Skarb z Franchard/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Louis Stevenson
Tytuł Skarb z Franchard
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1909
Druk Kraków, Druk. „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. The Treasure of Franchard
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział vi.

Kryminalne śledztwo, w dwóch częściach.

Następnego poranku powstał niezwykły rumor w domu doktora. Udając się na spoczynek, doktor zamknął najcenniejsze kosztowności w bufecie w pokoju jadalnym; i oto, gdy jak zwykle, wstał około godziny czwartej rano, bufet był otwarty, a kosztowności znikły. Pani, Jan-Marya zostali wywołani ze swych pokojów i ukazali się w pospiesznych toaletach. Doktor wściekał się, wzywał niebiosa na świadka i mściciela swej krzywdy, mierząc pokój bosemi nogami, z powiewającemi połami nocnej koszuli przy każdym zwrocie.
— Przepadły! — wołał — przepadły skarby, majatek, wszystko przepadło! Jesteśmy znowu nędzarzami. Chłopcze, czy wiesz co? Gadaj, sir, gadaj? Czy wiesz, gdzie skarby? gdzie się podziały?
Chwycił malca za ramię, potrząsając nim jak workiem, lecz biedak, oniemiały z przerażenia, zaledwie zdolny był wyksztusić parę niewyraźnych dźwięków. Doktor, przerażony własnem uniesieniem, posadził go znowu. Spostrzegł Anastazyę we łzach.
— Anastazyo — rzekł — hamując się i zmieniając ton — uspokój się, panuj nad swemi uczuciami. Nie chciałbym, abyś pozwalała sobie unosić się namiętnościom, jak tłum pospolity. Trzeba wznieść się po nad tę drobnostkę. Janie-Maryo, przynieś mi moją mniejszą szkatułkę z lekarstwami. Lekki środek przeczyszczający będzie bardzo stosowny.
I zmusił do zażycia go całą rodzinę, przyjmując sam, dla przykładu, podwójną dozę. Nieszczęśliwa Anastazya, która nigdy w ciągu całego swego życia nie była chorą i której dusza wzdrygała się na widok lekarstw, wylewała potoki łez nad swą porcyą, trzęsła się i zaklinała na wszystkie świętości, ale przynaglana i zburczona, musiała wychylić wszystko do ostatniej kropelki. Co do Jana-Maryi, ten wypił przeznaczoną sobie dozę z niewzruszonym stoicyzmem.
— Dałem mu mniejszą ilość — rzekł doktor — albowiem jego młodość chroni go przed wzruszeniami. A teraz, gdyśmy już zapobiegli wszelkim chorobliwym następstwom, zastanówmy się.
— Tak mi zimno! — jęczała Anastazya.
— Zimno! — zawołał doktor. — Dzięki Bogu, ja jestem stworzony z ognistego żywiołu. Jakto, pani, wobec podobnego ciosu żababy się spociła. Jeżeli ci zimno, możesz odejść. Ale, ale, rzuć mi tam moje spodnie. Jest nieco za chłodno w nogi.
— O, nie! — protestowała Anastazya — pozostanę z tobą.
— Nie, pani, nie powinnaś cierpieć z powodu swego poświęcenia — rzekł doktor. — Ja sam przyniosę ci szal.
To mówiąc, poszedł na górę i niebawem wrócił w trochę zupełniejszym stroju, trzymając na ręce parę ciepłych chustek i okryć dla Anastazyi.
— A teraz — kończył — trzeba zbadać tę zbrodnię. Postępujmy drogą indukcyi. Anastazyo, czy nie wiesz, coby nas mogło naprowadzić na trop?
Anastazya nie wiedziała nic.
— Albo ty, Janie-Maryo?
— Ja, nie — odpowiedział chłopiec pewnym głosem.
— A zatem — odparł doktor — zwróćmy się teraz ku dowodom materyalnym. (Urodziłem się na detektywa, posiadam oko i systematyczny umysł). Po pierwsze: użyto siły. Drzwi zostały wyłamane. Mówiąc nawiasem, zamek nie był wart tej ceny, jaką zań dałem. Porachujemy się jeszcze o to z sobą, panie Geguelat! Powtóre: oto narzędzie, którem się posłużono: jeden z naszych noży stołowych i jeden z najlepszych, moja droga, co zdaje się wskazywać brak wszelkiego przygotowania ze strony szajki, jeżeli była to szajka. Po trzecie: uważam, że nic nie zostało ruszone, oprócz półmisków z Franchard i szkatułki; nasze własne srebra zostały najskrupulatniej uszanowane. To sprytnie; to dowodzi intelligencyi, znajomości kodeksu, chęci uniknięcia legalnych następstw. Wnoszę z tego faktu, że szajka liczy osoby ze sfer wykształconych i zapewne nietutejsze, jak tego sama grabież dowodzi. Ale wnoszę stąd, powtóre, że musieliśmy być podpatrzeni w samem Franchard przez jakiegoś tajnego świadka i śledzeni cały dzień ze zręcznością i cierpliwością, którą pozwalam sobie nazwać mistrzowską. Żaden pospolity człowiek, żaden okolicznościowy zbrodniarz nie okazałby się zdolnym do takich kombinacyj. Mamy w naszem sąsiedztwie, co nie jest wcale nieprawdopodobnem, ukrywającego się bandytę o niepospolicie wysokiej intelligencyi.
— Łaskawe nieba! — jęknęła przerażona Anastazya. — Henryku, jak możesz!
— Moja najdroższa, to jest proces indukcyjny — rzekł doktor. — Jeżeli który z mych kroków jest błędny, sprostuj go. Milczysz? A zatem, błagam cię, nie bądź tak wulgarnie nielogiczną i nie burz się przeciwko moim wnioskom. Wytworzyliśmy więc sobie — kończył — pewne ogólne pojęcie o składzie szajki, gdyż przychylam się ku hypotezie, że złodziei było kilku. Opuśćmy zatem ten pokój, który nie może nam już nic więcej wyjawić i skierujmy uwagę w stronę podwórza i ogrodu. Janie-Maryo, ufam, że śledzisz bacznie moje przeróżne wnioski (jest to wyśmienita lekcya dla ciebie). Chodź ze mną do drzwi. Ani śladu kroków na podwórzu! Prawdziwe nieszczęście, że nasze podwórze jest brukowane! Od jak nieznacznych drobnostek zależy czasem los tych subtelnych poszukiwań. Ha! Co widzę?! Przywiodłem cię na samo miejsce — dodał, zadzierając wysoko głowę i wskazując zieloną bramę. — Eskalada, jak to widzisz na własne oczy, miała miejsce.
Niewątpliwie zielona farba była w kilku miejscach zdrapaną i startą, a jedna z belek zachowała ślad okutego buta. Noga wszakże poślizgnęła się i trudno było oznaczyć wielkość obcasa, a niepodobna rozróżnić kształtu gwoździ.
— Odtworzyliśmy więc — zakończył doktor — całą grabież, krok za krokiem. Nauka indukcyjna nie może iść dalej.
— Cudownie — rzekła pani Desprez. — Doprawdy, Henryku, powinieneś był zostać detektywem. Nie miałam wyobrażenia o twych zdolnościach.
— Moja droga — odpowiedział jej małżonek pobłażliwie — człowiek z wyobraźnią naukową łączy w sobie wszelkie, i najpośledniejsze zdolności. Jest on detektywem zupełnie tak samo, jak bywa publicystą lub jenerałem, są to tylko lokalne zastosowania jego talentów. Ale teraz — ciągnął — czy chcesz, żebym szedł dalej? Czy chcesz, żebym położył palec mój na winnych, albo raczej, gdyż nie mogę obiecywać aż tak wiele, wskazał ci dom, w którym przebywają? Będzie to zawsze pewna satysfakcya, przynajmniej wszystko to, co możemy osiągnąć, ponieważ pozbawieni jesteśmy pomocy prawa. Posuwam się o stopień dalej po tej drodze. Ażeby wypełnić szkic grabieży, potrzebuję człowieka, któryby właśnie zwykł błąkać się bezczynnie po lesie, potrzebuję człowieka wykształcenia, potrzebuję człowieka wyższego po nad względy moralności. Wszyscy trzej znajdują się w zajeździe pani Tentaillon. Są to malarze, a więc nieustannie włóczą się po lesie. Są to malarze, a więc posiadają prawdopodobnie pewien pokost wykształcenia. Nareszcie, ponieważ są malarzami, muszą być niemoralni. A tego ostatniego dowodzę dwoma sposobami. Po pierwsze, malarstwo jest sztuką, przemawiającą tylko do oka; nie wywiera żadnego moralnego wpływu. A powtóre, malarstwo, podobnie jak i wszystkie inne sztuki, przypuszcza niebezpieczny dar imaginacyi. Człowiek wyobraźni nie bywa nigdy moralnym: wznosi się on po nad ściśle zakreślone granice, a życie przedstawia mu się w zbyt rozmaitem i zmiennem świetle, aby go zadowolniły zawistne kategorye prawne.
— Ale mówiłeś przecie zawsze, przynajmniej tak cię rozumiałam — rzekła pani — że ludzie ci nie posiadają wcale wyobraźni.
— Moja droga, owszem, przejawiali oni wyobraźnię, i bardzo fantastycznego rodzaju w dodatku — odrzekł doktor — gdy rozpoczynali swój nędzny zawód. Po za tem, a jest to argument najdoskonalej dostosowany do twego umysłowego poziomu, po większej części są to Anglicy, lub Amerykanie. Któż inny, jak myślisz, może się okazać złodziejem? A teraz podaj lepiej kawę. Prawda, straciliśmy skarb, ale to nie racya, żebyśmy marli z głodu. Co do mnie, przerwę swój post szklanką białego wina. Czuję się dziś niezwykle zgrzanym i spragnionym. Mogę to tylko przypisać wstrząśnieniu, jakie wywarło na mnie to odkrycie. A jednak, przyznasz mi chyba, że zniosłem ten cios godnie.
Doktor wmówił w siebie znowu przepyszny humor. Siedział w altanie, racząc się powoli potężną szklanicą białego wina i zagryzając kromką chleba z serem z niemniejszym apetytem, niż gdyby trzecia część jego medytacyi nie tyczyła się straconego skarbu, podczas gdy pozostałe dwie-trzecie zabawiały się daleko milej rozpamiętywaniem jego śledczej zręczności.
Około jedenastej zjawił się Kazimierz. Złapał ranny pociąg idący do Fontainebleau i przyjechał natychmiast, by nie tracić czasu. Zostawił dorożkę w stajni u pani Tentaillon i spojrzawszy na zegarek, znalazł, że może poświęcić półtorej godziny. Był on, właściwie mówiąc, człowiekiem praktycznym, człowiekiem od interesów, aferzystą, mało bawiącym się w abstrakcyjne spekulacye. Rodzony brat Anastazyi nie trwonił wobec niej zbyt wiele sentymentu i przywitawszy ją na sposób angielski braterskim pocałunkiem, poprosił zaraz o śniadanie.
— Możecie mi opowiedzieć całą historyę podczas jedzenia — rzekł. — Masz co smacznego dzisiaj, Stasiu?
Obiecano mu coś smacznego. Szanowne trio zasiadło przy stole w altanie. Jan-Marya usługiwał i jadł równocześnie, a doktor opowiadał całe zajście w swym najbarwniejszym stylu. Kazimierz słuchał z wybuchami śmiechu.
— Jak to szczęśliwie dla ciebie, mój kochany bracie — zauważył, gdy doktor skończył mówić. — Gdybyś był wrócił do Paryża, byłbyś zgrał się do szeląga i przetrwonił cały skarb w ciągu trzech miesięcy, poczem twoje własne mienie poszłoby tą samą drogą i przyszedłbyś znowu do mnie w błagalnej procesyi, jak ostatnim razem, pamiętasz? Ale ostrzegam: niech sobie Stasia płacze, a Henryk męrdkuje, ile chce, nie uda się to wam po raz drugi. Wszak powiedziałem ci to Stasiu? Hę?
Doktor mrugnął i spojrzał ukradkiem na Jana-Maryę, ale chłopiec wydawał się najzupełniej apatycznym.
— A potem — zaczął znowu Kazimierz — jakie z was dzieci, zepsute dzieci, coprawda. Jak mogliście określić wartość tych rupieci. Mogły one być nic warte, albo mało co więcej.
— Przepraszam cię — rzekł doktor — jesteś równie wymownym, widzę to, ale trochę mniej przenikliwym niż zwykle. Znam się nieco na tych rzeczach.
— Znasz się nieco na wszystkiem, o czem tylko zdarzyło mi się słyszeć — przerwał Kazimierz, kłaniając się i podnosząc swą szklankę z pewną impertynencką uprzejmością.
— Zresztą — rzekł doktor — zwróciłem na to pilną uwagę, chciej mi wierzyć i wyrachowałem, że kapitał nasz zostałby zdwojonym.
I opisał rodzaj i właściwości znalezionych rzeczy.
— Słowo honoru — powiedział Kazimierz. — Prawie, że ci wierzę. Ale wiele zależało także od gatunku złota.
— Gatunek, mój drogi Kazimierzu, był...
I doktor w braku słów, ucałował końce swych palców.
— Nie brałbym cię za słowo w tym względzie, mój kochany przyjacielu — odrzucił człowiek od interesów. — Posiadasz wogóle bardzo różowe zapatrywania. Ale ta kradzież — ciągnął dalej — ta kradzież, to doprawdy dziwna rzecz, ma się rozumieć, pomijam twe brednie o szajkach i malarzach krajobrazów. Dla mnie jest to mrzonka. Kto był w domu ostatniej nocy?
— Tylko my sami — odpowiedział doktor.
— A ten młodzieniec? — zapytał Kazimierz, kiwnąwszy w stronę Jana-Maryi.
— On także — skłonił się doktor.
— Dobrze, a jeżeli wolno się zapytać, kto zacz on jest? — badał szwagier.
— Jan-Marya — odpowiedział doktor — łączy funkcye syna i chłopca stajennego. Zaczął, jako ten ostatni, ale zajął szybko bardziej zaszczytne miejsce w naszych uczuciach. Jest on, mogę rzec, naszą największą pociechą.
— Tak — mruknął Kazimierz. — A zanim stał się członkiem rodziny?
— Jan-Marya pędził przedziwną egzystencyę, doświadczenie jego życiowe miało sposobność wykształcić się wszechstronnie — odpowiedział Desprez. — Gdybym miał wybierać rodzaj wychowania dla mego syna, nie wybrałbym innego. Zacząwszy życie z wędrownymi aktorami i złodziejami, Jan-Marya wzniósł się do przyjaźni i towarzystwa filozofów i można powiedzieć, że przebiegł całą skalę życia ludzkiego.
— Ze złodziejami? — powtórzył szwagier z miną zamyśloną.
Doktor byłby chętnie odgryzł sobie język. Przewidywał już na co się zanosi i gotował się w myśli do energicznej obrony.
— Czy kradłeś kiedykolwiek sam? — zapytał Kazimierz, zwracając się nagle ku Janowi-Maryi i przykładając po raz pierwszy do oka szkiełko monokla, zawieszonego u szyi.
— Tak, panie — odpowiedział chłopak, rumieniąc się gwałtownie.
Kazimierz odwrócił się ku obecnym, gryząc usta i kiwając znacząco.
— Hę? — rzekł — jak się to wam podoba?
— Jan-Marya jest prawdą chodzącą — odparł doktor, wypinając się chełpliwie.
— Nigdy jeszcze nie skłamał — dodała pani. — To najpoczciwszy chłopiec.
— Nigdy nie skłamał, czyż tak? — zastanawiał się Kazimierz. — Dziwne, bardzo dziwne. Uważaj-no, mój młody przyjacielu — mówił dalej — wiedziałeś o tym skarbie?
— Pomagał wnosić go do domu — wmieszał się doktor.
— Desprez, proszę cię, trzymaj język za zębami — odrzucił Kazimierz. — Chcę wypytać się tego chłopca stajennego, i jeżeli jesteś tak pewnym jego niewinności, pozwól mu odpowiadać samemu. — A więc, panie — kończył, kierując swój ćwikier na Jana-Maryę — wiedziałeś, że skarb mógł być skradziony bezkarnie? Wiedziałeś, że nie mógłbyś być o to ściganym sądownie? Gadaj. Wiedziałeś, czy nie?
— Wiedziałem — odpowiedział Jan-Marya żałośliwym szeptem.
Siedział, mieniąc się na twarzy, jak światło latarni morskiej, zaciskając histerycznie palce, istne uosobienie winy.
— Wiedziałeś gdzie skarb złożono? — badał inkwizytor.
— Tak — szepnął Jan-Marya.
— Powiadasz, że byłeś przedtem złodziejem — ciągnął dalej Kazimierz. — Któż mi zaręczy, że nie jesteś nim dotąd? Sądzę, że potrafiłbyś wdrapać się na zieloną bramę?
— Tak — odrzekł jeszcze ciszej winowajca.
— A więc to ty ukradłeś te rzeczy. Wiesz o tem i nie śmiesz się wypierać. Spojrz mi w oczy. No, podnieś twe ślimacze ślepia i odpowiadaj.
Ale zamiast tego Jan-Marya wybuchnął przeraźliwym rykiem i zerwawszy się z miejsca, uciekł z altany. Anastazya za nim pobiegła, aby złapać i uspokoić ofiarę, zdążyła wprzód jednak wypuścić partyjską strzałę:
— Kazimierzu, jesteś bydlę!
— Mój bracie — rzekł Desprez z najwyższą godnością — doprawdy, pozwalasz sobie.
— Desprez — przerwał Kazimierz — na miłość Boską, bądź rozsądnym. Telegrafujesz mi, abym rzucił moje interesa i przyjeżdżał tu załatwiać twoje. Przyjeżdżam, pytam w czem rzecz? powiadasz: »znajdź mi tego złodzieja.« Dobrze, znajduję go, mówię: »oto on!« Może ci się to nie podobać, ale nie masz prawa obrażać się.
— Dobrze — odrzucił doktor — przyznaję; gotów jestem nawet podziękować ci za twą źle skierowaną gorliwość. Ale przypuszczenie twoje było tak dziwacznie monstrualnem.
— Odpowiadaj — przerwał Kazimierz — więc to ty, czy Stasia.
— Z pewnością nie — odpowiedział doktor.
— Dobrze, a więc musiał skraść chłopiec. Nie mówmy już o tem — rzekł szwagier i wyjął cygarnicę.
— Powiem jeszcze jedno — odparł Desprez — gdyby ów chłopiec przyszedł i powiedział mi to sam, nie uwierzyłbym mu, a gdybym mu uwierzył, tak wielką jest ufność, którą w nim pokładam, iż wniósłbym stąd, że w każdym razie miał jak najlepsze zamiary.
— Dobrze, dobrze — mówił Kazimierz pobłażliwie. — Masz ogień? Muszę już jechać. Ale, ale chciałbym, abyś pozwolił mi sprzedać twoje papiery tureckie. Zawsze ci mówiłem, że mogą spaść. Powtarzam to znowu. Właściwie to mnie tu po części sprowadziło. Nigdy nie przyjmujesz do wiadomości moich listów, jest to zwyczaj nie do wybaczenia.
— Mój kochany bracie — odpowiedział doktor przychlebiająco — nigdy nie zaprzeczałem ci zręczności w prowadzeniu interesów. Mogę wszakże mieć również własne kombinacye.
— Z miłą chęcią, mój przyjacielu, mogę odwzajemnić komplement — rzekł człowiek od interesów. — Twoje kombinacye są najoczywiściej niedorzeczne.
— Zważ, na czem polega przeciwieństwo między nami — odparł doktor z uśmiechem. — Masz zwyczaj ufać na ślepo sądowi jedynego człowieka na świecie: twemu własnemu. Podzielam tę opinię, ale krytycznie, z otwartemi oczyma. Co jest bardziej nierozsądne? rozstrzygaj sam.
— O, mój drogi chłopcze! — zawołał Kazimierz — pozostań przy twych tureckich papierach, pozostań przy twym chłopcu stajennym, idź wreszcie do dyabła, jeżeli chcesz i skończmy już raz z tem wszystkiem. Ale nie rezonuj ze mną, nie znoszę tego. A więc ta-ta-ta! Jeżeli miałem tylko tyle dobrego zrobić, mogłem się był wcale nie fatygować. Pożegnaj odemnie Stasię, i tego nadąsanego nicponia, waszego chłopca stajennego, jeżeli ci na tem zależy. Ja uciekam.
I Kazimierz odjechał. Doktor rozbierał tej nocy jego charakter przed Anastazyą.
— Jednego tylko, moja piękna — mówił — jednego tylko nauczył się w ciągu swej długoletniej znajomości z twym małżonkiem, a mianowicie słowa: rezonować. Lśni się ono w jego słowniku, jak brylant w kupie gnoju. A nawet używa go wciąż najopaczniej. Musiałaś bowiem zauważyć, że posługuje się niem w sposób pogardliwy dla oznaczenia jałowej sprzeczki, nadając mu niejako, biedny, kochany chłopiec, pewien odcień sofisteryi. Co zaś do jego okrutnego postępku wobec Jana-Maryi, trzeba to Kazimierzowi wybaczyć: nie jest to jego wina, ale raczej wina życia, jakie prowadzi. Człowiek, mający wciąż do czynienia z pieniądzmi, moja droga, jest człowiekiem straconym.
Proces pogodzenia się z Janem-Maryą był natomiast trochę powolniejszym. Zrazu chłopiec był niepocieszonym, chciał koniecznie opuścić przybranych rodziców, wpadał z jednego paroksyzmu łez w drugi, zresztą Anastazya zamknęła się z nim sama na godzinę w pokoju, potem wyszła, zawołała doktora i ze łzami w oczach powiadomiła tego zacnego gentelmana o tem, co zaszło.
— Zrazu, mój mężu, nie chciał słyszeć o niczem — mówiła. — Wyobraź sobie, gdyby też nas opuścił! Co znaczy cały skarb wobec tego? Straszny skarb! on to wszystko narobił! Lecz wreszcie, gdy biedaczek wypłakał całą swą duszę, zgodził się pozostać, ale pod jednym warunkiem: że nie wspomnimy nigdy ani słowem o całej tej sprawie, o haniebnem posądzeniu, a nawet o samej kradzieży. Pod tym warunkiem tylko biedny, okrutny chłopiec zgadza się pozostać z nami.
— Ale to zastrzeżenie — rzekł doktor — nie stosuje się zapewne do mnie?
— Do nas wszystkich — zapewniała go Anastazya.
— Moja kochana — protestował Desprez — musiałaś źle zrozumieć. To nie może stosować się do mnie. W przeciwnym razie, niewątpliwie powiedziałby mi to sam.
— Henryku — rzekła — stosuje się. Przysięgam, że się stosuje.
— Bolesna to, bardzo bolesna okoliczność — mówił doktor, patrząc trochę ponuro. — Nie będę ukrywał, Anastazyo, że jestem słusznie urażony. Czuję to, czuję, moja żono, dotkliwie.
— Wiedziałam o tem — odparła. — Ale gdybyś był widział jego rozpacz! Musimy uczynić to ustępstwo, musimy poświęcić nasze uczucia.
— Spodziewam się, moja droga, że nigdy jeszcze nie znalazłaś mnie niechętnym do ofiar — odrzucił doktor bardzo sztywnie.
— A więc pozwalasz mi pójść i powiedzieć mu, że się zgadzasz? Będzie to godnem twej szlachetnej duszy! — zawołała.
Tak, będzie wiedział, że będzie to godnem jego szlachetnej duszy! Duch jego zapłonął radosnym tryumfem na tę myśl.
— Idź, kochanie — rzekł z godnością — uspokój go. Rzecz jest pogrzebana, nie, więcej... czynię wysiłek, przyzwyczaiłem moją wolę do takich zmagań się... i zapomniana.
Wkrótce potem, ale wciąż jeszcze z zapuchłemi oczyma, śmiertelnie onieśmielony, Jan-Marya ukazał się na nowo i począł krzątać ostentacyjnie około zwykłych swych zajęć. Był on jedynym nieszczęśliwym członkiem towarzystwa, które zasiadło tego wieczoru do wieczerzy. Doktor promieniał i w następny sposób odśpiewał requiem po »straconym skarbie«.
— Był to, wogóle biorąc, najzabawniejszy epizod — mówił. — Nie jesteśmy ani o grosz biedniejsi, przeciwnie, zyskaliśmy ogromnie wiele. Mieliśmy sposobność wyćwiczyć się w naszej filozofii; trochę żółwia pozostało jeszcze, najzdrowszy z delikatesów; ja mam mój kij, Anastazya swoją nową suknię, Jan-Marya jest dumnym posiadaczem modnego kepi. Oprócz tego wypiliśmy po szklance Hermitażu zeszłej nocy, żar jego przenika mnie jeszcze. Stałem się niemożliwym skąpcem, gdy chodziło o Hermitaż, tak, istnym sknerą! Niechże nauka nie idzie w las. Wypiliśmy jedną butelkę, obchodząc zjawienie się naszej ułudnej fortuny, uraczmyż się teraz drugą na pocieszenie po jej stracie. Trzecią wychylimy przy śniadaniu, w dzień ślubu Jana-Maryi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Louis Stevenson i tłumacza: anonimowy.