szanse korzystne dla obrony, nad któremi się tutaj rozwodzić nie będę.
Pozostawiłem zapłaconego już woźnicę wraz z końmi na drodze w karczmie, sam zaś udałem się w głąb lasu, przedzierając się przez gąszcze. Ta samotna wycieczka miała w sobie wiele romantycznego uroku. Kroczyłem pod baldachinem gałęzi, a z krzewów przygrywała ptasia orkiestra. Tylko się trochę bałem, by mnie kto nie napadł i nie obdarł. Wreszcie dostałem się na wygodną polanę, szeroką może na jakich 80 metrów kwadratowych, ale że słońce prostopadle świeciło, postanowiłem w jej bliskości spocząć na murawie pod krzakiem. Szczęściem zaopatrzony byłem w parasol, który mnie doskonale chronił od spiekoty.
Miałem właśnie położyć się na trawie i rozpostarłem już w tym celu chusteczkę — gdy wtem, rzuciwszy okiem w bok, ujrzałem przez gałęzie i liście jakąś postać kobiecą, siedzącą na pniu zwalonego drzewa.
Siedziała profilem ku mnie obrócona i patrzyła w inną stronę, splótłszy ręce na tyle głowy.
Ostrożnie i jak najciszej zbliżyłem się ku niej i obserwowałem ją, sam niewidziany. Była prześliczną.
Bardzo młoda osoba. Mniej więcej w tym wieku, kiedy dziewczyna zaczyna dojrzewać i pojmować, co to znaczy być kobietą. Podziwiałem kształty jej ciała, które widocznie wypełniały się i piękniały pod wpływem własnego jej wzroku, pod wpływem marzeń gorących o rozkosznych ustępstwach miłości. A to jej ciało, w swej niedbałej pozycyi, przysłonięte kratą gałęzi zielonych, wciągnęło mnie odrazu w jakiś czar zmysłowy, czar, który jednak raz na zawsze wyklucza prawdziwą miłość.
Takie było moje pierwsze wrażenie, i dopiero znacznie później, bo po kilku miesiącach, zacząłem krytykować tę rzekomą piękność, obserwując skład jej czaszki, formę nosa i połączenie rysów. Przekonałem się, że poszczególne piękne rysy były jakby stworzone przez naturę do wywołania chwilowej złudy, bo nie było w nich właściwie nic pięknego w prawdziwem znaczeniu tego wyrazu, a fizyognomista, umiejący, że tak powiem, czytać między liniami, dostrzegłby w twarzy tej damy nawet ogólne tło brzydoty. Nie chcę jednak, by mnie posądzano o jakąś niechęć przeciw Maryi Dunin, i dlatego dodaję, że ta nawiasowa uwaga nie znosi poprzedniego opisu, bo owszem, pierwsze wrażenie było rzeczywiście bardzo silne.
Długo tak leżałem w gąszczu i patrzyłem na tę panienkę, nie starając się nawet ukryć i niejako marząc z nią razem, gdy wtem ona schyliwszy się podjęła gałązkę i rzuciła ją poza siebie w moją stronę. Zastanawiałem się już nad tem, czy i jak zacząć rozmowę z tą Dryadą, gdy namysł przerwały mi ciche słowa:
— Czy to ty jesteś?
A przytem nie zmieniła postawy, wyciągnęła tylko dłoń, jakby gotową do uścisku.
Wprawiło mnie to w niemały kłopot. Aby pokryć zaambarasowanie, zerwałem się na równe nogi, zdjąłem cwikier z nosa i ukłoniwszy się grzecznie, przedstawiłem się, opowiadając o celu, który mnie w tę ustroń leśną sprowadził. Rzuciłem kilka zdawkowych komplimentów i wogóle mówiłem dużo a trafnie. Ona patrzyła na mnie, nie odzywając się wcale, pożerała mnie wzrokiem i zachowywała się tak, jakby między nami było coś niedopowiedzianego. Wreszcie potrząsnęła kilka razy główką, jakby kończąc jakiś wewnętrzny monolog, i zerwała się do ucieczki. Wnet ją jednak schwytałem i onieśmieloną, rumieniącą się, ścisnąłem mocno za ręce. Przypomniał mi się mój sen i opowiedziałem go natychmiast, naturalnie z opuszczeniem nieprzyzwoitych szczegółów. Słuchała z zachwytem, wpatrując się we mnie jak w tęczę. A potem zaczęła, ona mnie, rozpowiadać o jakichś swoich snach, porywczo, niesfornie i niejasno. Kładła mi końce paluszków na rękę, wskazywała na cztery strony świata, to przemawiając głosem cichszym od brzęczenia muchy, to znów podnosząc go uroczyście. Mało co rozumiałem z tego, co mówiła; były to jakieś fantasmagorye, cudactwa, mrzonki rozegzaltowanej, przedwcześnie rozwiniętej wyobraźni. Lecz zato patrzyłem w jej prześliczne turkusowe oczy, upajałem się melodyą jej głosu i drżałem czując, jak jej jędrne, kształtne ciało garnie się do mnie; wreszcie zapomniałem się i wycisnąłem na jej ustach namiętny pocałunek. Zdawało mi się w tej chwili, że dostrzegam jakiś blask w jej oczach, lecz potem udała zdziwioną, potrząsnęła znowu głową, obtarła usta i strzepywała coś nerwowo dłonią z ubrania, chociaż o ile widziałem — bez przyczyny, bo ani stanik ani spódniczka nie były prochem przykurzone.
Poprosiłem ją wreszcie, by mnie zaprowadziła do swego domu, bo jestem z drogi, zmęczony, a prócz tego chcę zasięgnąć informacyi co do okolicy pełnej śladów pochodu historyi. Zgodziła się na to bez wahania, wstała i ubrała kapelusik (dobrze pamiętam: był przystrojony kwiatami maku). Chciałem jej podać ramię, lecz ona widocznie nie zrozumiała mego grzecznego gestu, podała mi tylko dłoń i szliśmy w ten sposób, jak dzieci szkolne, lub raczej jak instruktor z uczenicą.
Przybyliśmy w jakie pół godziny potem do pałacyku — tak bowiem, a nie dworkiem, jak to inni niewłaściwie czynią, nazywałem dom, w którym mieszkała Marya Dunin.
Z pałacykiem tym, leżącym na brzegu lasu, łączył się szereg innych domków, tworzących z nim razem jakby jedną rodzinę. Cała kolonia leżała w odosobnieniu od świata wśród lasów — pomimo to panował tam ciągły ruch umysłowy i wzajemne klepanie się po ramieniu. Zamieszkiwał ją ród, będący już na wymarciu, a poświęcający się z zapałem pewnemu szczytnemu celowi, pewnej świętej idei, z której tyle zdradzę, ile mi obowiązek pozwoli. Pamiętam, kiedym raz pierwszy spotkał tych ludzi: jak ich oczy zwróciły się ku mnie z zaufaniem i sympatyą, a w tych milczących spojrzeniach było, jak potem poznałem, serdeczne powitanie nowego sprzymierzeńca, którego we mnie przeczuli. Wśród takich to ludzi chowała się Marya Dunin, lecz wnet poznałem, że ta dziewczyna nie była kwiatem na tej pięknej grządce, ale gnijącym grzybem!!
Ojciec a zarazem i impresario Maryi Dunin, p. Acheronta Movebo, przyjął mnie tak, jakby już dawno na mnie czekano. Świetna to była i stylowa bestya, a mądry niesłychanie. Powiedział mi zaraz z dobrodusznym uśmiechem, że mam minę porządnego opryszka i wnet nauczę się kraść bimy i bamy z powietrza. Był to taki jego styl, jak się potem przekonałem.
Skorom się posilił i wypoczął, wyprowadzono mnie na werandę, z której się roztaczała malownicza panorama. Przed pałacykiem był staw, a na środku stawu jakieś złote wysepki, które tak połyskiwały do słońca, żem nie mógł dokładnie dojrzeć, coby to było. Aby zaspokoić moją ciekawość, zaprosił mnie p. Acheronta Movebo na przejażdżkę po stawie. Całe nasze towarzystwo t. j. p. Acheronta Movebo, Marya Dunin, jej siostra Hermina — również bardzo przystojna osoba — i ja, zeszło na dół, poczem usadowiliśmy się w łodzi i popłynęliśmy ku owym wysepkom. Były to trzy wielkie złote litery:
Uwiązawszy łódkę do B, wyskoczyliśmy na złote płyty i przeszedłszy po jednej literze, przeskakiwaliśmy do następnej, wreszcie siedliśmy na D, zwieszając nogi ponad sadzawką, tworzącą środek tej litery. Gubiłem się w przypuszczeniach, co ma znaczyć ten tajemniczy monogram, a gdym wyrażał swoje domysły, p. Movebo śmiejąc się powiedział, że to złoto to posag Maryi, a litery znaczą, żem Bardzo Wielki Dureń. Na to oburzyła się Hermina i zawołała, że to jest nazwa kraiku, pochodząca od D, którego tam nie ma. Stary jednem spojrzeniem pohamował ją i na tem się na razie skończyło. Marya podczas tej całej sceny zachowywała się zupełnie apatycznie, patrząc to na mnie, to w nieruchomą a przeźroczystą toń wody, jakby sprawdzała, czy moje odbicie się w wodzie jest zupełnie prawidłowe.
Wieczorem udałem się do wyznaczonego mi pokoju gościnnego i kładąc się do snu, notowałem sobie geograficzne położenie kraju B. W. D. i różne właściwości jego mieszkańców. Lecz literalnie ołówek wypadł mi z palców, gdy wśród szmerów nocy posłyszałem nagle wzbijające się ku mnie z dołu czarowne dźwięki jakiegoś nieznanego mi instrumentu. Niebawem ozwał się drugi taki sam instrument; grano jakiś duet, zapewne na moją cześć, gdyż obie koncertantki sprzeczały się z sobą zapomocą muzyki. Ukołysany niejako tą przepiękną harmonią, postanowiłem zagrać im coś także nazajutrz i zaśpiewać, a potem zasnąłem twardo.
Kiedy się nazajutrz z Maryą znowu zobaczyłem, czułem nieświadomie, że czar pierwszy prysł! Przyczyniło się do tego zwłaszcza jej dziwne zachowanie się. Dała się całować bez ceremonii, a mówiła przytem rzeczy tak niezrozumiałe i dwuznaczne, że po pewnym czasie musiałem ją spytać o wytłómaczenie. Zmieszała się, mówiąc, że żartuję, potem patrzyła na mnie długo i nic nie mówiąc odeszła. Tym razem nie goniłem jej, zostawiając ją losowi. To poskutkowało. Hardość jej została złamana i Marya przyszła sama do mnie, prosząc o wysłuchanie, pokornie, ze spuszczonemi oczyma. Kazałem jej opowiadać. Historya Maryi Dunin wyglądała mi na bajkę z „Tysiąca i jednej nocy“, zdawało mi się chwilami, że ona drwi ze mnie. Lecz ton jej głosu przyciszony, głęboki, a często łkający, przekonał mnie, że tak nie jest. Opowiadanie jej zainteresuje bezsprzecznie każdego. Aby uniknąć chaotycznych wyrażeń mojej kochanki, opowiem sam wszystko.
Marya Dunin prowadziła od paru lat życie pełne sennych widziadeł. Dzień dla niej prawie nie istniał, a wszystko, co w nim było, miało dla niej tak małe znaczenie, że często zapominała dziś to, co się stało wczoraj, i ktoś niepobłażliwy, mógłby ją nazwać — przepraszam za niesmaczne wyrażenie — głupkowatą. To, że wypadki jednego dnia łączą się z wypadkami dnia następnego, że zasnąwszy dziś na jakiemś miejscu, budzimy się jutro w tem samem miejscu i wśród tych samych stosunków, — ta podstawa rzeczywistości była dla niej bagatelką. Hm! dziwna jakaś atrofia. A przecież noc czemże jest? mrowiskiem snów i marzeń, które rozwiewa każdy poranek. A jej właśnie o zmierzchu zaczynało żywiej bić serce. Jak na święto lub na jakąś uroczystość ubierała się we wszystkie swoje klejnoty, rozplatała włosy i zasypiała jak pisklę pod skrzydłami czarnego ptaka nocy, pogrążając się w toń snów.
Sny to jednak były, jakich może żaden człowiek nie śnił na ziemi, pełne grozy i szaleństwa. Ukazywała się w nich uporczywie postać mężczyzny nieznanego Maryi, którego twarzy nawet widzieć nie mogła. I jego tylko wola, jego myśli panowały w tych snach, a Marya po daremnych wysiłkach oporu oddała mu się zupełnie i tęskniła do jego przybycia ze strachem i drżeniem, jakby pod wpływem ogromnej hipnozy. A ten chorobliwy fantom, który ją prześladował, grał rolę kochanka, uczył ją sztuki miłosnej, prowadził ją ze sobą w światy hallucynacyi, obłędu i dziwów.
Trudnoby było opowiedzieć sny te w całości, z całym ich aparatem wspomnień i odsyłaczy. O ilem zauważył, mimo chaotyczności miały związek ze sobą; gorączka miłosna rosła w nich coraz bardziej i zrywała wszelkie pęta.
Raz ujrzeli się wśród olbrzymiego tłumu, który wyległ na ulice miasta zalanego tysiącem świateł; ludzie, cisnąc się do jakiegoś widowiska, rozdzielali ich ciągle, to znowu zbliżali, tak że ich dwoje mówić ze sobą nie mogło, a trwało to — we śnie — długie lata. Innym razem znaleźli się na dwóch łóżkach, przytykających do siebie węższą krawędzią, i oparłszy ręce na poduszkach, patrzyli sobie w oczy, milcząc. To znów zdawało jej się, że zajeżdża po nią dyamentowa kareta; ona wsiada i jedzie z nim do kościoła, tak wielkiego, że na jego posadzce było jakieś miasto, jak pod kloszem, a na stropach wiszące jeziora, z których jedno nazywało się Głęboczyzna. Naznaczali sobie schadzki na następną noc, rozmawiali zaś o takich rzeczach, o jakich ludzie nawet pojęcia nie mają, — Maryi brakło słów na ich określenie. Albo klęczeli nad dwoma strumykami, płynącymi równolegle w przeciwne strony, i posyłali do siebie na skrawkach papieru słowa — jakie? dowiedzieć się nie mogłem. Nie całowali się nigdy, chociaż zachowywali się wobec siebie swobodniej niż mąż i żona, a co najdziwniejsze: potrafili zamieniać swoją płeć dla zabawki. A jednak słowo „miłość“ nie padło nigdy w ich snach, raczej był w tem odcień nienawiści, bo nieraz czyhali na siebie wzajemnie, aby się zamordować, i knuli plany tortur okropnych i wstrętnych. Ileżto razy szła za nim przez ciemne gąszcze, kryjąc na piersiach narzędzie mordercze; on, niby nic nie przeczuwając, zwalniał kroku zamyślony, a przez jego przeźroczyste ciało widać było bijące czerwone serce. Rzuca się na niego, aby się go pozbyć raz na zawsze, lecz on nagle zmienia się w słup ognia, który ją otacza, przykuwa do miejsca i przepala nawskroś. — Te obopólne okrucieństwa podsycały tylko ich szał, a tęsknota szukała sobie wyrafinowanych trudności i dróg zaspokojenia:
Byli albo oddzieleni od siebie, zakuci daleko w głębi skał granitowych, albo chodzili ze sobą, spotykając się w różnych częściach świata. Przestrzeń nie była im żadną przeszkodą, bo unosili się w niej, nie jak ptaki, bo skrzydeł nie mieli, ale jak duchy samą wolą tylko, dążąc ku sobie z nieprzepartą siłą dwóch rzek, spływających się w jedną. Byli echem i szukającym głosem, spragnionym podróżnym i źródłem tryskającem nagle na pustyni, artystą i błyskawicą pomysłu, lub znajdowali wspólne cudowne mieszkanie w jednej piersi człowieczej. Szukali się jako dwoje dzieci leżących na jednej pościeli, szukali się na gwiazdach, siedząc na srebrnym rogu księżyca lub błądząc po śnieżnych polach na pierścieniu Saturna; to znowu żyli razem w jakiejś chacie ze śniegu i lodu i pielęgnowali w niej róże, róże zimowe o cudownej barwie i woni. Raz spuszczano ich windą w głąb jakiejś czarnej kopalni; winda się przerwała, a oni oboje latami spadali w przepaść świata bezdenną — albo też śniła o sobie i o nim jako o dwóch wężach olbrzymich, o skórze z pstrymi pręgami jak u tygrysa, splecionych ze sobą silnymi skrętami i drzemiących niedbale gdzieś pod niebotycznemi drzewami strefy podzwrotnikowej.
Ale najczęściej wśród tych snów powtarzał się jeden, będący prawie jasnowidzeniem: oto widzieli siebie samych, śpiących w jakichś zamknięciach, i świadomi byli tego śnienia swojego, leżąc jakby w marmurowych trumnach na dwóch końcach świata i czekając dnia zmartwychwstania, który im miało zwiastować uderzenie wielkiego dzwonu.
Wzruszona wyznaniem, przejęta strachem i rozpaczą z powodu swego okropnego wyjątkowego stanu, którego nędzę dopiero teraz podczas własnego opowiadania poznawała, ukryła Marya Dunin głowę na moich piersiach i płakała tak, że przez kamizelkę czułem jej łzy gorące. Czasem przerywając zwierzenia, wpatrywała się nagle osłupiałym wzrokiem przed siebie, wyrywała się z moich objęć, chcąc biedz do jakiegoś widziadła, którego daleką wolę czuła nawet przez mgłę opowiadania. Był to smutny nad wyraz widok: Marya Dunin wydawała mi się posągiem niewoli, przykutym do łańcucha, którego koniec ginął gdzieś w nieprzejrzanych nocnych czeluściach.
Roztkliwiłem się. Aby ją uspokoić i pocieszyć, całowałem ją w czoło, oczy i usta, mówiłem, że ją kocham, że ją uratuję i t. d. i rzeczywiście w chwili, kiedy to mówiłem, wierzyłem święcie, że przyrzeczenia dotrzymam.
Byłem podówczas bardzo młodym i nie widziałem ani cienia fałszywości w jej rzekomo serdecznem zwierzeniu. A przecież potem pokazało się, że zwierzenie to utrwaliło właśnie Maryę Dunin w jej szaleństwach.
Zakochany jak student, wziąłem się do sprawy Maryi Dunin na seryo, postanowiłem wytężyć wszystkie siły ducha, aby ją z dręczących snów wyzwolić. Wpływałem na nią rozmowa spokojną, bez egzaltacyi, i starałem się zapoznawać jej umysł i serce z miłością, pełną cieplika i humoru. Wywierało to na nią ogromne wrażenie, niespokojne jej, fantastyczne sny ustały, lecz takie przestanki zdarzały się nieraz już i przedtem bez widocznego powodu.
Mówiłem już, że wszyscy byli mi wdzięczni za to przezorne postępowanie z Maryą; oddano mi ją nawet osobnym dekretem pod obserwacyę. A tymczasem poznawałem coraz lepiej ludzi, którzy żyli naokoło Maryi Dunin, wsłuchiwałem się niejako w ich życie i przyswajałem sobie ich ideały, do których miałem dziwną, wrodzoną widocznie skłonność. Lecz nie mogłem wstąpić do ich grona, póki nie rozwiążę zagadki B W D. I oto raz nastał dla mnie dzień uroczysty: wpadłem na myśl, że B W D znaczy „Bractwo Wielkiego Dzwonu“, czyli bractwo nawoływaczy, a może poszukiwaczy ideału. Odkryciem tem pochwaliłem się zaraz przed p. Acherontą, który wysłuchawszy mych słów, tchnących radością, wykrzyknął: „Ależ wybornie młodzieńcze!“ i uśmiechał się protekcyonalnie i chytrze. Ale ja byłem jeszcze chytrzejszym, bo nie wspomniałem mu ani słówka, że na rozwiązanie owej zagadki naprowadził mnie pewien niezrozumiały szczegół z opowiadania Maryi Dunin.
Sprowadziłem sobie książki, traktujące o somnambulizmie, spirytyzmie itp., i delektowałem się tą zajmującą lekturą. Nauka ta, dla której proponuję nazwę „spiritologia“, jest jeszcze nierozwinięta, ale ma przed sobą wielką przyszłość, ustępy odczytywałem Maryi Dunin głośno, aby ją przyzwyczaić do zastanawiania się nad swojem położeniem jako nad jakimś znanym anormalnym objawem, który ma nawet osobne łacińskie nazwy, i w ten sposób z obłędu wywieść ją w pole — ale w pole rzeczywistości. Czasem uciekałem się nawet do takiego świetnego wybiegu, że wymyślałem w stylu tej lub owej książki wypadek niby chorobowy a podobny do wypadku Maryi Dunin, dodawałem zakończenie po mojej myśli, i spisawszy to na karteczce, wkładałem kartkę do jakiejś książki, a potem odczytywałem Maryi niby nieumyślnie to, co jej chciałem zaaplikować. Miało to pewien skutek, chociaż nie taki, jakiego się spodziewałem.
Wypytywałem delikatnie Maryę i jej rodzinę o różne symptomy, dotyczące jej płciowego życia, gdyż powstawało we mnie dość uzasadnione podejrzenie, że owe sny są pospolitym objawem na tle patologicznym. Pomijam to jednak, gdyż nie chcę tu kompromitować Maryi Dunin, którą bądź co bądź pewien czas kochałem i szanowałem.
Wkońcu na podstawie danych mi przez lekturę wskazówek jakoteż własnych rozmyślań postawiłem w sprawie Maryi Dunin dwie hipotezy:
1) Sny Maryi Dunin były zwykłemi widziadłami sennemi, a układała je tylko wrąca i rozegzaltowana fantazya tego osobnika, oraz przedwcześnie obudzona zmysłowość. Marya śniła właśnie to, o czem śnić chciała, o czem cały dzień roiła. Układała ona romans w swej głowie z takiem przejęciem się, że nawet sen nie miał swobody i nie mógł uspokoić jej myśli, lecz owszem nagiął się do nich i — rzecz naturalna — był dalszym ich ciągiem. Związek pomiędzy poszczególnymi snami był prawdopodobnie także tylko jej wymysłem, którym uzupełniała wady pamięci, niezdolnej sobie dokładnie odnowić gmatwaniny sennych zjawisk. Krótko mówiąc, sny Maryi Dunin pochodziły ze źródła czysto subjektywnego, i w ten sposób tłómaczyło się wszystko jasno i naturalnie.
2) Robiąc jednak ustępstwo teoryom spiritologicznym, możnaby snom Maryi Dunin przypisać pewną objektywność. Kto wie, czy nie żył gdzieś na świecie człowiek, który nie znając jej a nawet nie mając nadziei poznania, śnił o niej wzajemnie z tą samą wiernością i tęsknotą. Być może, że istnieje jakaś emanacya duszy, że lotna istota snów unosi się z mózgu w eter, niby idealne lustro, które zatrzymało w sobie obraz, — przebiega ogromne przestrzenie i dostawszy się na miejsce przeznaczenia, wkrada się do drugiej duszy. Wszakżeż i ja doświadczyłem czegoś podobnego, a mój sen był jakby powstały wskutek zbłąkania się snu Maryi Dunin. Byłaby więc to jakaś telepatyczna korespondencya, wypaczenie prawidłowego biegu przyrody, eksperyment złośliwego czarnoksiężnika, straszna igraszka, której ofiarą padło dwoje ludzi, a przynajmniej ta młoda istota, która swoją nadzwyczajną pięknością i potwornością nieszczęścia taką litość wzbudzała. Zamiast cieszyć się i smucić jak inni ludzie, dzielić ich uczucia, ideały, sposób życia, stała się wyjątkiem, kaleką moralną, pogrążając się coraz bardziej w płomień piekielnej tęsknoty, która nie mogła być nigdy zaspokojoną.
A kimżeż był ten demoniczny człowiek, przedmiot jej snów, sprawca całego nieszczęścia? Jakie misteryum odbywało się tam w ciemnościach? Czy był ofiarą, czy ofiarnikiem? Dlaczego wciągnął ją, właśnie ją, w wir tych snów, zatruł jej życie, wsiąknął w każdą jej myśl, rzucając całe jej jestestwo na kolana przed sobą? I jeszcze raz pytam dlaczego, w jakim celu? Jakiem prawem targnął się na jej wolność? Jeśli ją znał, dlaczegóż jej nie szukał? I gdzież była potęga, zdolna ukarać takiego zbrodniarza? Sądy ziemskie ścigać go nie mogły, bo kodeks nie przewidział takiego niesłychanego wypadku; a zresztą któż mógł ścigać i karać — fantom? Z całej duszy nienawidziłem tego nieznajomego rywala, który górował nademną chyba tylko urokiem tajemniczości i ukradł mi serce Maryi, a ja nie miałem sposobu pociągnąć go do odpowiedzialności, wyzwać go, wcisnąć mu w rękę pistolet i rozprawić się z nim, jak na mężów przystało: ty albo ja! Posyłałem mu w duchu przekleństwa, złorzeczyłem i lżyłem, myśląc, że go może w ten sposób zmuszę do porzucenia kryjówki, lecz wkrótce uczułem śmieszność sytuacyi, i to mnie otrzeźwiło. Wszakżeż to były tylko hipotezy, wymyślone przezemnie, a ja mimowoli popadłem w donkiszoteryę. Aby walczyć z niebezpieczeństwem, trzeba mi było stanąć na realnym gruncie, nie egzaltować się, bo mając zamiar wkroczyć w labirynt, gdzie Minotaur więził swoją ofiarę, musiałem przedewszystkiem wziąć ze sobą nitkę przewodnią — rozsądku.
Zacząłem działać. Nasamprzód ogłosiłem ów wypadek w kilku najpoczytniejszych gazetach starego i nowego świata, naturalnie o ile możności oszczędzając osobę bohaterki. Inne gazety skwapliwie chwyciły tę wiadomość, i tak obiegła ona całą kulę ziemską. Miałem stąd podwójną korzyść: oto roztrąbiwszy tajemnicę Maryi Dunin, zrobiłem z niej pospolity przedmiot publicznej ciekawości, tajemniczość zmieniłem w sensacyjność. Przez to chciałem Maryę przywieść do opamiętania: niechby poznała, jak ludzie traktują takie sprawy, a w zetknięciu z ich realną śmiesznością i brutalnością znikną te bańki mydlane. Po drugie mógł się zgłosić ów mistyczny kochanek (zwłaszcza, że w ogłoszeniu napomknąłem o bogactwie Maryi), a wtedy walcząc z nim równą bronią, byłbym pewny zwycięztwa.
Rezultat był cudowny. Sprawa Maryi Dunin narobiła hałasu co niemiara. Omawiano ją w prasie wszechstronnie, komentowano moje hipotezy i miewano o nich odczyty, a jakiś utalentowany komedyopisarz osnuł na tle tej dziwnej historyi zgrabną komedyjkę, którą grano z ogromnem powodzeniem po scenach stołecznych i prowincyonalnych. Codziennie otrzymywałem stosy listów, w których ze mną polemizowano lub dawano mi rady i wyjaśnienia. Nadto zgłosiło się piętnastu panów fantomów, z których każdy w inny sposób uzasadniał swoje pretensye do ręki Maryi Dunin. Były także dziewice, którym się uroiło, że znajdują się w tym samym stanie co ona, i które uzurpowały sobie prawo większej autentyczności. W takiemto towarzystwie znalazła się teraz Marya Dunin, co mi było bardzo na rękę. Sprawa przybierała charakter humorystyczny, zabawne listy i projekty rozśmieszały Maryę, a ja dokładałem wszelkich starań, aby w niej podtrzymać wesołe usposobienie kosztem jej mrzonek. Następnie zaręczyłem się z Maryą oficyalnie, a ślub naznaczyłem na dzień, w którym po ukończeniu nowicyatu miano mnie przyjąć w poczet członków Bractwa. Zbliżanie się ślubu powinno było mojem zdaniem nadać marzeniom Maryi realne kształty...
Atoli przez nieostrożność pokazałem Maryi jeden list, który wywarł na niej całkiem inne wrażenie. Był to nie list, lecz raczej posyłka, zawierająca starą, zniszczoną książkę o bardzo dziwacznym wyglądzie i również dziwacznej a niezrozumiałej treści. Litery były nie drukowane, ale pisane, i to atramentami rozmaitych barw, z obfitą ornamentyką. Książka traktowała o końcu świata, a autor jej, jakiś mnich średniowieczny, obiecywał po swojej śmierci nie zapadać gdzieś w nicość jak wszyscy, którzy przed nim umierali, lecz poznawszy tajemnice świata pozagrobowego, wrócić duchem na ziemię i nauczyć ludzi sposobu poruszenia Wielkiego Dzwonu. Pisze on tam, że w świecie rozlane jest pewne fluidum, o którego istnieniu nikt nie wie, które jednak kiedyś na jakimś małym punkcie wstrząśnięte dźwiękami zbudzonego Dzwonu, zapłonie i świat rozsadzi. Mnóstwo nieudolnych i strasznych illustracyi objaśniało tekst książki, w której brak było wielu kartek, prawdopodobnie najważniejszych, oraz całego końca.
Marya tak samo jak ja nie rozumiała tej chaotycznej książki, ale cały nastrój i niektóre szczegóły podziałały na nią jakby głos z dziedziny obłąkania, tak że owa misterna sieć, którą z taką sztuką zadzierzgnąłem dookoła Maryi, została rozerwaną. Zacietrzewiona w swojem, niezdolna do logicznego myślenia, nie słuchała moich argumentów, kiedym udowadniał, że ta książka to falsyfikat — a byłem w tem kompetentnym, bo oko moje oddawna nawykło rozpoznawać stare manuskrypta. Poczyniłem kroki, aby odkryć nikczemnika, który się odważył na taką idyotyczną mistyfikacyę, a książkę wydarłem Maryi i oddałem członkom Bractwa, jako kompetentnym do zbadania jej treści, zwracając ich uwagę na zawarte tam niebezpieczne wskazówki i potrzebę ewentualnego zapobieżenia złemu.
I, jak się domyślam, teraz oni sami szyki mi popsuli. Usunęli mnie od wpływu na Maryę i pogrążyli ją w jej dawną atmosferę. Acheronta Movebo odbywał z nią tajne konferencye; chodziło mu podobno o wyszpiegowanie jakiejś rzeczy, o której tylko Marya mogła się zapomocą snów swoich dowiedzieć. Odważny ten mąż zaryzykował i otworzył furtkę do... niebezpieczeństwa.
Pewien jegomość, któremu przeczytałem dotąd spisane wspomnienia, zarzucił mi — wśród innych złośliwych i niegodnych insynuacyi —, że się zanadto wypycham na pierwszy plan, a nad Maryą Dunin się pastwię i zostawiam ją w cieniu. Sądzę, że tak ordynarnych zarzutów nawet zbijać nie potrzebuję, bo lojalność i rzetelność moich wynurzeń żadnej nie podlega wątpliwości. Przypuśćmy jednak, że on ma słuszność, to czyż nie mam prawa mówić i o sobie? Wszak jestem postacią kontrastową do Maryi Dunin: ja jestem życiem, ona śmiercią, ja dniem, ona nocą, tu także potwierdza się teorya o wzajemnem przyciąganiu się przeciwnych biegunów. Marya Dunin — jestem tego pewny — stałaby się kobietą, niezwykłą kobietą, gdyby nie to, co nazywam „duchową idiosynkrazyą“, gdyby nie pociąg do potworności i przesady, zmysłowe grzebanie w rzeczach umysłowych, podobnie jak w święcie fizyologicznym istnieje idiosynkrazya, objawiająca się pociągiem do jedzenia rzeczy niepożywnych jak liście, wapno, węgiel itp. lub nawet obrzydliwych.
Tak zbiwszy mylne twierdzenia, wracam do swej opowieści. Mówiłem, że od czasu, kiedy otoczyłem Maryę mą opieką, jej sny ustały. Lecz oto naraz zauważyłem ogromną, straszną zmianę w jej całej istocie, mowie, ruchach i spojrzeniach, tak że zrezygnowałem nawet z prawa pytania jej, co się z nią stało. Dziś nie mogę sobie zdać sprawy, co właściwie było przyczyną tego mojego wrażenia, lecz pamiętam dobrze jego jakość. Marya wydawała mi się chwilami osobą jakby ze snu wyjętą, jakby jakąś ciężką zmorą, jednak tak łudząco podobną do wszystkich ludzi, że z całego jej otoczenia tylko ja jeden to zauważam i nikomu tego spostrzeżenia powiedzieć nie śmiem, nie chcąc być wyśmianym. W takich chwilach nie mogłem się oprzeć natrętnej myśli, że człowiek jest zamaskowanym trupem, że my wszyscy chodzimy po świecie jak upiory, depcąc po własnych grobach, i że świat, dobiegłszy do punktu martwego, lada chwila zastygnie i zlodowacieje. Coś tajemniczego wiało od niej, co mnie upokarzało i trwożyło do głębi duszy, unicestwiało mnie, a ja — ja kryłem się ze swoim wstydem bezradny, milczałem i jakby się nic nie zmieniło, obcowałem z nią na pozór tak samo jak dawniej, udawałem jej narzeczonego, rozmawiałem niby swobodnie, zagryzając usta z wściekłości, bo widocznem dla mnie było, że działała tu znowu ta głupia, brutalna nadludzka siła.
Lecz dosyć już tego! „W świat, w jasny, szeroki świat!“ zawołał głos we mnie. Siadłem na konia i pędziłem przed siebie bez celu. Dałem wodze mojej dzikiej, nieokiełznanej naturze, przeskakiwałem przepaście, kłułem rumaka, aż mu krew z boków ciekła, o mało nie roztratowałem jakiejś dziadówki na drodze, aż wreszcie rumak ustał zdyszany. Byłem daleko po drugiej stronie gór. Spojrzałem do lusterka: twarz miałem powleczoną kurzem, na czole był strup krwi. Rozdrapałem go: była to rana; widocznie jakaś ostra gałąź przecięła mi podczas jazdy przez las moje wysokie czoło. Wstąpiłem do karczmy i kazałem sobie podać chleb z pajęczyną. Potem jechałem dalej stępo i nocowałem pod gołem niebem.
Na drugi dzień porwała mnie znowu wściekłość. Zadawałem razy koniowi, goniąc kłusem i szczując siebie samego myślami. Przypominałem sobie wyraz jej twarzy, kiedy mi tamto wszystko opowiadała, jej uśmiech tryumfujący, jej wzrok błyszczący, — i w rozpaczy siekłem szpicrutą zielone liście drzew. Cóż ja zyskałem, czego się doczekałem? I może właśnie podczas owego opowiadania poznała ona cały — rzekomy — ogrom szczęścia swego stosunku i przywołała go teraz znowu siłą tęsknoty. Zazdrościłeś — zarzucają mi. Tak, zazdrościłem szalenie jej i jemu, a moja rozpacz była jak ocean kipiący, kiedy szturmuje w niebiosy wieżami bałwanów, aby słońce zedrzeć ze stropu.
Byłem w stanie zabić w tej chwili człowieka, gdyby mi się nawinął, więc co prędzej wystrzelałem z pistoletu wszystkie naboje, ubijając kilka wróbli. Ogarnęła mnie nawet myśl samobójstwa, którą jednak odważnie zwalczyłem, i snułem się po okolicy jak obłąkany. Tak upłynęło dwa dni.
Wtem posłaniec doręczył mi pismo, przytoczone poniżej z opuszczeniem słów, któreby można fałszywie zrozumieć:
.....liśmy ...pstwo, ...... koniecznie, w ..... ostatni ra..... Ufamy .. .... prawdziwemu opry...... Co się ............ to .......... ...walamy[1].
Pod wpływem tego listu nastąpiła we mnie naturalna reakcya. Duch mój odzyskał dawną sprężystość i pełen nowych projektów wróciłem do pałacyku.
Ranę na czole przewiązała mi Hermina drżącemi rękami, przyczem opowiadała mi, że w Hali Manometrów dzieją się dziwne nieporządki, a stary pan Acheronta Movebo dzień i noc tam czuwa. Ponieważ podczas dwudniowej włóczęgi rozjaśnił mi się lepiej cały związek tych tajemnic, poleciłem oznajmić p. Acheroncie, że wróciłem i spełnię co do mnie należy. Poszedłem do Maryi. Zdawała się zrazu nie poznawać mnie, wtem zobaczywszy przepaskę na mojem czole, zerwała mi ją, ucałowała ranę i padając przedemną na kolana, pytała z radosnym zachwytem, czy ja jestem tym samobójcą? Wzruszyłem ramionami zdziwiony i chciałem roztropnemi słowy przywieść ją do opamiętania, ująłem ją za rękę, lecz ona pogardliwie spojrzała na mnie i oświadczyła dumnym, napuszonym tonem: że nie chce mieć nic z żywymi do czynienia, gdyż jest narzeczoną — umarłego!
Wówczas dopiero poznałem swoją nieostrożność i ze zdziwieniem poczułem w głębi duszy budzącą się hydrę zazdrości. Ukłute jej żądłem serce moje napełniło się jakby jadem gwałtowną, niezdrową miłością ku Maryi Dunin.
Wydrzeć, wydrzeć ją temu fantomowi, przykuć ją do siebie, choćby kajdanami grzechu! Pożądałem jej, bo wywierała na mnie nieopisany czar zmysłowy, bo mi się zdawało, że w jej ramionach stoczę się na dno jakiegoś olbrzymiego wiru. Zaraza idiosynkrazyi dostała się i do mnie, sympatyzowałem z tem, co mi się dziś wydaje szalonem i bezrozumnem. Zdarzają się takie wykolejenia nawet u tęgich umysłów. A ponieważ walka była nierówną, więc jak na wojnie miałem prawo do wszelkich środków taktycznych. Uwieść, uwieść ją chciałem, ha, bo już nie widziałem innego sposobu, z zemsty, z miłości, jak chcecie. Wyglądała mi zanadto na Brunhildę, a wiadomo, co Brunhilda musiała utracić, ażeby przestać być Walkirą. Były także przykłady, że jasnowidzące i święte traciły swą siłę, oddawszy się mężczyźnie. Tedy postanowiłem przez jej ciało dostać się do duszy, a miałem do tego podwójne prawo: jako narzeczony i jako zbawca. Wprawdzie mógłbym się także powołać na listowne pozwolenie Bractwa, ale pomijam tę arcyważna okoliczność, bo nie chcę upiększać swoich postępków i narażać się na takie zarzuty, jak owego bystrego jegomości, który czytał początek tych luźnych kartek.
Siostra Maryi kochała się we mnie skrycie; na tem osnułem swój plan, by wywołać w Maryi zazdrość i miłość. Nastały dnie, w których byłem w bardzo fałszywem położeniu, i nieraz sam nie wiedziałem, czego chciałem, gdzie kończy się udawanie, a zaczyna miłość. To nie tak łatwo udawać miłość, jak się zdaje; powoli zapala się serce i w komedyę wkłada się, ba, musi się wkładać część kapitału szczerości. I tak miotany dwiema namiętnościami, kochając Herminę, a pragnąc Maryi, pieściłem w duszy skrytą żądzę posiadania obu razem, lecz wstydziłem się przyznać do tego, nawet przed sobą samym. Dziś śmieję się, przypominając sobie te młodzieńcze kłopoty, a zarazem gratulując sobie, żem swego honoru wówczas nijak nie nadwerężył!
Nie będę szczegółowo opowiadał o tych zabiegach w cieniu, półuściskach i wyczerpaniach, bo są to rzeczy, o których się zwykle nie mówi, lecz odkryję odrazu cały ogrom swego poniżenia: Oto poznałem powoli, że Marya Dunin, ta, która mi dotychczas była pełnym nadziei symbolem, ucieleśnieniem zmysłowej rozkoszy miłosnej, tak swobodna w mowie i czynach, nie wiedziała chyba tego, o czem zwykle wiedzą dorosłe dziewczyny, a gdy ja drżącym lubieżnie głosem wtajemniczałem ją w kult Wenery, przerwała mi śmiechem głośnym, że to nic nie jest i że ja się o to troszczyć nie potrzebuję (?), — jakby tam gdzieindziej, na wyspach elizejskich, poznała całe jeziora rozkoszy, wobec których — nasze są tylko kroplami.
Upatrzyłem okno, przez któreby się można było dostać do pokoju, gdzie spała Marya. W nocy, pamiętnej nocy, wykradłem się pokryjomu i stanąłem pod murem pałacyku. Namyślałem się czas jakiś. Celem moim było widzieć zbliska jej stan senny, a przytem chciałem spróbować pewnego psychologicznego eksperymentu, który mi nie dawał spokoju. Oto przysunąwszy się do łóżka Maryi miałem śpiącej szepnąć do ucha imię jej i moje, złączone w drżącem arabeskowem spleceniu, miałem ją upoić opowieścią o naszej miłości, aby wywołać w jej snach pożądaną zmianę. Zdawało mi się, że wystarczyłoby mi w takiej chwili tylko intensywnie pomyśleć o niej i kochać ją rzeczywiście, aby to uczucie przedostało się do jej duszy i osnuło ją swoją przędzą. Zastanawiałem się tylko, czy ja sam mam warunki do takiej suggestyi, czy ją rzeczywiście kocham, lecz kiedym sobie wyobraził jej ciało leżące, bezwładne, i jego kąty zarysowujące się pod fałdami koszuli, krew mi napłynęła do głowy i — wdarłem się na okno.
Przez chwilę siedziałem na oknie, zaparłszy w sobie oddech. Lecz nikt się nie ruszał. Uspokoiwszy się, opuszczałem ostrożnie nogi z krawędzi okna, nie śmiejąc jednak dotknąć stopami podłogi. Przyzwyczajałem nasamprzód oczy do ciemności, póki nie zacząłem rozróżniać przedmiotów. Wreszcie stanąłem na ziemi, podłoga lekko skrzypnęła, mnie zaś w tej chwili zabiło serce, a nogi zaczęły się trząść ze strachu i żądzy. Przeczekawszy więc znowu chwilę, posuwałem się dalej. Szczęściem całą tę drogę już dokładnie za dnia wystudyowałem. Nie szedłem na palcach, lecz kładłem odrazu całą stopę na ziemię, nie sprawiając w ten sposób prawie żadnego szmeru, — co także wpierw jeszcze obmyśliłem.
Według mego wyrachowania musiałem już być przy łóżku Maryi, lecz dziwiło mnie, że jej nie widzę. Zapominając o ostrożności, opuściłem dłoń, spodziewając się w ten sposób dotknąć lekko ciepłego ciała, lecz poczułem tylko krawędź łóżka. Nachyliwszy się, wytężyłem oczy w ciemności i teraz dopiero wytłómaczyłem sobie, dlaczego jej nie mogłem zobaczyć odrazu. Pozycya osoby śpiącej na łóżku, pod tym wysokim półbaldachinem, byłą tak nienaturalną, że mnie to wprawiło w rodzaj zdumienia.
Głowa leżała trochę na bok blizko krawędzi łóżka, a przechylona była tak gwałtownie w tył poza poduszkę, że jej prawie widać nie było, najwyższym zaś punktem ciała było dwoje piersi wygiętych do góry z pod rozrzuconej kołdry. Ręce były rozkrzyżowane; jedna leżała na pościeli i u tej palce były rozprzestrzenione, druga zwisała z krawędzi łóżka, dotykając podłogi. Całe ciało miało na sobie znamiona jakiegoś poddania się i ekstazy: te piersi obnażone, te ramiona jakby obślizgłe, szyja długa, biała, którą widziałem aż do podbródka. Potem rozeznałem dwie dziurki nosa, przechylonego prostopadle, następnie oczy zamknięte i dopiero z pewnym wysiłkiem umysłu udało mi się złożyć w całość te części ludzkiego oblicza, tak mi się wydawały dziwne i obce. Kosmyk rozczochranych czarnych włosów wydostał się na twarz, ukośnie ją zakrywając, co nadawało twarzy wyraz nieestetyczny i odpychający.
Mimo to, kiedym tak stał nachylony nad nią, wymagania estetyczne przezwyciężała coraz bardziej blizka ludzkość tego tak upragnionego ciała, którego nieporządek stawał mi się nowym powabem. Niepomny swego zamiaru, pochyliłem się jeszcze bardziej nad nią, aby ustami dotknąć jej ust — pod cieniem wysokiego półbaldachinu.
Usta me były już przy jej ustach, gdy wtem jakby iskra elektryczna wstrząsnęły mną nagła myśl, która niewiadomo skąd przedostała się do mnie: że ucałuję usta trupa! To wyobrażenie było tak silne, że aż mi się krew w żyłach ścięła. Patrzyłem znów na ciało z wzrastąjącem przerażeniem. Nie śmiałem już sprawdzać, czy te usta były lodowate, nie chciałem dotykać tych piersi — w obawie może, bym się nie dowiedział, że z nich już duch uleciał. Czemuż nie byłem w tej chwili daleko od tego miejsca, gdzie mi groziło jakieś nieokreślone niebezpieczeństwo, gdzie byłem wydany na pastwę nieznanych potęg, które ten tutaj mózg nawiedzały z głębokości swoich. A cisza była niezmierna, atoli nie negatywna, lecz wzbierająca, natężona, wodospad ciszy. W tem oczekiwaniu i wsłuchaniu się wpadłem w stan hallucynacyi, identyfikowałem nawet szelest mego oddechu z łopotem skrzydeł upiora, który się tu nad łóżkiem unosił i duszę z Maryi wysysał, a ja intruz stałem tuż, trwożliwy i bezsilny.
... Rzeźby u szczytu łóżka zaczęły się ożywiać, zwiększać i błyszczeć, podłoga zdawała się chwiać podemną, a łóżko było łodzią, płynącą dokądś w przestrzeni.........
........ skutkiem działania światła, które padało przez okno w bocznej ścianie naprzeciw łoża Maryi Dunin. Okna tego jakoś za dnia nie uwzględniłem. Teraz patrzałem w nie zdziwiony, lecz uspokoiłem się, widząc, że to światło księżyca. Śledziłem jego promienie, obserwując fenomen, jak tam na polu, na oświetlonej przestrzeni, poruszało się mnóstwo cieniów, które jak ćmy nocne razem łączyły się i wzlatywały ku oknu.
Trwoga moja ustała, a jej miejsce zajęła obojętność i senność, jakby w pobliżu źródła zatrutych wyziewów. Obchodził mnie tylko mój własny stan, który się co chwila zmieniał, i kiedy księżyc znowu zakrył się chmurami, przemknęło mi przez myśl, że moja wyprawa jest może tylko wyprawą lunatyka.
Każdy zapewne zauważył, że nieraz, zbudziwszy się po pierwszym śnie, nie znajduje swego ciała w pierwotnej pozycyi, lecz jest jakby odwrócony w przeciwnym kierunku, i potrzebuje dopiero pewnego wysiłku pamięci, aby się opędzić temu złudzeniu, i wtedy ma uczucie, jakby się łóżko razem z nim obracało napowrót, naokoło jakiejś osi. Coś podobnego przytrafiło mi się widocznie wówczas, ale w wyższym stopniu. Miałem jakby zawrót głowy, nie rozpoznawałem porządku przedmiotów, chociaż go sobie tak skrupulatnie spamiętałem. Leżąca na łóżku Marya Dunin odsuwała się jakby w mgłę daleką, a ja na szczęście ujrzałem przed sobą drzwi, któremi się wreszcie wymknąłem. Znalazłem się na chwilę w jakimś podziemnym chodniku, a przechodząc nim, ujrzałem niespodzianie w bocznej odnodze pana Acherontę, oddalającego się gdzieś ze ślepą latarką u pasa. Znikł mi z oczu mimo mego wołania, a i ja wkrótce byłem już na wolności i odetchnąłem głęboko.
Koło studni spotkałem jakiegoś człowieka, który mimo nocnej pory ciągnął wiadrem wodę. „Przyjacielu — rzekłem doń — pozwól mi usiąść w twoje wiadro, opuść mnie na dół do studni i skąp mnie trochę, a dostaniesz dwa złote“. „I owszem, zrobię panu tę przyjemność nawet za darmo“. — „Tylko mnie nie utop!“ — dodałem, siadając w wiadro. Zamaczał mnie kilka razy i tak przekonałem się, że nie śnię i że mnie przytomność nie opuściła. Wracając do domu, oddałem się uczuciom obojętności i rezygnacyi, a zarazem tęsknocie do czegoś nowego, wyższego, coby zneutralizowało doznane przykre wrażenie. A to coś było już blizko, było u mnie, leżało na stole w postaci takiej karty:
Dziś w nocy jeszcze wstąpisz w szeregi Bractwa, a potem weźmiesz udział w posiedzeniu Klapy Bezpieczeństwa.
Więc zamiast iść na spoczynek, wziąłem znowu kapelusz i z przytłumioną dumą kroczyłem ulicami miasta, zapatrzony w noc pełną gwiazd, przepaści i skaczących cieni.
Ulice miasta były mi znane, zastanowił mnie jednak ruch, jaki na nich tej nocy panował. Wielu ludzi, możnaby nawet powiedzieć fale ludzkie, płynęły ku jakiemuś punktowi, porywając mnie z sobą. Byli to, jak wnet zmiarkowałem, członkowie Bractwa Wielkiego Dzwonu — wszyscy mieli na głowach błazeńskie czapki z dzwoneczkami i biegnąc kłusikiem, dzwonili sobie. Poznałem kilku z nich; uścisnęli mi w milczeniu dłonie i zaprowadzili mnie na plac Trzech Gwiazd.
Jakież było moje zdumienie, gdy ujrzałem, że ten plac w nocy przedstawiał się zupełnie jak — świątynia! Domy, które za dnia wydawały się porozrzucanymi tak prozaicznie i przypadkowo, teraz tworzyły oryginalną, architektoniczną całość, gzemsy, okna i mury układały się w strzeliste ornamenta, zaś bramy, arkady i dachy jakby pochylały ku sobie u góry czoła, przedstawiając niedokończoną kopułę, z poza której przez szczeliny świeciły gwiazdy. Nie było jednak czasu zastanawiać się nad tymi szczegółami, w których przeczuwałem materyał symboliczności i alluzyjności do arcypoważnych studyów na lat kilka, gdyż właśnie rozpoczęła się jakaś ceremonia, która zajęła całą moją uwagę. Opisowi jej poświęciłem osobny ustęp w mojem znanem dziele etnograficznem, do którego też odsyłam moich czytelników, a tutaj dodam tylko jeden opuszczony tam, mniej ważny szczegół. Oto jakiś człowiek stał w środku i niby z wielkiem natężeniem — bo aż do ziemi przysiadał — ciągnął za długą, gdzieś w górze zaczepioną taśmę, naśladując ruchy kogoś zawzięcie dzwoniącego, a członkowie Bractwa pokładali się od śmiechu.
Stałem wśród tłumu, obserwując, rozmyślając i notując — naraz usłyszałem wymówione głośno swoje imię, a ktoś ujął mnie lekko za rękę. Była to Hermina, ubrana w fantastyczny biały kostyum z emblematami przedstawiającymi dzwony. Uczułem potrzebę wynurzenia jej wszystkich swoich bólów i już miałem przemówić, lecz ona dała mi znak milczenia i zaprowadziła mnie przed trybunę, na której ujrzałem najstarszych i najszanowniejszych członków wielkiego Bractwa. Twarze ich były typowe: nosy orle, czoła wysokie, duże brody spływały im na piersi, a w oczach widniał nie tylko rozum, ale i chytrość i szyderstwo, cnoty wyższe od rozumu. Czułem się przez nich na wylot poznanym, ale zarazem właśnie dlatego ogromna ufność upajała mnie i spuściłem oczy raczej z radości jak z obawy. I usłyszałem:
— Jesteśmy stróżami świata, a ród nasz posiany od wieków na granicy Ziemi a Opatrzności, chociaż nie Opaczności. Kołyszemy kołyskę ludzkości, spędzając jej muchy z nosa — bezinteresownie i niewidzialnie. Nie jesteśmy sternikami okrętu, lecz utykaczami szpar; bez nas poszedłby statek na dno. Wyłapujemy wszelakich przemytników i zdrajców, i albo skazujemy ich na truciznę przyrządzoną z ich własnej krwi, albo pakujemy ich na miłe a pożyteczne zabawki do naszej dzwonnicy. Wyrabiamy śmiech ludzki i chichotanie, a łzy mieszamy tylko jako przyprawę, wszakci sól zawierają. Jesteśmy niespożyci, rdza nie pokrywa naszych żelaznych kości, boimy się tylko bimbamu wielkiego dzwonu, lecz od czegóż wata w uszach naszych? Wszakże jesteśmy bractwem takiego dzwonu, którego nie było i niema, dlatego nazwa nasza trafnie jest dobrana. Całujmy tedy paznokcie stóp Boskich, a podstawiajmy nogę szpetnym przemytnikom!
Pojąłem głęboką ironię tej błazeńskiej przemowy, która swoją śmiesznością uprzedzała śmieszność i była podobna do kłębka linii spiralnych, zakończonych wewnątrz figlami. A pan Acheronta Movebo kończył piskliwym i uroczystym głosem:
— Chceszli być tym, kim jesteś? Chcesz być bratem naszym? — Więc zaprowadźcie go do dzwonnicy!
Zbliżyła się do mnie Hermina i przepasała mi chustką oczy. Potem w milczeniu prowadzono mnie a częścią niesiono w rozmaitych kierunkach, nie wiem jak długo. Nie zważałem jednak na to, gdyż wciąż czułem za sobą Herminę, a to mnie upajało i napełniało błogością. W jakimś krużganku czy też na stopniach zachwiałem się i głowa moja dotknęła jej ramienia — a wtedy ona pocałowała mnie w czoło. Poznałem z tego, że naokoło nas musiało być zupełnie ciemno, lecz zachowałem się spokojnie.
Kiedy mi zdjęto przepaskę, ujrzałem przed sobą przepaść, podobną do krateru wygasłego wulkanu. Schodziło się po platformie w lejkowate zwężenie, prowadzące do jakiegoś podziemia, podziemie to zaś było podobne do wnętrza kopalni: mnóstwo tam było świateł i mnóstwo ludzi po schodkach i drabinkach. Co mnie jednak szczególniej uderzało, to nie rozmiary lecz forma kopalni. Rdzeń jej stanowiła góra, nie wiem już jakiego kruszcu, okrągła jak kopuła, jej zaś stoki sięgały w dalekie, niedostrzegalne okiem przestrzenie. Ściany kopalni były mniej więcej równoległe do powierzchni góry, tworząc wklęsłość dla jej wypukłości w ten sposób, że gdyby np. do krateru nalano roztopionego szkła i po wystygnięciu masy skruszono formę, to wydobytoby zeń wielkie szklanne naczynie, podobne do kielicha dnem przewróconego.
— To jest dzwonnica! — rzekła Hermina.
— Gdzie?
— Gdzie dzwon? tego ja nie wiem i tego nikt nie wie.
W tej chwili błysła mi myśl genialna:
— A gdyby to był właśnie negatyw...
Hermina rozśmiała się impertynencko i rzekła:
— Kochany panie doktorze, na te i tym podobne myśli wpadało już wielu najznakomitszych inżynierów naszych. Istnieje o tym przedmiocie ogromna literatura a jeszcze większa kołowacizna. W ostatnich czasach np. podzielono się na dwa obozy: jedni utrzymują, że negatyw jest dzwonem szczytnych ideałów, inni, że jest kielichem użycia. Ale więcej mi o tem powiedzieć nie wolno.
— Aż kiedy?
— Aż nam zaprzysiężesz tajemnicę.
— Cóż robią ci ludzie na stokach góry? — spytałem znowu po chwili.
— To robotnicy, którzy kopią za dzwonem — kosztem naszego bractwa. Z pokolenia na pokolenie utrzymuje się tradycya, że w głębi ziemi, na której mieszkamy, znajduje się olbrzymi dzwon. Przed bilionem lat słyszano jego głos, rozbrzmiewający gdzieś po wnętrznościach gór, i wtedy na powierzchni ziemi szalały burze, biły pioruny, latały dziwne zwierzęta a wszystkie linie psychiczne między ludźmi przedłużyły się i przecięły. To też gdy nam się czasem zdaje, że słyszymy jakieś głębokie echo, rozdrażnieni wściekamy się, hulamy, mordujemy się wzajemnie i podpalamy nasze domy, a kiedy minie chwila szału, wracamy do spokojnego życia i kochamy się jak króliki. Zresztą te fałszywe alarmy dają nam dużo emocyi. Więcej mi powiedzieć nie wolno.
— Dlaczego?
— Spójrz, jaki los czeka zdrajców tajemnicy!
Tu wskazała palcem na grupę ludzi w jednym zakątku kopalni, pochyloną nad jakimś ruchliwym przedmiotem. Zbliżyłem się do nich i ujrzałem człowieka przybitego do skały za język; ludzie ci naigrawali się z niego i szczypali go w pośladek, on zaś piszcząc wierzgał nogami na wszystkie strony.
— Nie trwóż się jednak o tego człowieka — rzekła Hermina — nic mu się nie stanie. Źleby z nami było, gdyby nasze posłannictwo zależało tylko od dyskrecyi jednego człowieka; jest ono daleko lepiej ubezpieczone. Zaczyna pan pojmować? To zjedziemy na dół na próbę słuchu.
Siedliśmy w windę i spuszczono nas na samo dno kopalni. Położyłem się na ziemi, i przytknąwszy ucho do jednego z lejków wkręconych w ziemię, łowiłem całą godzinę echa z podziemi. Nic; głucho było. Kiedym już miał wracać na świat boży, spytałem dziewczynę:
— Pocóż tedy ci robotnicy? Dlaczego kopiecie za zgubą i hańbą waszą, wy paradoksiarze?
Hermina poczęła się znowu litościwie śmiać, jakby się dziwiła mojej niepojętności i podała mi jakiś przedmiot. Były to różowe okulary. Włożyłem je na nos — i o dziwo! w mniemanych robotnikach poznałem wszystkich członków Bractwa, z którymi dopiero co się rozstałem.
I teraz powtórzyła się znowu ta sama historya z przepaską i ta sama karuzela wśród ciemności, poczem ujrzałem się znowu niespodzianie przed trybuną pana Acheronty Movebo i jego towarzyszy, którym Hermina przedstawiła mnie następującemi słowy:
— Oto nasz brat, głuchman.
Gratulowano mi ze wszystkich stron, ściskano mi ręce, całowano, obdzwaniano mnie czapeczkami, a potem zaprzysiągłem uroczyście rotę, składającą się z trzech punktów, które są pozornemi sprzecznościami. Niestety punktów tych wyjawić nie mogę, bo to są tajemnice każdego z nas (t. j. członków Bractwa) ze sobą samym a przed wszystkimi.
Zabraliśmy się zaraz do pracy. P. Acheronta, wszedłszy znowu na trybunę, oznajmił:
— Bracia dyskretni! Teraz wytrzyszczać oczy! Przystąpimy do głosowania Klapy Bezpieczeństwa!
Przed nim leżała na stole wielka mapa z mnóstwem kółek połączonych ze sobą odpowiedniemi liniami. Każde kółko przedstawiało duszę ludzką. A p. Acheronta wrzasnął:
— Zbliż się teraz szlachetna denuncyantko i wyjmij szpilkę z pięknych loków swoich!
Hermina tak uczyniła, a śliczne jej włosy spłynęły aż do stóp. W palcach jej zabłysła dyamentowa szpilka, którą trzymała obróconą w dół, nie dotykając nią jednak mapy, a utkwiwszy wzrok w niebo. Wnet na kilku punktach mapy kółka zaszły krwią. Serce mi się ścisnęło bolesnem przeczuciem, a jednak kiedy potem przyszło do głosowania i moje jedyne „veto“ zrównoważyć mogło wszystkie inne głosy, ogarnęło mnie poczucie solidarności i obowiązku. Zemdlałem tylko z żalu, lecz na pocieszenie ożeniono mnie jeszcze tej samej nocy z Hermina.
Zycie Maryi Dunin gasło powoli, a nie można było poznać, skąd pochodzi siła, która ją zabija. Było to tak, jakby konała pod wpływem wyziewów zatrutych, które tylko ją dosięgały. Ale ona cieszyła się jak obłąkana i rada była z tego rozkładu ciała i duszy, który się w niej odbywał. I jakby jej nie dość było tego powolnego zanikania, godzinami wpatrywała się w słońce, aż jej wzrok zupełnie ociemniał. Ja i Hermina staliśmy się przewodnikami skazanej, wciąż zatopionej egoistycznie w swoich snach i marzeniach.
Kiedyśmy raz z oślepłą wyszli na pagórek i podziwiali wspaniały zachód słońca, ona, zwykle milcząca, zerwała się i wyciągnąwszy przed siebie ręce, zaczęła wołać, że oto teraz dla niej wschodzi czarne słońce wiecznej nocy, a na tej tarczy, roztaczającej ciemność wokoło, błyszczy biała plama geniuszu. Daremnie uspakajaliśmy ją; wreszcie z przekory czy z coraz większego osłabienia straciła także mowę. Nie wspominałem jej już więcej o mojej miłości, bo czyż nie byłem jednym z tych, którzy ją skazali? Całą siłą młodzieńczej duszy kochałem teraz Herminę, w której twarzy odnalazłem tak dawniej kochane rysy Maryi, i rozpoczęła się między nami w kwitnących ogrodach odwieczna idylla dwóch kochających się serc, a obecność tej oślepłej Sybilli, otoczonej cieniami śmierci, przydawała naszemu romansowi dziwnego uroku.
Wreszcie umarła Marya Dunin. Ciało jej, które gniło już przed śmiercią, rozłożono chemicznie na pierwiastki, a równocześnie spalono ową książkę, napisaną rzekomo przez średniowiecznego mnicha. Na pamiątkę zaś jej zgonu wykuto w podziemiach dzwonnicy na metalowej ścianie jej imię i nazwisko, daty urodzenia i śmierci, tudzież złowrogi wiersz:
Diritto pe blek, fa geniosa ilia,
Usol mi cortu, pajto beni filia.
To znaczy: Oderwana od białości, nie urodzona prawie... (tu następuje zwrot pogardliwy, nie dający się przetłómaczyć na polskie)... córka niemego zła.
W nagrodę moich przysług wysłało mnie Bractwo celem propagandy w szeroki świat. Od tego czasu upłynęło wiele wody, zapomniałem o Herminie i o Bractwie, którego szczytne zasady tak mi w duszę wrosły. Nie próbowałem nigdy odszukać siedziby tych zacnych ludzi i nie wiem, co się z nimi stało, lecz wolę myśleć o nich jako o wspomnieniu, bo czuję, że mnie to wspomnienie uszlachetnia.
Co się tyczy Maryi, to los tej nieszczęśliwej długo dręczył jeszcze moje sumienie; długo nie mogłem zapomnieć jej miłości ku mnie, zniszczonej przez tajemniczy przypadek, a cała jej historya cięży na mnie jak zmora senna, która przesunęła się zbyt blizko, żeby w nią nie uwierzyć, a za niewyraźnie, żeby strachem napoić, a w duszy zostawiła tajemnicze memento, które się obojętnością pokrywa.
Dziś niema obawy, żeby mi się coś takiego przytrafiło. W moim umyśle zapisują się tylko te wypadki, które przystają do moich zasad, a wyrobiłem w sobie podziwienia godną zdolność odrzucania wrażeń niewygodnych. Moje niepospolite zdolności i rozległa wiedza zdobyły mi uznanie sfer kompetentnych; zostałem mianowany bibliotekarzem królewskim, co oddawna było moim ideałem. Zajmuję się archeologią, prowadzę spisy starożytnych pergaminów i wyczytuję z nich różne tajemnice, w wolnych zaś chwilach sporządzam sztuczne palimpsesty na wielką skalę i wsuwam je między rupiecie, pozwalając pająkom osnuwać je szarą i brudną przędzą.
A z owych palimpsestów ten właśnie celuje wyrafinowaniem, bo ja sam jestem najznakomitszym z Bractwa Wielkiego Dzwonu!