Skarb z Franchard/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział v.

Znalezienie skarbu.

Powóz doktora był to dwukołowy kabryolet z budką, rodzaj pojazdu bardzo popularnego pomiędzy doktorami. Na iluż drogach nie widywano go daleko między topolami, lub na ulicach wiejskich, przywiązanego do słupa przy bramie. Ten gatunek powozu podlega, zwłaszcza gdy się jedzie kłusem, pewnemu chwiejnemu obrotowi z góry na dół dokoła osi, co uprawnia go do zaszczytnej nazwy biedki. Buda opisuje znaczny łuk naokoło krajobrazu, co sprawia uroczyście komiczny efekt na kontemplującym przechodniu. Jazda w takim powozie nie może z pewnością być zaliczoną do rzeczy przynoszących chwałę, ale nie wątpię, iż może być skuteczną w cierpieniach wątroby. Stąd może jego szeroka wziętość u doktorów.
Pewnego wczesnego poranku Jan-Marya założył konia do biedki doktora, otworzył bramę i wsiadł na kozioł. Nareszcie ukazał się doktor, przyobleczony od stóp do głowy w nieskazitelnej czystości bieliznę, uzbrojony w olbrzymi, cielistego koloru parasol i przepasany rzemieniem, na którym zwieszała się botaniczna szkatułka. Powóz potoczył się szparko wśród lekkiego powiewu, który wzbudził własnym swym ruchem. Jechali do Franchard zbierać rośliny i zioła, nie bez myśli o »Farmakopei Porównawczej«.
Jakiś czas posuwali się równym gościńcem, potem przybyli na skraj lasu i zawrócili na nieuczęszczaną drogę. Koła pojazdu skrzypiały miękko po piasku z towarzyszeniem chrzęszczących gałęzi. Po nad ich głowami rozpościerał się miękki, zielony, łagodnie szemrzący obłok zrzeszonych liści. W arkadach lasu powietrze zachowało świeżość nocy. Atletyczna postawa drzew, dźwigających, każde swą górę listowia, czarowała umysł, jakby widok tylni posągów, a linie pnia wiodły oko przedziwnie ku górze, gdzie najwynioślejsze liście lśniły się w lazurowej smudze. Wiewiórki przeskakiwały po środkowych gałęziach. Było to bardzo właściwe miejsce dla pobożnego wielbiciela bogini Hygiey.
— Czy byłeś kiedy we Franchard, Janie-Maryo? — zapytał doktor. — Nie zdaje mi się.
— Nigdy — odparł chłopiec.
— Są to ruiny w parowie — ciągnął dalej doktor, przybierając wykładowy ton — ruiny pustelni i kaplicy. Historya opowiada nam wiele o Franchard: jak pustelnik bywał nieraz napadany przez rozbójników; jak zadawalniał się najbardziej niewystarczającą dyetą; jak powinien był spędzać dzień cały na modlitwie. Zachował się list, pisany do jednego z tych samotników przez przełożonego jego zakonu, list pełen przedziwnych wskazówek hygienicznych, polecający mu zwracać się od ksiąg do modlitwy i tak znowu, dla rozmaitości, a gdy się znuży jednem i drugiem, przejść się po ogrodzie i przyglądać pszczołom miodnym. Jest to do dziś dnia mój własny system. Zauważyłeś pewno, że niejednokrotnie rzucam »Farmakopeę«, czasem w połowie zdania i wychodzę na słońce i powietrze. Podziwiam autora tego listu z całej duszy, był to człowiek zastanawiający się głęboko nad najpoważniejszemi rzeczami. Ale w istocie, gdybym był żył w wiekach średnich (serdecznie się cieszę, że to nie miało miejsca), byłbym sam pustelnikiem, jeżeli nie zawodowym błaznem, tak jest, nie inaczej. To były wówczas jedyne dwie perspektywy filozoficznego życia: śmiech lub modlitwa; szyderstwo, możnaby rzec i łzy. Póki nie wzeszło słońce pozytywizmu, mędrzec mógł tylko wybierać pomiędzy tem dwojgiem.
— Ja byłbym błaznem, ma się rozumieć — zauważył Jan-Marya.
— Nie mogę sobie wyobrazić, abyś celował w swym zawodzie — rzekł doktor, podziwiając niezmąconą powagę chłopca. — Czy śmiejesz się też kiedy?
— O, tak! — odpowiedział chłopiec. — Śmieję się często. Bardzo lubię żarty.
— Szczególna istoto! — rzekł Desprez. — Ale odbiegam od przedmiotu. (Spostrzegam po tysiącznych oznakach, że się starzeję). Franchard zostało już dawno zburzone w czasie wojen angielskich, tych samych, co zrównały z ziemią Gretz. Ale co najciekawsze, pustelnicy (gdyż było ich już więcej niż jeden), przewidzieli niebezpieczeństwo i starannie ukryli naczynia kościelne. Naczynia te były potwornej ceny, Janie-Maryo, potwornej ceny, nieoszacowane, powiadam ci; wytwornej roboty, z drogiego materyału. A teraz, uważaj, nie zostały one nigdy znalezione. Za panowania Ludwika XIV kilku młodzieńców rozkopywało głęboko ziemię około ruin. Nagle, tak! łopata natrafiła na jakąś przeszkodę. Wyobraż sobie tych ludzi, spoglądających na siebie wzajemnie; wyobraź sobie, jak serca ich biły, jak mieniły się im twarze. Był to kufer, i to we Franchard, w miejscu zagrzebanego skarbu! Rozwarli gwałtownie wieko, jak zgłodniałe bestye. Niestety, nie był to skarb, tylko kilka ornatów kapłańskich, które za zetknięciem z powietrzem rozpadły się natychmiast w proch. Czoła tych poczciwców oblały się chłodnym potem, Janie-Maryo. Stawiam w zastaw moją sławę doktorską, że gdyby był wiał wówczas jaki mroźny wiatr, jeden albo drugi nabawiłby się z pewnością zapalenia płuc w nagrodę za swoją fatygę.
— Chciałbym był widzieć, jak się ornaty rozpadały w proch — rzekł Jan-Marya. — Zresztą nie żalby mi ich było tak bardzo.
— Nie masz nic imaginacyi — zawołał doktor. — Ale przedstaw sobie tę scenę. Pomyśl tylko: wielki skarb, leżący w ziemi w ciągu stuleci; środki upajającej, zbytkownej, zamożnej egzystencyi nie spożytkowane; stroje i piękne obrazy nigdy nie oglądane; najszybsze konie niezdolne ruszyć ani kopytem, wstrzymane w miejscu jakby zaklęciem; kobiety z prześliczną władzą uśmiechu, nie uśmiechające się; karty, kostki, śpiew operowy, orkiestry, zamki, piękne ogrody i parki, olbrzymie okręty z wieżą masztów żaglowych, wszystko to leży martwe w trumnie, a głupie drzewa rosną sobie po nad tem w blasku słonecznym rok po roku. Można oszaleć na samą myśl.
— To są tylko pieniądze — odpowiedział Jan-Marya. — Przyniosłyby tylko szkodę.
— O, patrzcie go! — zawołał Desprez — to dopiero filozofia; bardzo to piękne, ale nie całkiem trafne, jak w danej chwili. A następnie to nie tylko pieniądze, jak to nazywasz, tu chodzi o dzieła sztuki. Naczynia były rzeźbione. Mówisz jak dziecko. Nużysz mnie niewymownie, przytaczając moje słowa bez żadnego logicznego związku, jak papuga.
— A w każdym razie nic nas to nie obchodzi — odparł chłopiec pojednawczo.
Wjechali właśnie na Toute-ronde i ta nagła zmiana po nierównym gościńcu, wspólnie z irytacyą doktora, spowodowała dłuższe milczenie. Kabryolet toczył się wartko po szosie, drzewa usuwały się im z drogi, spoglądając milcząco, jak gdyby w zadumaniu. Minęli Quadrilateral i niebawem ukazało się Franchard. Pozostawili konia w małej ustronnej karczmie i udali się na zamierzoną wędrówkę botaniczną. Wąwóz był gęsto porosły wrzosem, skały i brzozy stały jaśniejące w słońcu. Głośne brzęczenie pszczół usypiało Jana-Maryę, usiadł więc na ziemi, wsparłszy się o kępkę wrzosu, podczas gdy doktor chodził szybko tam i sam, pochylając się co chwila, by zerwać jaką roślinę lekarską. Głowa chłopca opadła nieco na piersi, oczy przymknęły się, palce zwieszały się luźnie około kolan, gdy wtem nagły krzyk porwał go na nogi. Był to dziwny dźwięk, krótki i przenikliwy. Ucichł i milczenie zapanowało znowu, jak gdyby nigdy nie było przerywane. Jan-Marya nie poznał zrazu głosu doktora, ale ponieważ nikt inny nie znajdował się w dolinie, jasnem było, że to doktor krzyczał. Chłopiec obejrzał się na prawo i na lewo i spostrzegł doktora, który stał opodal w rodzaju niszy pomiędzy dwoma złomami skalnemi i patrzał wielkiemi oczyma na swego przybranego syna, blady jak papier.
— Żmija! — zawołał Jan-Marya, biegnąc ku niemu. — Żmija ukąsiła pana.
Doktor wydobył się z trudnością z rozpadliny, poszedł w milczeniu na spotkanie chłopca i chwycił go szorstko za ramiona.
— Znalazłem — rzekł, chwytając z trudnością oddech.
— Roślinę? — spytał Jan-Marya.
Desprez wybuchnął nienaturalną wesołością, którą skały wnet pochwyciły i poniosły głośnem echem.
— Roślinę — powtórzył pogardliwie. — No, tak, roślinę. I oto — dodał nagle, pokazując prawą rękę, którą ukrywał dotąd po za plecami — oto jedna z cebulek.
Jan-Marya zobaczył brudny, oblepiony ziemią talerzyk.
— To? — powiedział — to jest talerzyk!
— To, powozy i konie — wołał doktor. — Chłopcze! — ciągnął dalej, rozpalając się — oddarłem wielki płat mchu z pomiędzy tych głazów i odkryłem szczelinę; a gdy zajrzałem w głąb, jak myślisz, co zobaczyłem? Zobaczyłem dom w Paryżu z dziedzińcem i ogrodem; zobaczyłem moją żonę jaśniejącą w brylantach; zobaczyłem siebie samego deputowanym; zobaczyłem ciebie, no, tak, zobaczyłem, zobaczyłem twoją przyszłość — zakończył trochę słabszym głosem. — Tak, oto właśnie, odkryłem Amerykę — dodał.
— Ale, cóż to jest? — pytał chłopiec.
— Skarb z Franchard — krzyknął doktor i cisnąwszy na ziemię swój bronzowy kapelusz słomiany, wydał kilka dzikich okrzyków jak Indyanin i porwał chłopca, dusząc go w uściskach i zraszając łzami. Potem rzucił się na ziemię pomiędzy paprocie i raz jeszcze wybuchnął głośnym, przeciągłym śmiechem aż rozbrzmiała nim cała dolina.
Ale chłopiec pragnął zaspokoić teraz własną ciekawość, chłopięcą ciekawość! Skoro tylko poczuł się uwolnionym z objęć doktorskich, pobiegł ku skałom, wskoczył w zagłębienie i wsunąwszy rękę w szczelinę, począł wyciągać stamtąd jeden po drugim, okryte pyłem stuleci, flakony, świeczniki i pateny z pustelni Franchard. Na końcu ukazała się skrzynia szczelnie zamknięta i bardzo ciężka.
— O, jakie to zabawne! — wołał. Ale gdy spojrzał na doktora, który stał tuż za nim i przyglądał się w milczeniu, słowa zamarły mu na ustach. Twarz doktora była znowu szarą jak popiół; usta jego zaciskały się i drżały nerwowo; oczy błyskały zwierzęcą pożądliwością.
— To dzieciństwo — rzekł. — Tracimy drogi czas. Prędko do karczmy, zaprzęż konia do naszego wózka i przyjedź tu. Biegnij, co masz siły w nogach i pamiętaj, nikomu ani słówka. Ja zostanę i będę pilnował,
Jan-Marya uczynił, jak mu rozkazano, choć nie bez pewnego zdumienia. Niebawem stawił się z biedką we wskazanem miejscu; i obaj z doktorem przenieśli powoli skarb z miejsca ukrycia i złożyli go w schowaniu pod kozłem. Gdy wszystko zostało sprzątniętem, doktor odzyskał wesołość.
— Składam dziękczynne modły geniuszowi tej doliny — rzekł. — O, gdyby tak żarzące ognisko, jałówka i dzban wiejskiego wina! Mam ochotę złożyć wspaniałą libacyę. I dlaczegożby nie? Jesteśmy we Franchard. Mają tu pewno blady, angielski ale[1], nie klasyczny, co prawda, ale doskonały. Chłopcze, będziemy pić ale.
— Ależ ja myślałem, że jest to bardzo niezdrowy napój — powiedział Jan-Marya — i przytem bardzo drogi.
— Terefere! — zawołał doktor wesoło. — Do karczmy!
Wsiadł do powozu, potrząsając głową z młodzieńczym, elastycznym ruchem.
Jan-Marya zawrócił konia i w parę sekund stanęli przed sztachetami ogrodu hotelowego.
— Tu — zawołał doktor — tu, blizko stołu, abyśmy mogli mieć oko na rzeczy.
Przywiązali konia i weszli do ogrodu. Doktor nucił wesoło, to biorąc fantastycznie wysokie nuty, to wydobywając głuche dźwięki z głębi swej piersi. Siadał na krześle, bębnił głośno po stole i osypał posługującego chłopca dowcipami, a gdy nareszcie podano butelkę wypełnioną daleko obficiej gazem niż najbardziej odurzający szampan, nalał pełną szklankę piany i podał ją towarzyszowi.
— Wypij — rzekł — wypij duszkiem.
— Wolałbym lepiej nie pić — wybąkał chłopiec, wierny swym przyzwyczajeniom.
— Co? — zagrzmiał Desprez.
— Boję się — powiedział Jan-Marya — mój żołądek...
— Jak sobie chcesz — przerwał mu doktor wyniośle — ale zrozum to raz na zawsze, że nikt nie jest bardziej godnym pogardy, jak drobnostkowy pedant.
To było coś zupełnie nowego!
Chłopiec siedział zamyślony, patrząc na szklankę, ale nie ruszając jej, podczas gdy doktor wciąż wypróżniał i napełniał swoją, zrazu z zachmurzonem czołem, ale rozpogadzając się powoli pod wpływem słońca, odurzającego, musującego trunku i swej własnej skłonności, by się czuć szczęśliwym.
— Raz, wyjątkowo — rzekł wreszcie w formie ustępstwa dla bardziej rygorystycznej wstrzemięźliwości chłopca — raz wyjątkowo i to i w tak krytycznej chwili, jest to nektar godny bogów. Nałóg naturalnie, bywa poniżający. Wino, sok winnej latorośli, jest to jedyny, odpowiedni napój dla Francuza, jak ci to już nieraz wykazywałem; i nie myślę wcale ganić cię, że nie chciałeś pić tego zagranicznego trunku. Możesz dostać trochę wina i ciastek. Co, butelka już próżna? Dobrze, nie będziemy pyszni; zlitujemy się nad twoją szklanką.
Wypiwszy piwo, doktor niecierpliwił się mocno, podczas gdy Jan-Marya kończył jeść ciastka.
— Pilno mi jechać — rzekł, patrząc na zegarek. — Boże miłosierny, jakże ty jesz powoli.
A wszakże powolne jedzenie należało do szczególniejszych zaleceń doktora, jako główny sekret długiego życia.
Ale męki jego skończyły się nareszcie. Zajęli obaj swe miejsca w kabryolecie i Desprez, rozwalając się rozkosznie, oznajmił uroczyście, że pojadą teraz do Fontainebleau.
— Do Fontainebleau? — powtórzył Jan-Marya.
— Wiem zawsze, co mówię — odparł doktor. — Jazda.
Doktor był w siódmem niebie: powietrze, blask słońca, lśniące się migotliwie liście, same poruszenia powozu zdawały się dostrajać przedziwnie do jego złotych rozmyślań. Z głową odrzuconą w tył snuł cały szereg słonecznych wizyi, piwo i radość krążyły mu rozkosznie w żyłach. Wreszcie rzekł:
— Zatelegrafuję po Kazimierza. Poczciwy Kazimierz! chłopiec niezbyt wysokiej inteligencyi. Janie-Maryo, wcale nie twórczej, nie poetycznej. A jednak opłaci się nam ten trud. Kazimierz posiada znaczny majątek, który zawdzięcza własnej tylko pracy. Nikt lepiej nie potrafi nam pomódz rozporządzić naszymi skarbami, znaleźć odpowiedni dom w Paryżu i załatwić wszystkie szczegóły naszej instalacyi. Kochany Kazimierz! Jeden z mych najstarszych kolegów. Za jego to radą, mogę powiedzieć, umieściłem moją małą fortunkę w tureckich papierach. Jeżeli dodamy te resztki średniowiecznego kościoła do naszego kapitału w muzułmańskiem państwie, o mój chłopczyku, będziemy literalnie tarzać się wpośród dukatów, literalnie tarzać! Piękny lesie — zawołał — do widzenia! Jakkolwiek przywołują mnie inne widoki, nie zapomnę cię! Imię twoje wyryte jest w mojem sercu. Pod wpływem pomyślności staję się dytyrambicznym, Janie-Maryo. Takim jest naturalny impuls duszy prymitywnej, taką była duchowa organizacya pierwotnego człowieka. Ja zaś, tak, mogę się pochwalić, przechowałem moją młodzieńczość, jak dziewictwo. Ktoś inny, ktoby pędził podobnie senne, wiejskie życie, jak ja w ciągu tych ostatnich lat, zardzewiałby, skostniał. Ale ja, dzięki mej szczęśliwej konstytucyi, zachowałem całą świeżość mych sił. Nowa zamożność i nowy zakres obowiązków znajdą mnie pełnym równie młodzieńczego zapału, i tylko dojrzalszym w wiedzy. Ta zmiana w naszem położeniu, jaką przewiduję w przyszłości, gorszy cię prawdopodobnie, Janie-Maryo. Powiedz mi teraz, czy nie wydaje ci się to płochością z mojej strony? Wyznaj szczerze, niema co udawać, to cię zasmuciło?
— Tak — powiedział chłopiec.
— Widzisz — odparł doktor z niezrównaną pewnością siebie. — Czytam w twych myślach. I nie dziwi mnie to bynajmniej. Wychowanie twoje nie jest jeszcze zupełnem. Wyższe obowiązki człowieka nie były ci jeszcze przedstawione w całej pełni. Mała wzmianka, póki nie znajdziemy swobodniejszej chwili, musi ci tymczasem wystarczyć. Teraz, gdy ponownie jestem w posiadaniu skromnego fundusiku; teraz, gdy przygotowywałem się tak długo w milczących rozmyślaniach, pierwszym moim obowiązkiem jest udać się do Paryża. Moje naukowe wykształcenie, moja niewątpliwa umiejętność władania językiem, przeznaczają mnie przed innymi do służenia memu krajowi. Skromność w podobnym wypadku byłaby głupotą. Jeżeliby grzech był wyrażeniem filozoficznem, nazwałbym ją grzeszną. Człowiek nie powinien zapierać się swych najjawniejszych uzdolnień, gdyż byłoby to usuwaniem się od spełnienia obowiązków. Muszę powstać i działać; nie wolno mi być tchórzem w walce życiowej.
Tak paplał wciąż, ubierając swą niestałość w szumne słowa, a chłopiec słuchał w milczeniu, z oczami wpatrzonemi nieruchomo w konia, z umysłem wzburzonym. Lecz była to wymowa stracona. Żaden szyk zbrojnych słów nie zdołałby obalić przekonania Jana-Maryi. Biedak wjechał do Fontainebleau, pełen litości i zgrozy.
W mieście Jan-Marya pozostał na koźle, na straży skarbu, podczas gdy doktor ze szczególną, nieco zbyt swobodną żywością ruchów latał po kawiarniach, gdzie ściskał ręce oficerom załogi i przyrządzał absynt ze znawstwem wytrawnego amatora; obiegał sklepy, skąd powracał obładowany drogimi owocami, wspaniałą sztuką jedwabiu dla żony, potwornych rozmiarów laską dla siebie i kepi najnowszego fasonu dla chłopca; wpadał i wypadał z urzędu telegraficznego, skąd wyprawił telegram i w trzy godziny potem otrzymał odpowiedź, zapowiadającą mu wizytę nazajutrz, i przepajał całe Fontainebleau najpyszniejszym aromatem swego boskiego humoru!
Słońce pochylało się już bardzo nizko, gdy nareszcie wyjechali z powrotem. Drzewa lasu ścieliły się wydłużonym cieniem, po szerokiej, bielejącej drodze, która wiodła ich do domu, przenikliwy zapach wieczorny lasu unosił się jak chmura kadzidła, z po nad tego rozległego pola szczytów leśnych, i nawet po ulicach miasta, gdzie powietrze prażyło się przez cały dzień pomiędzy białymi murami, przebiegał w podmuchach i falach, jak odległa muzyka. Na pół drogi do domu ostatni złoty błysk rozwiał się po nad wysokim dębem, stojącym po lewej stronie drogi, a gdy wydostali się po za obręb lasu, równina już była pogrążoną w perłowo-szarym zmroku, i wielki blady księżyc spuszczał się srebrną, przerywaną smugą po przez rozłożyste topole.
Doktor śpiewał, doktor gwizdał, doktor gadał. Mówił o lasach i wojnach i o spadaniu rosy; promieniał i prawił o Paryżu; unosił się w mglistym, bombastycznym stylu nad wspaniałością politycznej areny. Wszystko musi się zmienić; zanikający dzień uniesie z sobą istotnie resztki zmarnowanego życia, a słońce jutrzejsze rozpocznie nowe.
— Dosyć — wołał — dosyć tego życia nieustannych umartwień! Jego żona (zawsze jeszcze piękna, chyba że był stronniczym), nie będzie dłużej zagrzebaną w tej pustce; powinna błyszczeć w towarzystwie. Jan-Marya znajdzie świat u swych nóg. Wszystkie drogi otwarte do karyery, bogactwa, zaszczytów i pośmiertnej sławy. Lecz, o! — zawołał — na miłość Boską, trzymaj język za zębami! Jesteś, to się wie, bardzo milczącym chłopcem, zaleta, którą ci z przyjemnością przyznaję; milczenie, złote milczenie! Ale tym razem rzecz jest poważna. Ani jednem słowem nie powinniśmy się zdradzić. Jednemu tylko Kazimierzowi można zaufać; prawdopodobnie sprzedamy naczynia w Anglii.
— Ale, czyż one do nas należą? — Zapytał chłopiec prawie ze łzami.
Przez cały ten czas odezwał się po raz pierwszy.
— Do nas, w tem znaczeniu, że do nikogo innego nie należą, — odpowiedział doktor. — Ale państwo mogłoby przedstawić pewne pretensye. Gdyby je nam ukradziono, na przykład, nie mielibyśmy żadnego tytułu prawnego, nie moglibyśmy nawet zwrócić się do policyi. Takiem jest potworne orzeczenie prawa[2]. Jest to jeden przykład z pomiędzy wielu innych owych licznych niesprawiedliwości, które mógłby usunąć gorliwy i czynny deputowany-filozof.
Jan-Marya złożył całą swą ufność w pani Desprez, i gdy się posuwali po drodze wiodącej do Bourron, pomiędzy szumiącemi topolami modlił się w duszy i przynaglał konie do niezwykłego pośpiechu. Z pewnością, skoro tylko przybędą, pani wykaże swój charakter i rozprószy tę istną zmorę nocną na jawie.
Wjazd ich do Gretz został obwieszczony i przeprowadzany przez najzacieklejsze ujadanie. Możnaby myśleć, że wszystkie psy w okolicy zwąchały skarb, ukryty pod kozłem. Ale na ulicy nie było nikogo, oprócz trzech angielskich malarzy krajobrazów, którzy gapili się u drzwi zajazdu pani Tentaillon. Jan-Marya otworzył zieloną bramę i wprowadził konia i powóz, a prawie w tej samej chwili pani Desprez ukazała się na progu kuchni z zapaloną latarnią w ręku, gdyż księżyc nie wzniósł się jeszcze dość wysoko, aby oświecić mury ogrodu.
— Zamykaj bramę Janie-Maryo — wołał doktor, wysiadając trochę chwiejnie. — Anastazyo, gdzie jest Alina?
— Poszła do Montereau odwiedzić rodziców — powiedziała pani.
— Wszystko się składa jak najlepiej — zawołał doktor żywo. — Chodź tu, prędko, chodź tu do mnie; nie chciałbym mówić zbyt głośno — ciągnął dalej. — Kochanie, jesteśmy bogaci!
— Bogaci! — powtórzyła żona.
— Znalazłem skarb we Franchard — opowiedział jej mąż. — Patrz, tu są pierwsze owoce: ananas, suknia dla mej zawsze pięknej, będzie ci w niej do twarzy, wierz gustowi małżonka, duszko! Uściśnij mnie, kochanie! Ten smutny epizod skończył się, motyl rozwija swe barwne skrzydła. Jutro przyjedzie Kazimierz, za tydzień możemy być w Paryżu, szczęliwi nareszcie! Będziesz mieć dyamenty. Janie-Maryo, wyjmij skarb z pod kozła z religijną czcią i przynieś sztuka po sztuce do pokoju jadalnego. Będziemy mieć srebrną zastawę przy stole. Kochanie, pospiesz się i przyrządź tego żółwia, będzie to apetyczny przydatek do naszego skromnego menu. Ja sam zejdę do piwnicy. Dostaniemy butelkę tego Beaujolais, które tak lubisz, a zakończymy Hermitażem[3], pozostały go jeszcze trzy butelki. Grodne wino dla godnej okazyi.
— Ależ, mój mężu, w głowie mi się kręci, nic nie rozumiem — zawołała.
— Żółw, moja najmilsza, żółw! — krzyczał doktor, popychając ją zlekka ku drzwiom razem z latarnią i sprawunkami.
Jan-Marya stał osłupiały. Wyobrażał sobie zgoła odmienną scenę, bardziej doraźny i stanowczy protest, i nadzieje jego zaczęły się rozwiewać na miejscu.
Doktor był wszędzie. Chwiał się trochę na nogach, być może, i od czasu do czasu podpierał ramionami ścianę, gdyż bardzo dawno już nie pił absyntu i nawet przyznawał, że absynt był nieporozumieniem. Niby żałował, że pozwolił sobie na małe nadużycie w dniu tak chwalebnym, ale w myśli zastrzegał sobie stanowczo: nie powinien na drugi raz paść ofiarą poniżającego nałogu. Dostał wino z piwnicy w mgnieniu oka; ustawił naczynia mszalne, jedne na białym obrusie stołowym, inne na bufecie, wciąż okryte pleśnią historycznej ziemi. Co chwila wbiegał do kuchni osypując Anastazyę coraz nowemi obietnicami, upajając ją widokami przyszłości, szacując nowe swoje bogactwo na coraz szerszą skalę, i zanim zasiedli do kolacyi, cnota pani roztopiła się w ogniu jego entuzyazmu, nieśmiałość jej znikła. Ona także zaczęła się wyrażać z przekąsem o życiu w Gretz, a gdy usiadła, aby rozlać zupę, oczy jej lśniły blaskiem spodziewanych dyamentów.
Podczas całej wieczerzy ona i doktor snuli i rozsnuwali przepiękne plany, podniecając się, prześcigając i upewniając wzajemnie. Twarze ich rumieniły się uśmiechami, oczy rzucały iskry, gdy projektowali przyszłe polityczne tryumfy doktora i salonowe owacye wielmożnej pani.
— Ale nie będziesz czerwonym — rzekła Anastazya.
— Należę do lewego centrum duszą i ciałem — odpowiedział doktor.
— Pani Gastein wprowadzi nas w świat. Prawdopodobnie zapomniano już o nas — rzekła pani.
— Nigdy — zaprzeczył doktor. — Piękność i talent pozostawiają ślad niezatarty.
— Zapomniałam się już ubierać — westchnęła.
— Kochanie, rumienię się za ciebie — wołał. — Nasze małżeństwo było prawdziwie tragiczne.
— Ale twoje tryumfy, widzieć cię ocenionym, szanowanym, czytać imię twoje w dziennikach, będzie to więcej niż przyjemność, to będzie raj! — unosiła się.
— I raz na tydzień — rzekł doktor, skandując sylaby — raz na tydzień, maleńka partya bakarata?
— Tylko raz na tydzień? — zapytała, grożąc mu palcem.
— Przysięgam na mój polityczny honor! — zawołał.
— Psuję cię — rzekła i podała mu rękę.
Pokrył ją pocałunkami.
Jan-Marya wymknął się niepostrzeżenie z pokoju. Wolał samotność nocy. Księżyc płynął wysoko po nad Gretz. Jan-Marya zeszedł w dół ogrodu i usiadł na ławeczce. Rzeka płynęła mimo, tocząc srebrne wiry. Lekkie przesłony mgły poruszały się pomiędzy topolami w oddali. Trzciny rzeczne chwiały się cicho w miesięcznej poświacie. Może ze sto razy siadywał tu takiemiż nocami, przyglądajac się płynącej rzece z myślą spokojną. A teraz byłżeby to już ostatni raz? Miał opuścić tę znajomą wioskę, te zielone, szemrzące niwy, tę jasną i cichą wodę. Miał się przenieść do wielkiego miasta. Jego dobra pani, wystrojona wspaniale, będzie królować w salonach; jego dobry, gadatliwy, dobroduszny pan zostanie krzykliwym deputowanym, i oboje będą straceni na zawsze dla Jana-Maryi i dla swego własnego lepszego ja. Znał swoje niedostatki. Wiedział, że z konieczności będzie musiał stracić na znaczeniu w wirze wielkiego miasta i opadnie powoli ze stanowiska dziecka domu do stanowiska sługi. I poczęła się w nim budzić mglista wiara w przepowiednie doktora o nieszczęściach, jakie pociąga za sobą bogactwo. Mógł już widzieć zmianę w obojgu. Jego szlachetna łatwowierność opuściła go tym razem: dziecko mogłoby spostrzedz, że Hermitaż dokończył to, co absynt zaczął. Jeżeli taki był dzień pierwszy, jakiż będzie ostatni? »W razie potrzeby strzaskaj pociąg«! przypomniał sobie przypowieść doktora. Spojrzał wokoło siebie na prześliczny widok, odetchnął głęboko cudownem powietrzem nocnem, przesiąkniętem zapachem siana. »W razie potrzeby strzaskaj pociąg«, powtórzył. Wstał i wrócił do domu.




  1. Rodzaj mocnego piwa angielskiego.
  2. Tak chce moja opowieść.
  3. Gatunek wina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.