Strona:Karol Irzykowski - Pałuba Sny Maryi Dunin.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szukali się na gwiazdach, siedząc na srebrnym rogu księżyca lub błądząc po śnieżnych polach na pierścieniu Saturna; to znowu żyli razem w jakiejś chacie ze śniegu i lodu i pielęgnowali w niej róże, róże zimowe o cudownej barwie i woni. Raz spuszczano ich windą w głąb jakiejś czarnej kopalni; winda się przerwała, a oni oboje latami spadali w przepaść świata bezdenną — albo też śniła o sobie i o nim jako o dwóch wężach olbrzymich, o skórze z pstrymi pręgami jak u tygrysa, splecionych ze sobą silnymi skrętami i drzemiących niedbale gdzieś pod niebotycznemi drzewami strefy podzwrotnikowej.
Ale najczęściej wśród tych snów powtarzał się jeden, będący prawie jasnowidzeniem: oto widzieli siebie samych, śpiących w jakichś zamknięciach, i świadomi byli tego śnienia swojego, leżąc jakby w marmurowych trumnach na dwóch końcach świata i czekając dnia zmartwychwstania, który im miało zwiastować uderzenie wielkiego dzwonu.
Wzruszona wyznaniem, przejęta strachem i rozpaczą z powodu swego okropnego wyjątkowego stanu, którego nędzę dopiero teraz podczas własnego opowiadania poznawała, ukryła Marya Dunin głowę na moich piersiach i płakała tak, że przez kamizelkę czułem jej łzy gorące. Czasem przerywając zwierzenia, wpatrywała się nagle osłupiałym wzrokiem przed siebie, wyrywała się z moich objęć, chcąc biedz do jakiegoś widziadła, którego daleką wolę czuła nawet przez mgłę opowiadania. Był to smutny nad wyraz widok: Marya Dunin wydawała mi się posągiem niewoli, przykutym do łańcucha, którego koniec ginął gdzieś w nieprzejrzanych nocnych czeluściach.
Roztkliwiłem się. Aby ją uspokoić i pocieszyć, całowałem ją w czoło, oczy i usta, mówiłem, że ją kocham,